Przeszłość.
09. 01. 2023 r.
Sala
przystrojona białymi chryzantemami. Niezliczona ilość świec rzucająca mdłe
światło na twarze przybyłych. Bogato rzeźbiony podest – na nim Joseph Yoebow
wraz z małżonką, Valerią. Mężczyzna stuka łyżeczką o kieliszek, nakłaniając
gości do wyciszenia się. „Ciekawe skąd
się wziął ten zwyczaj”, zastanawia się Draco, bo właśnie do niego należą te
lakoniczne oględziny sytuacji i miejsca, w jakim przyszło mu obecnie bytować. Nadeszła
pora wzniosłej mowy gospodarza.
- Jestem wam wdzięczny, że przyjęliście
zaproszenia i towarzyszycie nam w tym szczególnym dniu… - Joseph urwał i
odchrząknął, jakby właśnie wyczerpał swój limit słów w jednym zdaniu. Patrząc
na niego: korpulentnego, szpakowatego mężczyznę, ze zdrowym, dość wdzięcznym
rumieńcem na policzkach, wywołanym prawdziwym rozrzewnieniem, Draco pomyślał,
że Yoebow to dobry człowiek. Tak właśnie pomyślał. Być może stwierdzenie to
brzmiałoby śmiesznie dla kogoś postronnego, ale po raz pierwszy od wielu lat
Malfoy nie miał żadnych zastrzeżeń co do swoich konstatacji. Uśmiechnął się
gorzko do siebie. Obserwując pogodną twarz Yoebowa, Draco zastanawiał się, czy
on naprawdę nie zdawał sobie sprawy, że część zgromadzonych - jak nie większość
- zjawiła się na balu z powodów bynajmniej nie dotyczących celebrowania głównej
uroczystości? Prawdopodobnie wiedział o tym doskonale. Sprawiał jednak
wrażenie, jakby go to zgoła nic nie obchodziło, bo swoją uwagę skupiał
wyłącznie na swojej żonie i fakt ten jeszcze bardziej umocnił pewność Dracona
we wcześniejszych przypuszczeniach.
Yoebow był dobrym człowiekiem i
kochał swoją żonę.
Boże, jakie to żałosne,
idiotyczne, jakie to… godne… jakie… szlachetne…
Draco uśmiechnął się gorzko do
siebie, bardziej gorzko niż dotąd, jakby dwuznaczność owego uśmiechu była miernikiem konkluzji jego
refleksji, których teraz, w cieniu, z kieliszkiem co rusz napełnianym czymś
równie cierpkim, wcale mu nie brakowało.
Zmarszczki Yoebow’a spiętrzył silny
grymas. Przywoływał coś, zastanawiał się tak jak wtedy, gdy do umysłu napływają
setki minionych zdarzeń, całkiem nieadekwatnych do podniosłości chwili obecnej,
a spośród nich usiłujemy wyłowić tę najtrafniejszą, która tak naprawdę będzie
odzewem na wszystkie trapiące nas wątpliwości.
- Pamiętam, jak się poznaliśmy. Ślub wspólnych
przyjaciół, nic wielkiego, nic zaskakującego. Była druhną panny młodej, jednak już
wtedy wiedziałem, że panie wkrótce zamienią się miejscami. Nie znałem jej, ale
musiała zostać moją żoną. Później poznałem ją zbyt dobrze i nie było tak wyśmienicie,
jak na początku – tu parsknął śmiechem, a żona obdarzyła go pobłażliwym
uśmieszkiem, w którym i tak było więcej miłości niż oznak jakiejkolwiek
dezaprobaty. – Oczywiście, że było lepiej!
Yoebow nagle przestał strzelać uśmiechami.
Zawiesił głos, po czym utkwił wzrok w żonie. A był to wzrok głęboki, szczery i przesycony
wzruszeniem, jakby patrzył na swoje wspomnienia i marzenia.
- Wielu naszych znajomych, przyjaciół, pobrało
się mniej więcej w tym samym czasie, co my. Większość małżeństw rozpadło się, zanim
w ogóle zaczęło być ze sobą. Byłem świadkiem niejednych kryzysów, kłótni… Nie
chciałem, by to samo spotkało nas, ale to nie ja ustalałem reguły, nie ja
odpowiadałem w pełni za swoje życie… Los. Przeznaczenie. Ale nie ja. Hm… To
było jakieś 15 lat temu. Minęło kolejne, a ja każdego dnia dziękuję Bogu za to,
że wciąż jesteśmy razem z powodu miłości, nie osamotnienia, nie
przyzwyczajenia. Mogę wam, moi drodzy, życzyć jedynie tego samego. Kiedy nocami
będziecie czekać tylko na poranek i na to, że pierwszym zjawiskiem, jaki
zobaczycie tuż po przebudzeniu, będzie wasza miłość…
Draco automatycznie, choć dyskretnie (kwestia
czystej, zawodowej przyzwoitości), wzniósł oczy ku górze. Później zamyślił się
nad tym, że zmierzył wyznanie Yoebowa własną, wyrafinowaną miarą, ponieważ słowa
Josepha wydały mu się ckliwe, a zarazem dość zwyczajne. Może właśnie przez tę
pobłyskującą w nich prozę życia nie potrafił tego zrozumieć, mimo że gdzieś w
nieznanych warstwach własnego jestestwa zawsze chciał.
- Nie przegapcie tego, nie dajcie temu odejść.
Taak… Życie mija zbyt szybko, przyjdzie taki moment, kiedy będziecie musieli
walczyć o więcej czasu, ale teraz… Bawmy się i weselmy, bo to nie jest ten
moment!
Jeszcze przez kilka minut na pucołowatej
twarzy Yoebowa można było dostrzec zadumę i dziwnego rodzaju niepokój. Później
jednak rozbrzmiała muzyka, jakiś wolny, jazzowy kawałek, i Joseph Yoebow,
złożywszy dłoń na dłoni małżonki – linie życia pasowały do siebie doskonale… -
poprowadził ją na sam środek parkietu, co zostało przyjęte gorącymi oklaskami. Chwilę
potem cała sala zalśniła blaskiem tysięcy świec, rozsianych w zasięgu wzroku
każdego; płynęła w takt poszumu ocierających się o siebie strojów wieczorowych,
gubiła ciche wyznania, tonizowała nienawistne wyrzuty - „Boże, po tylu latach nadal mnie depczesz?! Nauczysz się kiedyś?!”
– jakiejś kobiety do jakiegoś mężczyzny. Poligon przesycony spokojną muzyką
tworzył pozory miłości, bo tak trzeba było. Bo wszyscy tańczyli, wszyscy garnęli
się do s w o j e j d r u g i e j
połówki, to trzeba było... też. Ale ilu z tych ludzi, dnia następnego,
wypominało sobie nawzajem wspomnienia i marzenia? Upodlające wspomnienia.
Niespełnione marzenia. Poświęcenia. Dłonie niektórych tak naprawdę nigdy nie
powinny się spotkać.
Draco widząc tę farsę, uśmiechnął się
gorzko do siebie. Tylko on nie tańczył. Nie miał z kim. Jego przeziębiona żona
zapewne leżała teraz w łóżku i ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, to
tańczyć z nim na środku parkietu i udawać miłość, żeby i n n i
nie gadali. Musiał przyjść. Głupio było odmówić. Warto podtrzymywać
cenne znajomości, zwłaszcza z klientami, którzy uwieńczali owocną współpracę
pokrzepiającą, ‘mobilizującą’ premią.
Hermiona uśmiechała się smutno do siebie. Tylko ona nie tańczyła. Nie
miała z kim. Jej mąż został postawiony przed faktem dokonanym – tygodniowa
delegacja poza miastem, nie do przesunięcia, pilna. Musiała przyjść. W końcu
Yoebow był jej pracodawcą, a od wielu lat również dobrym przyjacielem. Nie
wypadało odmówić, powiedzieć „nie”, nie
lubię być sama.
Więc piła. Więc pił. Wiedziała, że gdzieś
tam był, niezainteresowany, z odbiciem siebie w kieliszku. Wiedział, że gdzieś
tam była, przekonana, że jej suknia połyskiwała równie mocno jak suknie innych
kobiet. Niezainteresowani i n i e z a i
n t e r e s o w a n i.
Niespodziewanie obok Malfoya pojawił się
Yoebow.
- Draconie! Jak dobrze cię widzieć! – bezpretensjonalnie
poklepał swego byłego prawnika po ramieniu. Musiał przy tym wysoko unieść rękę
z racji tego, że był niższy od Malfoya prawie o dwie głowy.
- Nigdzie nie widziałem twojej małżonki. Czy
coś się stało?
Draco uśmiechnął się całkiem niesztucznie,
niewiadomo czy przez ilość wypitego trunku, którego obecność wcale a wcale nie
odmalowała się na jego profilu, czy może przez nabytą w dzieciństwie kurtuazję,
która często ratowała go z dość niestabilnych sytuacji.
- Zachorowała – na widok pobladłego nagle
Yoebowa dodał odpowiednio szybko: - Nie, to nic poważnego. Bardzo żałowała, że
nie mogła się zjawić.
Joseph pokiwał zrozumiale głową, co Malfoy
nie do końca potrafił rozpracować.
- Fantastyczne przyjęcie – odparł, doskonale
wiedząc, że tymi słowami sprawi Yoebow’owi wielką przyjemność. Rzadko się
mylił.
- Och, naprawdę? – Na pucołowate policzki
Josepha wstąpił niezaprzeczalny rumieniec. Malfoy przyklasnął ociężale w
myślach.
- Niezwykle efektowne i oryginalne – świeczki były oklepane, muzyka
odpowiadająca latom młodości jubilatów, rzewna i usypiająca, a alkohol tracił
smak po którejś z rzędu kolejce.
Yoebow nieoczekiwanie zapatrzył się
gdzieś. Nie była to jednak zaduma ulatująca w przestrzeń, nieuzasadniona,
spowodowana znudzeniem. Oczy mężczyzny najwyraźniej sprecyzowały punkt
obserwacji.
- Mógłbyś coś dla mnie zrobić? – zawołał w
końcu, jakby podekscytowany własną, znienacka uświadomioną, genialnością. –
Bardzo zależy mi na tym, by pewna dama dobrze się dziś bawiła. Jej mąż również
nie był w stanie przybyć na dzisiejsze przyjęcie. Właściwie to znasz ją,
przecież ostatnio razem pracowaliście! O, stoi tam, przy schodach. Widzisz ją?
Etanolowe zaćmienie prężnie ćwiczonego od
lat umysłu trwało niespełna ułamki sekundy. Draco powoli uniósł spojrzenie i,
wiedziony wskazówką Yoebowa, zauważył przy spiralnych, rozdwojonych schodach, znajomą
kobietę. Jej szara, matowa sukienka najpierw wydała mu się całkiem zwyczajna na
tle satynowych zawirowań, po prostu, s z a r a, później jednak płynące w
powietrzu ogniki nadały bezbarwnej tkaninie niezwykłego połysku. Następnie nad
jej osobą stężało rozległe skupisko świec, których blask jakby utkał nową
kreację, białą i niewinną, wprost stworzoną dla młodej dziewczyny. Później
pomyślał, że to tylko Hermiona Weasley i że nastoletni wiek ma już dawno za
sobą. Na sam koniec skonstatował, że ona kompletnie tu nie pasuje i że wygląda doprawdy
wyjątkowo.
- Mam ją zająć rozmową – mruknął, nie
spuszczając z niej wzroku, na co usatysfakcjonowany Joseph pokiwał głową.
- Czytanie w myślach powinno być sankcjonowane
- zachichotał. Malfoy nic nie odpowiedział. Nawet przez chwilę nie zamierzał
zaglądnąć do jaźni Yoebowa.
- Tylko nie mów, że wysłałem cię do niej z
poselstwem.
- Myślę, że to nie będzie potrzebne. – W
geście szacunku ukłonił się nieznacznie Yoebow’owi. Ruszył po przekątnej sali.
Hermiona zauważyła go niemal od razu.
Siliła się na odwrócone spojrzenie, niby zaangażowana w badanie ścieżki
lewitujących świec, ale kiedy Draco stanął przy niej, a jego usta zadrgały w
pytaniu: „Co pijesz”?, kobieta westchnęła ciężko.
- Na pewno coś mniej ekstrawaganckiego niż ty
– rzekła, co Malfoy skwitował przezroczystym uśmieszkiem.
- Sama?
- Sam?
Po dźwięku jednocześnie zadanego pytania,
nastała długa pauza. Malfoy stanął obok niej, nonszalancko opierając się ramieniem
o inkrustowaną balustradę.
- Czy
to tylko pozory?... – wyszeptała nagle, raczej do siebie, jakby zapomniała o
jego obecności. Miriady rozkołysanych świetlików tworzyły niemal idylliczną
atmosferę, pozornie jednającą to, co od dawna balansowało w separacji.
Patrząc obojętnie na tańczące,
dystyngowane pary, zapytał z bezdźwięcznym zainteresowaniem:
- O czym mówisz?
Kobieta, uzmysłowiwszy sobie sens swojej
wypowiedzianej na głos refleksji, zastygła. Po chwili jednak, nie wyczuwając ze
strony Malfoya realnego zagrożenia, uśmiechnęła się z przekąsem.
- Nie słyszysz? – szczerze się zdziwiła. –
Dużo tu nienawiści – a jeszcze więcej niespełnionych obietnic – niedbałym
gestem ręki wskazała na gości. – To nie ich święto.
Skinął skwapliwie. Olśniony jednak pewną
myślą, zaczął uważnie przyglądać się Hermionie.
- Co mam usłyszeć? – upewnił się podejrzliwie.
- Nie udawaj, że nie podsłuchiwałeś – żachnęła
się. – Ich myśli, oczywiście…
Uniósł wysoko brwi.
- Nie potrafisz! – syknął, nie wiedzieć czemu zbulwersowany
i wściekły tym, że ona!, mogłaby umieć to, co on?! Opanował się. O co mu
chodziło?
- Wiele mnie to kosztowało, ale stwierdziłam,
że spotkałam się z tyloma przypadkami manipulacji czyimś umysłem – tu spojrzała
na niego wymownie - że postanowiłam się bronić.
- Słyszysz mnie? – spytał chłodno, nie
komentując jej aluzji.
Zignorowała go.
- Słyszysz mnie? – ponowił, tym
razem machinalnie chwytając ją za dłoń z obawy przed bliską „ucieczką” kobiety.
- Nie.
- Dziwne. Może nie opanowałaś do końca
Legilimencji? – zasugerował i znowu zabrzmiał tak, jakby ją oskarżał o brak kompetencji,
zupełnie jak kiedyś, kiedy byli uczniami Hogwartu i targowali się, kto i w czym
jest lepszy.
- Nie słyszę, bo nie chcę – wycedziła
nieprzejednanie.
Draco rozluźnił uścisk, który i tak nie
był zbyt mocny.
- Rozumiem. – Był wściekły i upokorzony. –
Sądziłem, że ten etap goryczy mamy za sobą – zaczął niby zdawkowym tonem. – O
co ci chodzi? Przecież mieliśmy być przyjaciółmi, umawialiśmy się na coś. –
Mówił jak skrzywdzone, niezadowolone dziecko. – Widzę, że dziś wkraczamy w etap
obrażania się o nic. Okej, milczenie też może być dobre.
Hermiona jednym haustem wypiła zawartość
trzymanego przez siebie kieliszka.
- Chcesz znać prawdę? Ostatnio byliśmy po
prostu na siebie skazani. Dużo rozmawialiśmy, czasem też się śmialiśmy.
Beztroskie dyskusje na błahe tematy, omijanie przeszłości, tak, to nawet nieźle
brzmi. Mówiłeś, że chcesz przyjaźni. Gdyby ktoś spojrzał na nas z boku, pewnie pomyślałby:
„Oni się znają, na pewno są dobrymi znajomymi!”. Możemy siebie nazywać
przyjaciółmi, ale co z tego, jak każdy wie swoje i wspomina, jak było kiedyś. Ja
pamiętam, kim byłeś i co zrobiłeś. A ty pamiętasz mnie. Tej pustej przestrzeni
między nami nie da się już wypełnić żadnymi iluzjami, a milczenie z tobą nigdy
nie będzie dobre, co najwyżej – nieobliczalne.
Zapanowała cisza. Taka, która nigdy nie
będzie d o b r a. Dracona poraziło to,
co dobiegło jego uszy, zwłaszcza, że pomiędzy nim a Hermioną nigdy nie doszło
do szczerej rozmowy odnośnie minionych wydarzeń. Wiedział, że miała rację, że
on, proponując jej przyjaźń, próbował niejako odpokutować winy przeszłości. Prawda
była taka, że nie potrafił o niej myśleć inaczej niż przez pryzmat nastoletniej
Hermiony Granger. Ona natomiast najprawdopodobniej rozpatrywała go w kategorii
miłości, którą żywcem przygwoździł do ziemi bez jej pozwolenia. To faktycznie wykraczało
poza pojęcie „znajomi”.
- Gdybym teraz spojrzał na ciebie z boku, to
pomyślałbym, że jesteś cholernie pijana – zaśmiał się po chwili, głupio,
drwiąco, obraźliwie, wdrażając w życie ten swój odpychający system obronny. –
Pamiętasz? Tak, jak wtedy, gdy na ślubie Diany… - nie dokończył, dopiero co
dopuszczając do siebie usłyszane słowa: „każdy wie swoje i wspomina, jak było
kiedyś…”
Jakby się tego spodziewając, pokiwała
nieznacznie głową, co Draconowi równie dobrze mogło się tylko przywidzieć. W dyskretnym
akompaniamencie szelestu sukni, bez słowa zaczęła pokonywać białe, kamienne
stopnie. Przypominała eteryczną, miękką, płynącą zjawę, której wizerunek nie
zmieniał się od momentu nawiązania paktu ze Śmiercią.
Była nastoletnią Hermioną
Granger.
I chyba właśnie była taką zjawą,
która zdawała się umrzeć w przeszłości, bo lepiej porzucić to, co
nienaprawialne, niż pokładać wiarę w to, że może kiedyś uda się znaleźć
brakującą, elementarną część. Mimo że moment ten nigdy nie nastąpi.
Gdy znalazła się na szczycie, zerknęła
przez ramię na tłum podrygujący na parkiecie, i Draco, nieświadomie przywołując
niczym w letargu: „czy to tylko pozory?”, szedł przy niej wzrokiem - aż do momentu, gdy rąbek sukni zniknął za
węgłem.
Draco, nie analizujący, nie kalkulujący,
położył dłoń na balustradzie, która szeptała o dotyku ciepłej dłoni kobiety, dziewczyny,
nastolatki… Wspinał się ku górze, zostawiając na dole Dracona Malfoya biernie
popijającego alkohol, człowieka, który był taki sam, jak oni wszyscy. Dwie
materie oddzieliły się od siebie: Ciało wegetowało, Duch czuł, pragnął, żył.
Był nastoletnim Draconem
Malfoyem.
I może właśnie on był taką zjawą,
która…
Czas cofa się. Drgają nieśmiałe,
przeciągłe minuty, bo najmocniej pamięta się chwile. Miesiące uśmiechają się
hipnotycznie, lata umykają jak ostatnie pstryknięcie przepalonej żarówki. Wskazówki
skaczą po sobie, wymijają się. Mglisty obraz rodziny, zamazany poprzednią
odsłoną istnienia, już!, nie ma obu. Labirynt. Draco wyczuwa czyjąś obecność w
swojej głowie. Przecina nożyczkami kolejne czerwone szarfy, otwierające nowe
przejścia, inne przebłyski pamięci. Karminowa tkanina opada zmysłowo, jeszcze
jedna, poczekaj!, boli go każdy
kawałek wspomnień. Staż w kancelarii. Małżeństwo. Umierający ojciec. Ktoś
biegnie przed nim, ciemny kontur sylwetki. Tuzin następnych tasiemek. Bezkształtna
masa formuje się stopniowo. Sam zapędza się w ślepy zaułek, nie, nie ma
wyjścia. Draco zerka w bok, widzi masę wciąż rozpiętych szarf, tam nie pójdzie,
zaszedłby za daleko. Odwraca z powrotem twarz. Jego spojrzenie krzyżuje się ze
spojrzeniem pozbawionym zmarszczek, ciepłym, promiennym i, mimo
niezaprzeczalnej wiedzy właścicielki, łatwowiernym.
- Jesteś – jego głos brzmi trochę dziwnie,
jakby znajdowali się w ogromnym pokoju bez okien i drzwi.
- Co ty tu robisz?
Rzeczywistość opadła na Malfoya równie
łagodnie jak tamte przecięte szarfy na ziemię.
- Nie dokończyliśmy naszej rozmowy. – Teraz
wpatrywał się w Hermionę Weasley, kobietę w szarej sukni, która przyszła na bal
Yoebow’ów, obecnie stojącą w pokoju oświetlonym paroma różnych wielkości
świecami. W oczach Draco wciąż jednak była młoda, pełna pytań i wątpliwości.
Byli sami. Siebie zostawili daleko za sobą.
Piosenka skończyła się, orkiestra zaczęła
grać kolejną pozycję muzyczną.
Znali tę melodię. Na pewno ją znali!
Obopólne zaciekawienie ukrywali równie
skutecznie, jak świadomość, że wypili zbyt dużo tego wieczoru. I ten chaos
myśli, i ten chaos jednakowych myśli… i kilka wspomnień czasu, który przegrali
parę, dosłownie parę lat temu… był niebezpiecznie bliski, w normalnych
okolicznościach nie posiadał racji bytu. To było p a r ę lat temu, a pamięć znała szczegóły tylko
wczoraj. To było kilka lat temu... Bal. Jeszcze niedopowiedziane słowa, jeszcze
niezagrane partie melodii. Dzisiaj
wydawało się być ciągiem dalszym czegoś, co zostało przerwane zbyt pochopnie… wczoraj. To było parę lat temu. To było jakby
wczoraj. I miłość też była jakby wczoraj, a ludzie, mówiący wówczas „żegnaj” ,
dopowiadali w myślach czułą obietnicę „do zobaczenia”. Niepohamowane pragnienie
powrotu do chwil przeżytych niedostatecznie dobrze, jeszcze bardziej ich od
siebie oddalało. Ale o tym mieli przekonać się dopiero później.
Obróciła się do niego plecami.
- Pamiętasz – usłyszała nagle przy swoim uchu.
– Z dwojga nas ty na pewno byś nie zapomniała.
Z impetem stanęła z nim twarzą w twarz.
- Dlaczego, Malfoy, co? Mam cierpieć przez
całe życie, a ty nie?! Jesteś śmieszny. Jesteś żałosny. Za chwilę rozejdziemy
się, każdy w swoją stronę. Szybko zapomnimy, jesteśmy w tym tacy… p r o f e s j
o n a l n i… Więc , co ty teraz do mnie mówisz?!... – Jej szczęka drżała,
powieki mrużył gniew. Wpatrywali się w siebie, podróżując myślami w zupełnie
odmiennych kierunkach.
On wyłapywał jej nerwowe słowa spośród
uporządkowanego ciągu nut. Miał wrażenie, że ta melodia opowiadała jakąś
historię. Skarżący się lament skrzypiec, delikatna perswazja fortepianu -
rozmowa kobiety i mężczyzny, która stygła przy spokojnej narracji harfy. Jest
też śnieg, jest i czas… Bal w szóstej klasie? Bal w szóstej klasie, to były
chyba walentynki, tak, konkurs, w którym zajęli drugie miejsce, pamiętał,
kłócili się i każdy poszedł w swoją stronę… Wtedy chyba pobiegł za nią, ale jej
już nie było…
- Już mnie nie było… - powiedziała cicho i
nagle posmutniała.
Draco uśmiechnął się jednym kącikiem ust.
Mogła zapewniać go gorliwymi słowami nienawiści, a i tak „wiedział swoje i
wspominał, jak było kiedyś”…
- Teraz jeszcze jesteś.
- Po co to robisz? – mruknęła boleśnie. –
Wszystko zniszczysz.
- Cóż, nie mogę wyjść z wprawy – czuł, że się
uśmiechnęła. Przez długą chwilę stali w bezruchu. Męski, niski głos Dracona
uspokoił ją, a jednocześnie przeraził, bo oto właśnie jego nieobliczalne
milczenie przemówiło.
- Czy byłoby to wielką burżuazją, gdybym teraz
poprosił cię do tańca?
– Objął ją w talii i, nie natrafiwszy na jakąkolwiek oporność, powoli ku sobie przyciągał.
Przywołał na usta sprowokowany, nieco przekorny uśmiech. – I królowa
wreszcie zatańczy z królem...
Raz, dwa…
trzy…
Raz, dwa…
trzy...
Raz, dwa…
trzy...
Tańczą do
taktu rzewnej melodii. Czas zdaje się przenikać przez zwiewny materiał jej
sukni. Zaciera połami granicę między teraźniejszością a przeszłością; dociera
do pierwotnych fundamentów, zmiata z nich pył zamierzchłych dni. Przypomina
sobie pewną historię o chłopcu i dziewczynie…
Dziewczyna patrzy na chłopca.
Chłopiec jeszcze mocniej obejmuje dziewczynę.
Dziewczyna splata palce z palcami chłopca.
Chłopiec w trochę za dużej marynarce i dziewczyna z
fryzurą zbyt poważną jak na swój wiek. Nierozważni, lekkomyślni, szaleni.
Zakochani, chociaż nigdy się do tego nie przyznają.
Chłopiec pochyla się…
Dziewczyna
unosi podbródek.
Chłopiec
całuje dziewczynę, a dziewczyna całuje chłopca...
Jego oczy skrzą się, pęka cienka warstwa zmarzliny. Była
tym słońcem. Była jego końcem, była i początkiem. Jego błędnym kołem, jego
obłędem. Nie mieli żadnych wyrzutów sumienia - byli zbyt młodzi na jakiekolwiek
skrupuły. Podniósł ją na wysokość swoich bioder, wokół których ta zaplotła swoje
łydki. Zsunąwszy z jej kostki pasek od obcasów, sięgnął ku zapięciu sukienki,
która w drżącym blasku świec wydawała mu się czerwona, nie szara.
Dźwięk zamka błyskawicznego niepokojąco przekłuwa ciszę.
Dziewczyna patrzy na chłopca.
Chłopiec
jeszcze mocniej obejmuje dziewczynę.
Atłasowa
sukienka opada na ziemię z cichym szelestem.
Dziewczyna
przymyka delikatnie oczy.
Splata
palce z palcami chłopca.
Chłopiec
szepcze jej coś do ucha, przygniata ją do ściany.
Dziewczyna
ściska mocno powieki.
Chłopiec
kocha dziewczynę, a dziewczyna kocha chłopca...
*
Chłopiec już dawno temu zapomniał o
zasadach miłości. Miłości nie na jedną noc, nie na jeden raz… Zapomniał. Nie
było żadnych skradzionych dotyków, żadnych niepewnych spojrzeń na twarz
kobiety, której był w stanie powiedzieć dosłownie wszystko, byleby tylko oddała
mu swoje ciało na własność. I dostał to, czego oczekiwał, reszta przestała
cokolwiek znaczyć. Draco Malfoy chciał odwrócić wzrok, więc to zrobił. Zapomniał,
że na tę chwilę czekał całe swoje życie, więc ta chwila minęła szybko i
niepostrzeżenie, jak zwykła chwila wcześniej. Nadal nie rozumiał, dlaczego Hermiona
wodziła opuszkiem palca po jego policzku, najwyraźniej pragnąc skłonić go do
ponownego wejrzenia w jej myśli; dlaczego coraz rozpaczliwiej szukała drogi do
jego oczu, które raz po raz zbaczały z obranego kierunku. Kiedy wreszcie uległ
tym zabawnym próbom zwrócenia na siebie uwagi, uczynił coś, czego nie robił od
dwóch dekad - uśmiechnął się uśmiechem Chłopca, który kpił i który nareszcie
osiągnął wytyczony cel. I patrzył… patrzył wzrokiem Chłopca, który czerpał nieopisaną
satysfakcję z miny p o l e g ł e g o,
obnażając przy tym całkowitość swojego egocentryzmu. Czas wrócił na swoje
miejsce, szarfy były nienaruszone. Zjawy umarły znowu, jeszcze ciszej niż za
poprzednim razem.
- Nie wierzę…
Draco zerknął z ukosa na Hermionę, której
dłoń nagle wyślizgnęła się z jego dłoni, a twarz znacznie odsunęła, jakby czymś
porażona.
Wpatrywała się w niego z trwogą i swego
rodzaju zwątpieniem, tak jak wtedy, gdy tęsknimy za wyjątkową osobą przez
długą, długą część naszej wegetacji, a kiedy spotykamy ją i poznajemy znowu, instynktownie
przywołując zgubione gdzieś zapachy, mimikę, wspólne miejsca na ziemi… przypominamy
sobie, za czym nie tęskniliśmy wcale. Żałujemy myśli, jakie na nią
poświęciliśmy. W pewnym momencie konstatujemy, że upływające lata nie były
naszym wrogiem, lecz sprzymierzeńcem, który sprawił, że nie musieliśmy stawiać
przed sobą szeregu pytań: „Dlaczego z nim jestem?”, „Jak ja, do cholery,
wyobrażałam sobie z nim przyszłość?! Teraz żałuję, Boże, jak ja żałuję!…” i
wreszcie - który sprawił, że pozwoliliśmy sobie przyswoić pewną brutalną
prawdę, że lepiej wyrzec się kilku pięknych przebłysków życia, niż później
przywoływać je na gwałt w pętli codziennej rozpaczy, kiedy nie pozostało nam
już nic innego, niż zacisnąć ją w supeł. Nie ryzykować. Nie ryzykować… Żyć w zagwarantowanym
spokoju…
Hermionę przeraziło to, co zobaczyła w
Draconie Malfoyu - a był to uśmiech zupełnie identyczny jak ten sprzed
kilkunastu lat: pełen wyższości i pogardy wobec niej. I czegoś, co można by
nazwać chorym tryumfem.
Draco nawet nie był w stanie precyzyjnie odtworzyć
w myślach przebiegu następnych zdarzeń. Wiedział jedynie, że kobieta zapięła
sukienkę, w biegu ubrała buty i zostawiła go samego. Zostawiła go. Samego. Próba zrozumienia tego niespodziewanego
zwrotu akcji zajęła mu zbyt wiele czasu, więc kiedy zdołał z powrotem sięgnąć do
chwili swojej reakcji i reakcji Hermiony, do „teraz”; kiedy wypadł z pokoju,
kolejno z budynku, ona wchodziła właśnie do parku. Rozmyte kule światła
unoszące się nad cienkimi, stalowymi, prawie niewidocznymi słupami, powodowały,
że wilgotne strugi na twarzy Hermiony sprawiały wrażenie jeszcze grubszych i
rozleglejszych od tych, jakie były naprawdę. Draco obserwował ją z mieszanymi
uczuciami. Zrobiło mu się nad wyraz gorąco, wprost nienaturalnie, uderzająco.
Były to wyrzuty sumienia, bo coś p r z e
z n i e g o, bo wiedział, że postąpił w
sposób, który w świecie empatii mógł uchodzić za karygodny i ohydny, i… Ostygł.
Wszystkie, wrzące w nim wrażenia nagle okrzepły i zostały szybko
zbagatelizowane. Teraz było mu zimno i w swoim świecie empiryzmu rzeczowo nazywał
to rzeczywistością. Było mu zimno, bo wokół była zima. Nie było gorąco. Było
zimno, była zima, a gęsty pył krążył w bezmiernej ciemni przestworu i gdzieś
właśnie realizował swój plan usunięcia jednego z elementu zarazy. Tej nocy
pewien bezdomny doczekał się darmowego, białego grobu, który pochłonął, który
ukrył, który zdezynfekował... Taka była prawda, taka była rzeczywistość, bez
abstrakcji, bez zbędnego prawienia kazań, umoralniania i uduchowiania na siłę.
Pełen profesjonalizm - bez nadprogramowych porywów serca.
Hermiona przykucnęła na ławce, pochylona i
zgięta, wyglądała jak bezlitośnie pokłuta puszka. Z zachmurzonego sklepienia
spadała kanonada ciężkiego śniegu. Wokół nie działo się zupełnie nic. Zastygłe w
martwocie drzewa i puste ulice. To wszystko. Był to jednak taki spokój, po
którym drzewa nagle przygniata do ziemi porywisty wiatr, a na ulicy zderza się
korowód samochodów. Spokój, w którym ktoś właśnie zaczyna rozumieć, że nigdy
nie tęsknił za osobą, a za wyobrażeniem idealizującym się w jego głowie wraz z
upływem czasu.
Draco pisał w myślach różne scenariusze
rozegrania tego w ł a ś c i w i e, ale
język był ostatecznym korektorem, więc mężczyzna nie powiedział tego, co chciał
powiedzieć. Czego nie powinien mówić.
I było dobrze.
- Hej, nie musisz czuć się źle. To przecież
nic nie znaczyło. O mnie możesz być spokojna, nikomu nie powiem, jeśli o to ci
chodzi - powiedział krótko i l u ź n o ,
mimo że gorączkowo silił się na pokrzepiający ton, o ile ‘pokrzepiający’ brzmi prawidłowo.
Zmarszczył brwi na dźwięk swojego tonu, ale tamten czas i tamto miejsce
uchwyciły tylko niedbałość jego głosu, a nie grymas, który oblekł jego twarz smutnym
cieniem chwilę później. Hermiona spojrzała więc na niego jak na ostatniego
człowieka, na którego chciałaby spojrzeć. Nim wyciągnął rękę w jej stronę, ona
zdążyła już rozpłynąć się w powietrzu, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby to był
ten czas, ten moment, o który nie powinno się walczyć z nikim, zwłaszcza nie ze
sobą.
Dziewczyna nie może kochać Chłopca.
Draco uśmiechnął się gorzko do siebie, tak
gorzko, że aż poczuł nieprzyjemny posmak pod językiem.
Chłopiec przestał kochać
kogokolwiek już dawno temu, a patrząc w kałużę, jak w chłodne oko obiektywu, z
odrazą dostrzegał głębokie rysy zagłady na twarzy tego starszego pana. Przestał kochać kogokolwiek, a starszy pan potwierdzał tę prawdę bezwzględnymi
przytaknięciami i uśmiechem, który w normalnych warunkach nigdy nie sięgnąłby
ust Chłopca - uśmiechem nieodpartej pokory, takiej istniejącej własnym życiem
poza nami.
Była zima, padał śnieg, a kopulaste niebo
zamykało się nad nim i wokół niego niczym szklana kula. Materie w niej zawarte
podlegały kaprysom kogoś silniejszego. Taki
świat sobie wymyśliłeś, Draco. Więc uśmiechnij się teraz do Boga, niech zrobi
ci zdjęcie i wyretuszuje, bo znowu czujesz się tak, jakby ktoś parokrotnie
zwalił cię z nóg i sponiewierał. Teraz nie pasujesz do tych ludzi-wzorców
zdobiących okładki gazet.
Więc uśmiechnij się do Boga.
Mówią, że on najbardziej lubi rozmawiać z tymi, którzy w taką noc, jak ta, klną
na niego i wypijają „na zdrowie!” całkiem pusty… pusty kieliszek…
***
Okiem Scorpiusa.
Pewnego
dnia, kiedy zachodzące słońce wplątało w czerwcowe sklepienie siatkę złotych
żyłek, przykucnąłem na wzgórzu. Z tej perspektywy, z perspektywy wyższości nad
wszelkim stworzeniem, wioska sprawiała wrażenie architektonicznej makiety z
plastikowymi, dopracowanymi domkami, ulicami z szarego papieru, polami pokrytymi
kombinacją piasku, ziemi i kobiercami sztucznej trawy. Patrząc na drgających w
oddali ludzi, pomyślałem, że są małymi, niewartymi życia zabawkami, którym ktoś
litościwy nakręcił korbkę. Później wróciłem do posiadłości mojej rodziny, gdzie
również rosły lasy, kwitły pola i były szare, zakurzone ścieżki, a trawa pięła
się ku niebu, szorstka i beznamiętna. Pomyślałem, że ja też teraz jestem n
a k o r b k ę, jak ogół, ostatnia
nieskrępowana jednostka nieświadomie wtłoczona w nijaką masę. Mogłem sądzić
inaczej, słusznie czy nie, tylko wtedy, gdy przypatrywałem się wszystkiemu z
wystarczającego poziomu. Mogłem sądzić, że jestem inny, że mam kontrolę nad
swoim życiem, bo ja ż y ł e m, ale kiedy
byłem na dole… Byłem na dole.
Jest osiemnasty stycznia 2023 roku, siedzę
w pociągu pędzącym do Hogwartu, mój wzrok odbywa własną podróż po zza okiennych domach i
drogach, polach i lasach, i trawie. I niebie. Znajduję się na jednakowym
poziomie, co pozostali, a mimo to, mimo skoordynowanemu czasowi, jedności
miejsca, podobnej, nieco zblazowanej miny, nie należę myślą do tej grupy. Moja
myśl wzlatuje wyżej, gdzie jest ona, jestem tam i ja – więc odpływam na chwilę,
z moich oczu spogląda zadumanie i całkiem usprawiedliwiona nieobecność. Tu, w
tym świecie, nabyłem absolutną kontrolę, to ja napędzam korbki ludzi z mojej
przestrzeni, to ja pozwalam im w niej bytować, trwać i zatrzymywać się w
odpowiednim momencie. Widzę ich, zamglonych, stabilnie osadzonych w eterze,
pełnoprawnych śmiertelników. Dae siedzi naprzeciwko mnie lekko pochylony do
przodu, z dłońmi splecionymi na kolanach i oczami spuszczonymi jakby w akcie
pokuty. Dostroiłem jego rytm życia do własnego, stanowię jego swoisty fundusz
emerytalny, nie powinienem znaczyć dla niego nic więcej - wieczór ukrywa moją
kurczowo zaciśniętą szczękę. Jest i Ernie, obok Bernie. Świat rodzi służalczych
głupców i manewrujących nimi ludzi umysłu, a my? Cóż, egzystujemy w umownej
symbiozie: oni dają mi ochronę, jakikolwiek ma to wydźwięk, ja im pozycję i
możliwość zaprezentowania swojej siły. Nie, nie jestem tchórzem. Jestem
intelektualistą. Intelektualiści nie biją pięściami. Intelektualiści powalają
taktyką. A ja mam combo…
Przy drzwiach pozostają dwa wolne miejsca,
zwykle zajęte przez Caleba - obecnie zaabsorbowanego inną działalnością,
wnioskując po tym, co zawarł w tajemniczym, lakonicznym liście do mnie – i
Zane’a, który swój powrót do Hogwartu datuje na drugiego lutego, bo „ci z
Ekonomicznej nieznośnie przeciągają sprawę”. Tuż obok drzemie Austin Zabini, a
może czuwa, nie wiem, wierzę, że nie czuje, jak na niego zerkam, z niemałym
niedowierzaniem i multum refleksji. Gdybym uległ takiemu dziwnemu wypadkowi, co
on, gdybym każdego ranka widział w lustrze bliznę na wskroś przecinającą mój
policzek i każdego ranka przypominał sobie własną niemoc istnienia, gdybym
zapomniał wszystko, o czym nigdy nie chciałem zapomnieć albo nawet chciałem,
ale nie w taki sposób, gdyby wyłączył się mój dotąd niezawodny procesor…
zabiłbym się. A teraz ja manipuluję człowiekiem, który wykazał się nielada odwagą
i nawet nie s p r ó b o w a ł, albo kiepską wyobraźnią i po prostu mu
się n i e u d a ł o, jak na schematyczną ofiarę losu
przystało.
Jestem ich epicentrum, środkiem, od
którego kręgami odbiegają motywacja, pewność siebie i wiara w powodzenie
realizowanych przedsięwzięć. Środek jest tylko jeden, a przez odgórną zasadę
skazany na samego siebie, jak ja teraz, kiedy moje myśli odczepiły się od ciała
i błądzą po n i e b i e, o którym nigdy
nie chciałem wiedzieć. Kiedy nie wiem, co zrobić, bo to ja kontroluję, a nie
ulegam kontroli. Nikt mi nie powiedział, co mam zrobić, kiedy patrzę na ludzi,
których sam wykreowałem, i mam cierpiętniczą świadomość, że oni wcale mi nie
pomogą, kiedy o to nie poproszę.
A ja nigdy nie poproszę.
-
Tutaj się przebierz, chyba jest wolne, bo tak cicho… – dobiegł mnie czyjś konspiracyjny
półszept. Spojrzałem w kierunku źródła nieproszonego dźwięku – w przejściu stała
bardzo wysoka, nie powiedziałbym, że zgrabna, ciemnoskóra dziewczyna. Kiedy
uzmysłowiła sobie, że jest punktem zaczepienia oczu wszystkich, zgromadzonych w
przedziale Ślizgonów – oraz jednego Krukona z niekwestiowanymi zaburzeniami
tożsamości - i co więcej, że ja figuruję wśród tej grupki ze spojrzeniem „a co
to za gigantyczna bakteria?”, przygryzła ze speszeniem wargę. Jej wzrok uciekł
gdzieś pod ścianę, odniosłem nieodparte wrażenie, że znieruchomiał na Dae’u o
kilka sekund za długo. Kąciki jej ust zadrżały lekko, jakby w niespełnionym,
całkiem bezwiednym uśmiechu.
- Zabłądziłaś? – mruknąłem od niechcenia tonem
nie pozostawiającym żadnych złudzeń. Właściwie, nie miałem dziś ochoty na
ubliżanie komukolwiek, ale nuda, która w moim przypadku była równoznaczna ze
złością i jakimś nieujarzmionym rozżaleniem, odczuwalnie odznaczyła się od
reszty emocji.
- Przepraszam… - wykrztusiła tylko. Dae rzucił
jej raptownie krótkie spojrzenie, ale szybko potrząsnął głową, najwidoczniej wymawiając
się kompletną nieznajomością owej Gryfonki – przynależność poświadczyły
stosowny emblemat oraz czerwona lamówka, jaką były obszyte krawędzie jej szaty.
Jak na mój gust, wypadałoby również napomknąć o mało atrakcyjnej fizjonomii i
‘ofiarowatym’ zachowaniu, godnym najbardziej żałosnego, początkującego łańcuch
pokarmowy, organizmu.
Nim usłyszałem metaliczny zgrzyt zamka, do
moich uszu przeniknął niezwykle znajomy głos: „i co? Zajęte?”, tak znajomy, że z
niewinnego tembru stopniowo przeobraził się w szumny rwetes. Zacząłem szaleć. Stan
mojego umysłu dotkliwie nadszarpnęły wydarzenia minionego tygodnia, ale żeby aż
tak? Stan mojego umysłu… och… Wiedziałem
to, wiedziałem też, że przeżyłem własne zapomnienie, metafizyczną śmierć, zobaczyłem
jej twarz, a raczej… twarze. Myślałem o tym, myślałem bezustannie…
- Malfoy? Co robisz? Do Hogwartu zostało
jeszcze parę minut… - przebąknął niepewnie Austin.
- Co…? – Spojrzałem na niego pytająco. I
przeraziłem się.
Przeraziłem się, bo dopiero teraz
skonstatowałem, że stoję na środku przedziału, z głową obróconą ku korytarzowi,
jak olimpijski posąg, któremu siła wyższa kazała patrzeć jedynie w wytyczone
miejsce. A niby był wszechmocny…
- Ja…
Myślałem o tym…
- Muszę coś sprawdzić.
…myślałem bezustannie…
Mimo, że byłem świadomy tego, co robię,
nie potrafiłem powściągnąć swoich ruchów, zatrzymać się, jednocześnie
udowadniając sobie, że kontroluję swoje ciało. Wyszedłem na korytarz z dziwnym
poczuciem nierealności sytuacji. Moje zmysły przybrały formę tunelu: widzenie
tunelowe – widzenie tego, co mam przed sobą, niczego wokół, niczego obok,
niczego za plecami, swoimi, czyimiś, słyszenie tunelowe – słyszenie określonego
dźwięku, może nawet zmyślonego; odczuwanie tunelowe… bo ten zapach… słodki, ale
niedrażniący, chyba owocowy… Taa, bez wątpienia…
Brzoskwinia.
Świadomość ta uderzyła mnie jak afront.
Szaleństwo w trójwymiarowym wymiarze, razy
trzy. Robiąc trzy kroki do przodu, mam wrażenie, że cofam się trzy kroki w tył,
więc stoję tam, gdzie przedtem, w ustach sucho, w oczach sucho, jestem
odsączony z krwi. Trawi mnie niepojęty, hipnotyczny ukrop, boleśnie przeciąga
się przez mój żołądek, tworzy marynarski supeł i zaciska go w sposób, w który
nie mogę oddychać. Czuję, że zapadam się w sobie, później karleję. Trzy długie kroki
do przodu to jeden średni krok kogoś innego.
Uaktywniając swoich ostatnich, posłusznych
strażników silnej woli, niepewnie podążam za czarnoskórą Gryfonką i jej
towarzyszką. Wieczorna pora chłonie mój zdezorientowany wyraz twarzy i
zaciskające się, a to znowu rozwierające dłonie, jakby pierwszy gest mówił:
„Nie możesz!”, ale drugi… „Musisz. Powinieneś… Chcesz…?”.
*
Pociąg Złego Scorpiusa różni się od
pociągu Dobrego Scorpiusa. Pociąg Złego Scorpiusa gna jak opętany przez
nieczyste siły demon, w swej szalonej podróży wyłamuje zatrwożone szyny z
trasy, byleby tylko skrócić czas, byleby tylko wybić z głowy… głupie myśli. Pociąg Dobrego Scorpiusa
płynie w sennym amoku, gra w nieskończoną, sprzeczną grę, Dobry Scorpius chce
dać szansę nieśmiałym myślom. Bo ten
zapach… bo ciągle ten zapach.
A więc tkwią naprzeciwko siebie - Dobry
Scorpius przoduje, z lewą stopą gotową do pokonania dystansu i prawą już
unoszącą się ku górze, która według porządku świata zawsze jest pierwsza. Zły koczuje
na tyłach, zaplata ręce na piersiach, jego nogi nie zdradzają najmniejszego
drżenia, żadnego zawahania. Scorpius zatrzymuje się, jego usta przybierają barwę
pytania „co mam zrobić?” Podnosi głowę, patrzy przed siebie nieobecnym wzrokiem
– bo patrzeć przed siebie oznacza patrzeć za swoim ‘b ę d ę, cokolwiek zrobię…’ – rozdarcie ujawnia
niepewne odchylenie szyi, przemożna potrzeba zlustrowania tego, co b y ł o, bo tam wcale nie b y ł o tak źle, b y ł o ułożone, b y ł o bez niepożądanych niespodzianek, b y ł o hierarchicznie… Prawda?
Dobry Scorpius spowalnia pociąg, daje
czas. Zły Scorpius wszystkim go odbiera. Mrugnięcie powiek Scorpiusa wygląda
tak, jakby morzył go długo odwlekany sen. Zły Scorpius chce szybko!, bez
namysłu!, wycofać Scorpiusa, pozbawić go chwili
na żałowanie. Śle przed siebie okrutną wiązankę przekleństw, której
wyraźnie wyznacza adresata.
- PRZESTAŃ!... WYPADEK… TO TWOJA… WINA! NIE
MUSIAŁ… O TYM PAMIĘTAĆ!... NIE MUSIAŁ ICH WIDZIEĆ!... A TY… WSZYSTKO… WSZYSTKO…!!!
POCZEKAJ JESZCZE… ROK... – między Dobrym Scorpiusem a Złym zawisła mnogość
wielokropków. Cenzurę bezwarunkowo narzucił im Niebieski. „Stary dziodek bez wyobraźni”, złorzeczył Zły Scorpius.
Dobry Scorpius uśmiechnął się matowo.
- A później dwa, trzy i tak do Śmierci, ale ty
powiesz to nawet jej. „Jeszcze rok!... jeszcze rok…” – Uśmiech na jego twarzy
pogłębił się znacznie, kiedy leciutko dotknął palcem lewego boku Scorpiusa i z
zadowoleniem zaobserwował, iż jego pierś wzdyma się i zapada w rytmie
zdumiewająco szybko bijącego serca. Dobry Scorpius nie potrafił go spowolnić.
- Zakochany? – parsknął sarkastycznie Zły
Scorpius.
Dobry Scorpius spokojnie pokręcił głową.
- Zagubiony.
Złemu Scorpiusowi zadrgały wściekle
nozdrza. Nie wiedzieć czemu odpowiedź Dobrego Scorpiusa wzbudziła w nim więcej
emocji, niżeli gdyby przytaknął jego wcześniejszej sugestii, wydawać się mogło
– gorszej, niebezpieczniejszej, bezpowrotnie zamykającej w swych ramach kanon
tych przywar, nad którymi Zły Scorpius miał pełną władzę.
Ale gniew Złego Scorpiusa
znajdował swoje uzasadnienie.
Złego Scorpiusa nie mogło ominąć
nic ze świata śmiertelników, w jakim niejako pośredniczył. Zły Scorpius umiał
kochać, bo kochał szaleństwo, kochał ludzi bez reszty pogrążonych w swoich
ideach, nierzadko krzywdzących, kochał hedonistów. Zakochanie i miłość też
potrafiły być złe. Toksyczne. Ale ta… miłość… Zły Scorpius mógłby ją
zaakceptować. Jak jednak wytłumaczyć poczucie zagubienia? Bez powodu. Bez
definicji. Zagubienie, które nie miało żadnych podstaw.
Ręka Złego Scorpiusa wbiła się między żebra
Scorpiusa, palce podpełzły bezwzględnie ku pulsującemu narządowi, oplotły go. Zatrzymać, zrównoważyć, unicestwić. Zły
Scorpius zapomniał, że w jego naturze leży jedynie przyspieszanie kolei rzeczy
– więc serce załomotało nieludzko. Z wolna opadające powieki chłopaka zmarszczyły
się w odczuwalnym bólu, suche oczy
zwilgotniały, a w suchych ustach pojawił
się metaliczny posmak krwi.
- Chcesz go zabić? – zdziwił się Dobry
Scorpius z tym swoim irytująco stoickim spokojem.
Zły Scorpius wyciągnął dłoń z trzewi
wychowanka, a zarazem żywiciela, zacisnął ją w pięść i rozsierdzony zgrzytnął
zębami. Przybliżając do siebie gorzką świadomość kolejnej przegranej, proporcjonalnie
cofał się do tyłu. W końcu przystanął, skinął sztywno w kierunku Dobrego
Scorpiusa i zadarł podbródek, nie zdejmując z ust cierpkiego grymasu.
- … się wszyscy. – I rozproszył się w
powietrzu jak migające, zepsute światło uwieszonej pod sufitem jarzeniówki.
*
Mój bezdech trwał niespełna kilka sekund,
węzeł w żołądku samoistnie się rozplótł. Spostrzegłem, jak obszerna szata
tamtej Gryfonki znika za zakrętem. Nagle poczułem się tak, jakby każda komórka
w moim ciele zwiększyła obroty o sto procent. Wąski korytarz rozszerzał się w
moich źrenicach – albo to źrenice niepokojąco się rozszerzały – ułatwiając
kroki, później trucht, a na końcu bieg. Do następnego wagonu różniło mnie tylko
kilkanaście metrów. Kiedy wreszcie zmniejszyłem dzielącą odległość, pociąg
szarpnął stojącymi w przejściu uczniami, sygnalizując szczęśliwe osiągnięcie
celu podróży.
Z wagonu wypadłem wprost na ścianę
rzadkiego, mroźnego powietrza. Stacja falowała od czarnych uniformów. Przydrożne
latarnie i lampiony niewytłumaczalnie zagęszczały mrok. Zgrabiałymi palcami
sięgnąłem różdżki, w tym miejscu zezwolono na używanie magii.
- LUMOS…
- Mój zachrypnięty głos zginął wśród podnieconych szeptów
pierwszoroczniaków i pojękiwań zmęczonych rutyną adeptów z ostatnich klas.
Koniec różdżki rozświetliła ognista kula,
roztaczając wokół mojej twarzy kołyszący się blask.
- Szybko, ubieraj się, bo zamarzniesz! – Rozbrzmiało
za moimi plecami. Najpierw pomyślałem, że to dobroduszne polecenie skierowano do
mnie, ale kiedy obróciłem się, a oczy zasnuło mi powoli niknące światło
różdżki, zobaczyłem tamtą postawną, czarnoskórą dziewczynę. Pomagała swojej
koleżance przeciągnąć szatę przez głowę.
- Pośpiesz się, błagam cię, no!... –
ponaglała. – Rose!
Znieruchomiałem. Chyba właśnie to
chciałem usłyszeć od samego początku i pragnienie nabycia tej wiedzy,
pragnienie p o t w i e r d z e n i
a dźwignęło mnie z siedzenia, wypchnęło
na korytarz, a następnie cisnęło w obłęd szaleńczego pościgu.
Miałem wrażenie, że zanim płomień
okalający moją twarz zgasł definitywnie, zdążył jeszcze skupić na sobie ciemne oczy
dziewczyny, której już nie nienawidziłem. Nie wiem, czy mnie rozpoznała, jednak
nieodparte przeczucie, że dobrze wiedziała, na kogo patrzy i zareagowała w
taki, a nie inny sposób, spowodowało, że zacząłem się nią brzydzić. Później
brzydziłem się już tylko sobą, bo gdzieś daleko we mnie, na jakimś
beznadziejnym bezdrożu zbłądziła myśl o tym, że „przecież nie mogło być inaczej, czego oczekiwałeś? – spłoszenia,
zdenerwowania, lęku! I uśmiechu, chyba...” I brzydziłem się nią znowu,
ponieważ dała mi powód, bym pozwolił sobie zwątpić w swój instynkt. Nagle
pożałowałem, że opuściłem swój bezpieczny przedział i z tak masochistycznym
samozaparciem dążyłem do niby przypadkowego spotkania. Wcale nie chciałem znaleźć
się „gdzieś daleko we mnie, na jakimś beznadziejnym bezdrożu” i wcielać tamtej
myśli w ciąg myśli uporządkowanych. Byłem zagubiony. Byłem zgubiony. A teraz… Brzydziłem
się nią jeszcze bardziej, kiedy zrozumiałem, że to ja sam wymyśliłem sobie p o w ó d.
Poszła, nie mówiąc nic. Wkrótce wtopiła się
w tłum takich, jak ona, a ja sterczałem na dziesięciominusowym mrozie, zachodząc
w głowę, czy we śnie mogę skostnieć. To musiał być sen, bo nie dopuszczałem do
siebie możliwości, że w realu mogła mną tak wzgardzić. Trzęsłem się, na moich
rzęsach bezceremonialnie osiadły grudki śniegu. Spuściłem ręce swobodnie wzdłuż
tułowia, do którego te wkrótce przywarły, sparaliżowane absolutnie wszystkimi
bodźcami.
- Nawet jej nie lubię – syknąłem podświadomie,
wypatrując na grafitowym horyzoncie punktu, o którym pamiętali tylko pobliscy
świadkowie z gałęziami w miejsce rąk.
- Ona chyba nie lubi cię bardziej – mruknął
pod nosem Ernie, który wychynął z pociągu tuż za Bernie’m. Najwyraźniej w ogóle
nie zdawał sobie sprawy z wydźwięku swojego niewinnego komentarza. Bernie,
który zazwyczaj poczuwał się do obowiązku przywracania pełnej dyscypliny –
oczywiście mniej i bardziej efektownymi metodami – zgromił go wzrokiem i
trzepnął w potylicę. Ernie skulił się w sobie z tradycyjną miną zbitego mopsa.
Chyba nawet pożałował, że nie jest małą mrówką, którą mógłbym teraz po prostu
przydeptać, sprawiając krótką, niemal bezbolesną śmierć, a nie torturować
chłodnym spojrzeniem, powoli, żeby zapamiętał każdą sekundę.
Takie było moje pierwsze skojarzenie, ale…
myślałem o czymś, myślałem bezustannie… Wyminąłem całą grupę i poszedłem
przed siebie, nie mówiąc nic, darując sobie wzbudzanie nienaturalnego poczucia
winy w Ernie’m, ignorując Bernie’ego i jego śmieszne „czy zrobiłem coś
źle?...”, nie dbając o wnioski, jakie Austin może wysnuć, i nie piętnując się przygnębionym
milczeniem i przygnębionym spojrzeniem Dae’a, który do dzisiaj uważał, że nie
dopilnował swojej siostry i przez niego „nie ma już ani kwiatów, ani ogródka,
ani…”
Do zamku poszedłem piechotą, mimo gorączkowych
nawoływań moich towarzyszy, których najwyraźniej przytłaczała wizja
potencjalnego zaginięcia lub wypadku ślizgońskiego Księcia Ciemności. Wtedy po
raz pierwszy dopuściłem do siebie myśl, że nikt na mnie nie czeka. Ale nie
byłem przez to zdołowany czy coś takiego. Najbardziej zmartwiła mnie
świadomość, że…
„Gówno
mnie to obchodzi”.
***
Nieuchronnie zbliżały się pierwsze rozgrywki
Qudditcha. Każda drużyna starała się pomnożyć swoje szanse na zwycięstwo
dodatkowymi treningami i modyfikacjami. Scorpius odchodził do zmysłów, chcąc spektakularnie
wgnieść Gryfonów w ziemię, bo według osądu losowania to właśnie z nimi Ślizgonom
przyszło wytoczyć najbliższy bój. Malfoy więc kombinował, ustawiał, ważył
skuteczność dotąd wykorzystanych strategii - i znowu kombinował, ustawiał, aż
do pomieszania wszystkiego, co do tej pory zdołał wymyślić.
Bez reszty zatracał się w żmudnych
staraniach, bo wiedział, że jeśli odpuści, chociaż na krótką chwilę, stanie
twarzą w twarz ze swoimi demonami, które nie odpuszczały mu nigdy. Kiedy
wreszcie przyznał, że dzieje się z nim coś dziwnego, nie potrafił już nad tym
zapanować. Później kpił z samego siebie, z tego żałosnego, przerażonego
Scorpiusa, który nie wie, co robi, a który doskonale wie, co zrobił, i mówił,
mówił aż do długo oczekiwanego zaśnięcia, że „po prostu miał zły dzień, ok?”,
dlatego „tak pieprzył”. Potem sen stał się lekarstwem, którego zabrakło i noce,
ciemniejsze, rzadko ciemne – dłuższe niż długie – wskazały mu jego miejsce w śmiertelnym
szeregu. Opowiadały rzeczy straszne. Mówiły o jakiejś dziewczynie, białej lilii
obijającej się o dno rzeki, o chłopaku, który podpiera ściany melin, bo ktoś podły
postanowił odebrać mu wszystko to, czego nie zdobył on sam. Mówiły o tych
ludziach, a Scorpius myślał sobie: „Kto im to zrobił?!”
- Ja – odpowiadał z bezgłośną dumą do tych
ciemniejszych, nie ciemnych, dłuższych niż długich nocy i zasypiał, przez kilka
sekund odczuwając coś na kształt wyrzutów sumienia. To coś mijało szybko -
szybciej… Na drugi dzień „po prostu miał zły humor, ok?”, dlatego „tak
pieprzył”. Z czasem argument ten nie wystarczał nawet jemu, więc przestał się
tłumaczyć, jednocześnie starając się nie doprowadzić do sytuacji, w której
musiałby to robić. Faszerował się lekami usypiającymi, bo musiał spać. Chodził
półprzytomny, otumaniony, bo mimo wszystko rzadko kiedy mu się to udawało.
Teraz błąkał się po okolicach boiska. Celowo
- w końcu kombinował i ustawiał – bezcelowo, bo „kombinować i ustawiać” mógł we
własnym dormitorium, z piórem i kartką w dłoniach. Żarliwie szukał wytchnienia,
mimo że to ciągle wysuwało się na prowadzenie, wodząc go za nos. Wspominał list
Caleba i tych kilka zwięzłych, niedbałych linijek, które potrafił wyrecytować z
pamięci.
- Nie
mogłem inaczej – mruknął pogardliwie pod nosem, w niebo, w białą zasłonę
mgieł, dymu i niespokojnych oddechów. - Nie
wracam do Hogwartu, mam do zrobienia coś większego niż bawienie się w twoją
władzę. Nie dociekaj, nie szukaj mnie. Wkrótce się odezwę. Bądź przygotowany.
Caleb. „Bądź przygotowany” – na co? Kretyn… Wywalą go ze szkoły, taa… palant…
już to zrobili… – warknął do siebie, zaciskając palce na papierosie schowanym w
kieszeni po wewnętrznej stronie kurtki. Zostawiali go po kolei. Caleb, Zane. Nawet
ten Cerber-Cnoty-Weasley. Jedno, nijakie spojrzenie - tyle była mu w stanie
ofiarować po trzech tygodniach bierności! No i parę dobitnych przesyłek do jej
jakiegoś kumpla Luigiego, które niewiadomo jakim trafem docierały do niego, a z
których dowiedział się, że go przekreśliła z kretesem.
Jak ona w ogóle śmiała?!
A dlaczego nie?...
Rzucił pod jej adresem słowne klątwy
zaczynające się na donośne „f!!!” i kończące na przemilczanym „k…” i od razu mu
ulżyło. Był zadowolony. Z uśmieszkiem wetknął sobie papierosa między wargi i
wyczarował nikły płomień.
- Palenie zabija.
Zmroziło go.
- Na coś trzeba umrzeć. – Obrócił
się ku doskonale znanej mu osobie z lekkim, może nazbyt udawanym ociąganiem, postawą
prezentując zniechęcające „jestem zajęty”. Miał wrażenie, że brązowe tęczówki
Rose Weasley prześwietlają go milimetr po milimetrze, jak wykrywacz kłamstw i
rentgen w jednym. Przez chwilę stał jak słup soli, ponieważ nie wierzył, że
teraz, po tylu tygodniach, wewnętrznych rozdarciach, braku zrozumienia wyborów
własnych i czyichś… że teraz, tak po prostu, spoglądali na siebie, ale inaczej,
jakby w ciągu tego czasu przeżyli tysiąc namiętności i wiedzieli więcej niż
kiedykolwiek wcześniej, kompletnie nie będąc tego świadomymi. „Nie musisz z nią gadać… Spław ją!”,
szeptał mu w głowie jakiś nadęty głosik, którego Malfoy w ogóle nie
potrzebował. Nie potrzebował też spoglądania ani zbyt długiego rozmyślania i
znowu… spoglądania. Więc przestał rozmyślać, spoglądać i zastanawiać się… zbyt
długo.
- Słucham? – mruknął zdawkowo, zaciągając się
nikotyną.
Rose patrzyła na niego jeszcze przez
długie minuty, dopóki nie uświadomiła sobie: „przecież nie muszę się godzić na takie olewanie”. Zacisnęła zęby,
wyrwała papierosa z ust zaskoczonego Ślizgona i ruchem pełnym autentycznej stanowczości
odrzuciła szluga do tyłu. Siwa smuga wtapiająca się stopniowo w powietrze zawisła
między nimi, jak nieunikniona konfrontacja.
Scorpius był zbyt wściekły i zdumiony
zarazem, by w porę zareagować. Wpatrywał się w dziewczynę z nieokreślonym
wyrazem twarzy, który to zmieniał się powoli z żalu na wściekłość, z
wściekłości na wyrzut. Nim zdołał cokolwiek powiedzieć, Rose przystąpiła do ataku.
- Jakim sposobem cały zamek szumi o tym, że ty
i Austin nagle staliście się najlepszymi p r z y j a c i ó ł m i? Doskonale
wiesz, że to niemożliwe! Co tu się stało, do cholery jasnej?!
- Aaa… - Jego twarz rozjaśniła się w rozbawieniu.
– Chodzi ci o Zabiniego… Wydaje mi się, że pretensje w stylu „czemu mój kumpel
nie chce ze mną gadać” nie powinnaś kierować do mnie, ale… - uciął zjadliwie. –
Do kogoś innego? – nie powiedział. Wypluł.
- Do
kogoś innego? Zacząłeś wyrażać się w drugiej osobie? – zacmokała ze
złośliwą miną, nie dając się sprowokować. – Ewoluowałeś.
- Ewoluowałeś?
Nie uważasz, że to słowo jest za trudne dla mnie?
- Skoro tak uważasz...
Zaśmiał się gardłowo.
- Czemu robisz wszystko, żebym znowu
sprowadził cię wyłącznie do podpisu na liście uczniów? Zwróć uwagę na ociekające
akcentem słowo Z N O W U. Weasley, daruj sobie te swoje pozaklasowe komentarze
i nie doprowadzaj mnie do stanu, w którym…
- Zrobisz to, co chcesz? – podsunęła,
zdobywając się na butne zadarcie głowy, aby choć w małym stopniu wyglądać tak
statecznie, jak on.
Spochmurniał.
- To, czego ode mnie
oczekujesz, bo wiesz, że nie będzie inaczej – sprostował oschle. – I nie
będzie.
Zamilkła.
- A co? – dodał
szybko, nie wiedzieć czemu ku podtrzymaniu rozmowy, kiedy jedyne, co był w
stanie ujrzeć w obrębie toru swego spojrzenia, to plecy dziewczyny.
Rose gwałtownie
odwróciła ku niemu głowę.
- Boisz się, że stanie się z nim to samo, co z tobą? –
ciągnął niewzruszenie, chociaż tak naprawdę wrodzona ciekawość przewyższała
wrodzoną impertynencję.
- On nie miał żadnego wyboru –
szepnęła, utrzymując z nim heroiczny kontakt wzrokowy. – Za to ja… Wszystko, co
robiłam i mówiłam, było szczere. – W jej oczy nagle wstąpiło coś, czego
obecności się nie spodziewał. Było to rozczarowanie, ogromne, niewymierne
ilości goryczy, które następuje nie po słowach: „Zawiodłeś mnie!”, ale po: „Boże…
Jak ja mogłam tak się pomylić…?” Jej pretensje – żywione wyłącznie do siebie –
rozbrzmiały na jego kawałku kompletnie jałowej ziemi, na tym „beznadziejnym
bezdrożu”, echem, którego nigdy dotąd nie słyszał. Poczuł, jak obezwładnia go
nadprogramowy niepokój, taki, który w niewytłumaczalny sposób czyni nas
winnymi, choć przecież nikt nam niczego nie zarzucił – a kiedy odruchowo
spojrzał w bok, uciekając, zbierając myśli, układając celną, dopowiedzianą ripostę,
w stopionej pokrywie jeziora zauważył, że jego kpiący uśmieszek powoli nabiera
fałszywego wyrazu, czegoś, co niebezpiecznie zdradzało jego mimowolne zaangażowanie.
Zamurowało go. Nie chcąc jednak okazać zbyt dużo, zmrużył lekko oczy i jakby z
zamiarem odwrócenia od siebie uwagi, a z drugiej strony jeszcze dobitniejszego pogrążenia
jej osoby, wycedził:
- Ty mnie…
- Już nie – przerwała stanowczo. Okrutnie.
Nie dosłyszał nawet jednej nuty zawahania.
- Wiele się od ciebie nauczyłam. Śmieszne,
nie? – Nie śmiała się ona, nie śmiał się on. - Nie współczuj tym, którzy mają
gorzej od ciebie. Lituj się nad nimi. To chyba jest ten moment, kiedy
powinieneś włamać się do moich myśli – prychnęła ironicznie. – Taa… Mogłam się
tego spodziewać - robisz to od samego początku… Patrz, do czego mnie
doprowadziłeś. Jestem złośliwa i ironiczna. Dziwne, czuję się z tym fatalnie, a
jednocześnie… nieźle? Nie potrafię tego określić, coś się we mnie nie zgadza,
coś mówi inaczej, coś myśli inaczej… Tak się zwykle czujesz? Może nawet gorzej
– oby. Przynajmniej… przynajmniej mogę się wciąż oszukiwać.
Kiedy
zobaczyłam cię, wtedy, na peronie, myślałam, że oszalałam, że sobie coś ubzdurałam.
Inaczej wyobrażałam sobie nasze spotkanie po tym miesiącu. Przez cały czas
układałam różne plany zemsty – pokręciła nieznacznie głową, jakby te wyznania
kosztowały ją o wiele więcej niż pierwotnie zakładała. Nie musiała tego mówić,
ryzykowała niemal pewnym wyśmianiem. Jednak wypowiedzenie p r a w d y
na głos od dłuższego czasu było dla niej priorytetem. Dla niej. Nie dla
niego.
- Ale parę dni temu… Doszło do mnie, że ja
nawet tego nie chcę. Czemu? – Ostrożnie włożyła dłoń do kieszeni i niemal w tej
samej chwili wyciągnęła z niej pomarańczowe pudełeczko. Scorpius westchnął
ciężko na widok eksponowanego przedmiotu. Jego szczęka zacisnęła się w
konwulsji. – Twoje życie jest kłamstwem. Cholernie smutnym. Pamiętasz? Jak
wywaliłeś mnie z n… z twojego dormitorium, kiedy szukałam swojego wisiorka? Trafiłam
na twój pamiętnik, przeczytałam kawałek. Nie powinnam… zdaję sobie z tego
sprawę. Trafiłam też na t e tabletki. Byłam u magomedyka, z ciekawości
sprawdziłam, na co one są. Zaskoczyłeś mnie. Taak… Boże… Zaskoczyłeś…
Dlaczego tego nie chcę? Twojego końca… a mojej… satysfakcji?... Bo nikt nie potrafiłby
zaakceptować prawdy. Nikt nie chce jej poznać i ja chyba też nie chciałam. Powiedz
mi, jesteś taki spokojny - powinieneś? Teraz? Kiedy twoi wyznawcy mogliby przestać uważać cię za boskie dzieło? –
potrząsnęła ręką, w której kurczowo trzymała opakowanie tabletek. – Co by
powiedzieli na to, że ich doskonały wzór nie radzi sobie z niczym i gdyby
nie t
o – pigułki zagrzechotały dobitnie – nie wstałby nawet z łóżka? Powiem ci –
mieliby to gdzieś. Ciebie też.
- Skończyłaś? – Ledwo zdołał zamaskować wściekłość.
– Poza tym - mylisz się… - dodał, prawie obojętnie.
- Myślę, że nie chciałbyś się przekonać.
- Czemu… - wybulgotał po długiej pauzie, gdzie
kolejny człon pytania brzmiał w myślach: „…nikomu
nie powiesz…” .
Zrozumiała, do czego zmierzał.
- Bo nikt nie pomógłby ci się pozbierać. Nikt
nie przejąłby się kimś słabszym od siebie. Ludzie, którzy nazywają siebie
twoimi przyjaciółmi… Zabraknie ich.
I ja… Przeraziła mnie moja własna myśl, w
której chciałabym, żebyś już nie wstał. Albo, żebyś wreszcie skoczył…
Pamiętasz? Na wieży?... Nie powinnam tak myśleć, bo… Jesteś chory, może… może nawet
nie potrafisz być inny i to nie jest twoja wina...
Scorpius zaniósł się drwiącym śmiechem, a
po krótkiej eksploracji jej umysłu bezdźwięcznie przesiał powietrze między wargami.
- Ty naprawdę w to wierzysz? –
Odnotowawszy jej rozbiegane spojrzenie, wzniósł pogardliwy okrzyk. – Wierzysz! Hah!
I litujesz się nade mną! Niepotrzebnie. W tym przypadku role nie powinny się
odwrócić. – Jego oczy błysnęły, prawdopodobniej w przystępie niekontrolowanej
wściekłości niźli szklanego zimna, które zdołało obezwładnić nawet baty
naburmuszonej Bijącej Wierzby.
Oblicze dziewczyny zasnuł niewyraźny cień,
którego Scorpius z kolei nie potrafił zinterpretować. Twarz osoby pragnącej
czyjegoś końca… Nie, to nie była ta twarz. Weasley zdemaskowała go, ale… To nie
była twarz, która nienawidzi i której właścicielka najchętniej sama
poprowadziłaby go za rękę na najwyższą z wież, tam, gdzie mgła sięga kostek i
zdaje się unosić człowieka kilka centymetrów nad ziemią. Nie była kimś, kto posłałby
mu słodkie spojrzenie, by chwilę potem bez zawahania zepchnąć w otchłań. Może
nie mogła być taka, może po prostu nie mogła postąpić w sposób, w jaki on
postąpiłby wobec niej i chyba właśnie ta świadomość wkurzała go najmocniej. Weasley
posunęła się do czegoś znacznie gorszego, w jego mniemaniu bardziej
wyrachowanego. Wywyższała się, bo wiedziała, że umie być lepsza. Wymyślała te
swoje psychologiczne teksty, najwyraźniej snując sobie na boku plany nawrócenia
go, ale po co? Zamierzała dołączyć go do swojej listy o b i e k t ó w przeciągniętych na drogę cnoty, nawet jeśli
jej utrata nastąpiła już dawno temu?... A może… Może chciała przypisać jego
nazwisko honorowej pozycji, pokazując, że „tak, to ja go nawróciłam, ta z dołu
sięgnęła tego z góry i zmieniła go!” Nie. Nie była lepsza, nie była nawet
dobra. Definicja szlachetności wyślizgiwała się według Malfoya poza, wydawać by
się mogło, bezinteresowne i życzliwe uczynki, którymi dziewczyna była zawsze
tak żarliwie zaaferowana.
Kiedy bezceremonialnie cisnęła mu pod nogi
pojemniczek, poczuł się tak, jakby pudełko, zamiast uderzyć o styczniową biel, ugodził
go w zęby. Ku własnemu zaskoczeniu, na jego podniebieniu pojawił się metaliczny
smak krwi, syntezujący zwykłe wyobrażenia z najprawdziwszą rzeczywistością. Gryzł
własny język. Ze złości. Z przerażenia. Poczuł na plecach ciarki, bo bał się
nawet myśleć o tej prawdzie, którą ona
potrafiła wymówić na głos.
Nie chciał, by wiedziała. Nie dlatego, że
mogła go wyśmiać, zmienić opinię lub przekazać jego sekret dalej, a to „dalej”
dalej niż wcześniej. Ale dlatego, że to była ona. Ona powinna mu
zazdrościć, ona powinna odprowadzać
go wzrokiem tak, jak reszta, a nie badać każdy, najmniej spodziewany błysk,
jaki teraz przemknął przez jego oczy! To tak, jakby uważała, że jej nagle
nabyta wiedza upoważnia ją do o c e n y,
do współczucia...
Nie chciała wiedzieć. Przedtem nim
gardziła, po prostu, bez konkretniejszego powodu, ale w tym momencie potrafiła
znaleźć dla siebie przekonujące uzasadnienie, dlaczego był on tak... nieludzkim
człowiekiem - i to było najstraszniejsze. Nie chciała żadnych argumentów,
żadnego „uniewinnienia”…
„- Ty mnie…
- Już nie.”
Rose nie kochała go nigdy wcześniej, była
po prostu zauroczona w chłopaku, który nie bez powodu cieszył się wśród
hogwarckich uczennic reputacją ponadziemskiego dzieła - nie, nie kochała go, i
nie, nie tłumaczyła się, by zachować choć krztę samokontroli. Jednak to
zauroczenie opierało się jedynie na powierzchownym wrażeniu, czymś, co
podzielały s e r c a rzeszy pozostałych dziewcząt – bo co? Bo
był ł a d n y? Bo n i e o s i ą g a l n y? - i Rose uświadomiła
sobie z bolesną jasnością, że nawet nie starała się wejrzeć w Malfoya nieco
głębiej. I, Boże, pozwalała mu przy tym deptać siebie jak skończonego śmiecia,
ponieważ tak było prościej, ponieważ czasami nawet sama, bezmyślnie, wystawiała
się na ostrzał jego krytyki, bo chciała, by mówił do niej, by patrzył na nią i
na krótką chwilę myślał tylko o niej! A kim on był? Nikim?... Teraz czuła wobec
niego wstręt, przez który jednak wciąż przebijały się pozostałości dawnej,
niezrozumiałej konieczności bycia obok.
Boski Scorpius. Scorpius, którego
największą siłą jest wzbudzanie poczucia winy w osobach skrzywdzonych przez
niego najmocniej. Scorpius, który ma głęboką depresję. Nie na chwilę, nie dla
kaprysu, ale taką, która określa go już na zawsze. Scorpius Malfoy ma chorą
duszę. Scorpius Malfoy musi się jej pozbyć, by go nie ograniczyła, by nie
uwierała… Więc Scorpius Malfoy patrzy na wszystko wokół tak, jakby nic go nie
obchodziło. I patrzy na nią, jakby jej nienawidził i nienawidzi ją, ale chce
jej powiedzieć wszystko.
- Co ty wiesz – żachnął się i schylił po
jaskrawe opakowanie, jak najgodniej zginając tułów, jednocześnie niemal go nie
zginając, wiedząc, że jeśli nie zdoła powściągnąć emocji, wyprowadzi z
równowagi zarówno ją, jak i siebie – a na taką sytuację zbędne byłoby układanie
jakichkolwiek scenariuszy. Nie chciał, żeby w odwecie zdobyła się na infantylny
akt odwagi i rozpuściła famę po całym zamku, że Scorpius Malfoy jest na silnych
lekach antydepresyjnych. W a r i a t. Źle to brzmiało. Scorpius skrzywił się do
swoich obaw.
„Taa, oczywiście… Wszyscy jej uwierzą!
Akurat! Nie będę zniżał się do jej poziomu, nie będę w ogóle…”
Nie wytrzymał.
- Będziesz mnie teraz traktowała mnie jak jakiegoś
zabiedzonego, smutnego chłopczyka?! Co ty myślisz?! Że teraz zostaniemy
przyjaciółmi? Bo mamy „wspólną” T A J E M N I C Ę?! Że po tych tabletkach… Że tylko
dlatego taki jestem?! Wszystko jest takie samo, bez nich nie stałbym się taki,
jak reszta, a moje s e r d u s z k o –
parsknął kąśliwie – nie biłoby tak, jak twoje. Ale ty osądzasz, wybierasz
najłatwiejsze wyjście, wyjaśniasz sobie, usprawiedliwiasz... Teraz niby masz do
tego prawo?! NIE BYŁO CIĘ TU, WEASLEY! ZOSTAWIŁAŚ TO WSZYSTKO! I JA CI NA TO
POZWOLIŁEM, TO TYLKO DZIĘKI MNIE, TYLKO… - Za dużo goryczy, za dużo pretensji… Urwał.
- Przez trzy tygodnie zmieniłaś
swój charakterek i wygląd, co? Nie miej złudzeń! Nawet najładniejsze ciuchy i
tapeta nie zrobią z ciebie kogoś, kim KTOKOLWIEK się zainteresuje. Tak już jest
w naturze, s k a r b i e. Brzydota takich, jak ty, jest odwrotnie
proporcjonalna do piękna takich jak my.
Może faktycznie coś się w tobie zmieniło… Dawna Weasley już by się poryczała,
ale postaraj się… Bo, jak widzę, nową
stać tylko na groźbę i wściekłe spojrzenie, z którego i tak pewnie za chwilę
pocieknie kilka łezek. A teraz niby
co? Szantażujesz mnie?! CHCESZ ZWRÓCIĆ NA SIEBIE MOJĄ UWAGĘ?! Takiego…
psychicznego?... – nachylił się nad nią w akcie prowokacji, żeby przypomnieć,
jak tamten pocałunek na wzgórzu ją zranił, a jego rozbawił.
- Nic się nie zmieni – syknął. – Chcesz mi
pomóc? Wróć na swoje miejsce. Nie baw się w dobrego człowieka. Nigdy nie
będziemy się lubić. Nigdy nie będziemy przyjaciółmi, nawet tymi kiepskimi.
Spojrzała na niego w sposób, który miał
sprawdzić czy Malfoy wciąż sprawował ścisłą kontrolę nad tym, co mówi i nad
tym, co myśli naprawdę. Nic go jednak nie zdradziło: żadna, przelotna mina,
chwilowo spuszczony wzrok, drganie powieki, pozbawiony miarowości oddech.
Szczerość w przypadku Scorpiusa Malfoy nabierała tak obrzydliwego brzmienia, że
Rose znienawidziła to słowo od pierwszej do ostatniej litery. Wiesz… Szczerość nie była już czymś, co
się akceptuje i ceni, a palcem oprawcy wetkniętym głęboko w nasze gardło, czego
konsekwencji nie trzeba wyjaśniać. Rozumiesz?...
Stanęła na palcach, po czym, absolutnie poważnie,
wydobyła z siebie:
- Powinieneś tam zdechnąć. – Mówiąc „tam”, miała
na myśli incydent ostatniego tygodnia, kiedy to potłuczony, nieprzytomny,
skrajnie rozchwiany Scorpius został znaleziony i opatrzony przez matkę Weasley
i wezwanego przez nią lekarza.
- Śmierć to jedyna laska, z którą nie
powinieneś flirtować – zaakcentowała złośliwie. – Zaczynam wierzyć w to, że ty
naprawdę chcesz umrzeć. Ale nie mam zamiaru dawać ci satysfakcji. Chcesz mnie
sprowokować. Myślisz, że życzę ci wszystkiego, co złe. Ale zacząłeś mi być
obojętny i to chyba najgorsze, co mogłeś o sobie usłyszeć. – mówiła, bardziej
do siebie niż do niego, jakby pojęła już coś w pełni i przestała szukać
jakiegokolwiek potwierdzenia u samego źródła. Gdzieś w sobie pomyślała, że Malfoy
pragnie śmierci jak nikt inny, pragnie odczuwać jej obecność, bo tylko wtedy
potrafi żyć spokojnie. Wtedy na wieży, podczas konkursu i ostatnio, w trakcie
przejażdżki motorem, Śmierć smagnęła go po twarzy rąbkiem swojej szaty.
Potrzebował więcej, więc szukał więcej... Szukał antidotum albo szukał
trucizny. Scorpius Malfoy miał chorą duszę. I tak, był… był psychiczny, ale wciąż wzbudzał w Rose
tyle samo silnych, niepowielonych uczuć, co wcześniej, o ile nie więcej, choć
ona sama niezmordowanie nadawała im antonimiczne nazwy. Nie znosiła go… nie
znosiła… Chryste… nie pozwól mi…
Scorpius wykrzywił usta w kwaśnym
półuśmieszku. Pochylił się. Przez przypadek musnął nosem jej włosy. Jakaś przeszywające
odraza splotła się w nim z chęcią bycia blisko, więc był przy niej i był
bezlitosny.
- A o kogo byś się teraz martwiła? – Zanim
odszedł, mruknął beznamiętnie: - Czyżby pierwsza łezka?... Twoją siłą jest to, że nauczyłaś się płakać na zawołanie.
Słabością, że znowu przeze mnie. To nie tabletki, Weasley. To nie one. Nikomu
nic nie powiesz. A wiesz, dlaczego? Za bardzo ci na mnie zależy. Nie kłam... Gdybym
był ci obojętny, nie tłumaczyłabyś się tak żarliwie, a już na pewno nie
dążyłabyś do tego spotkania ze mną. Po co? Żeby ponarzekać coś o Zabinim? Pomyśl
sama, idiotko. Ile przed chwilą powiedziałaś o nim, a ile o mnie? Kolejna lekcja: naucz się udawać. Może z
czasem ktoś ci uwierzy, ja na pewno nie. – Pożegnalny uśmieszek odmalował się w
jej głowie niczym wredny transparent ‘TRZEBA BYŁO NIE WRACAĆ’.
~*~*~
06.01.2011
Przez ostatnie miesiące tak naprawdę nie
żyłam. Wiele razy już zabierałam się do napisania tego „słowa od autora”.
Pozwólcie, że nie skończę na jednym słowie, a na dość długim wywodzie. Po
pierwsze chciałabym was przeprosić, drodzy czytelnicy, za to, że zniknęłam.
Nigdy nie zawiesiłam tego bloga, nigdy go nie porzuciłam, po prostu wyłączyłam
się na te wiele miesięcy. Dosłownie i w przenośni. Nie przeczytałam ani nie napisałam
niczego od tamtego momentu, bo nie potrafiłam. Musiałam pogodzić się z pewnymi
rzeczami, z niektórymi pożegnać i niektórych pożegnać również. W tym odcinku pobrzmiewa
echo rozczarowania, próby wybaczenia… Ja też próbuję nie rozczarowywać siebie,
próbuję sobie wybaczyć, że nie jestem kimś lepszym. Perfekcjonizm zabija
najszybciej i najboleśniej wówczas, kiedy nie znajdujemy w sobie niczego,
dosłownie żadnej części, która chociaż w małym stopniu awansowałaby nas na wyższy
szczebel człowieczeństwa. Myślę, że nie ma co się oszukiwać. Nie mogłam pisać,
choć myślałam, że może to będzie najlepsza terapia na wszystko. Ale ilekroć
otwierałam Worda bądź jakiś zeszyt, patrzyłam na tę przerażającą biel, którą
usilnie chciałam zapełnić czymś wartościowym, i co… Nastąpiły lęk, panika,
paraliż; niezdrowo przyspieszone bicie serce, oddech, który grzęźnie w
gardle… Coś wsysa mnie od środka. Nie
powinnam tego pisać na forum publicznym, nie powinnam się usprawiedliwiać w ten
sposób. Ale chciałabym kiedyś wrócić do tej notatki i powiedzieć sobie, że to
już dawno za mną. Już we wrześniu odpuściłam sobie szkołę, chociaż, mówią,
„jesteś sumienna”… Zerwałam znajomości, zrozumieli? Zrozumieli. Wróciłam po
paru miesiącach bierności psychicznej i całkiem fizycznej, przyjaciele przyjęli
mnie z powrotem. Nikomu nie życzę takiej wegetacji.
Siedzę sobie teraz w ciemności i słucham
„Draw Your Swords”, i myślę, jak przyjemnie jest znowu pisać, czytać swoje
zapiski przy zielonej herbacie, jak przyjemnie odpocząć po ciężkim tygodniu,
przestać użerać się z codziennością. Ludzie, moja rodzina, znajomi, mają do
mnie czasem „pretensje”, że nic nie piszę, albo, że zaczynam, nie kończę… moje
pseudo powieści… Nie rozumieją, że mam już wszystko w większej mierze
powymyślane, wytyczone, wypunktowane… Może po prostu za bardzo i za dużo? I nie
mogę sprostać własnym wymaganiom? To nie kwestia braku weny, bo mam ją
zawsze, tak samo jak pomysły i chęci. Brakuje mi wiary we własne możliwości i
to miłe, co mówicie, że jestem świetna itd. Ale ja potrzebuję własnego
przekonania. Pierwsza myśl po próbie stworzenia czegoś: nie dam rady. Wyśmieją
mnie. Co za tandeta, kicz, grafomania… I wszystko kończy się na projektach, a
ostateczna refleksja brzmi: „To już może gdzieś było, nie ma w tym nic
ciekawego. Amatorszczyzna”. Tak jest i z moim sposobem życia. Ale muszę pisać,
muszę czytać, muszę nasycić się wrażeniem, estetyką, bo kiedy to robię, niejako
z triumfem sfinalizowania jakiejś sprawy, następuje moment pewnego
uduchowienia, którego mi bezustannie brakuje. Więc czasami się zmuszam i potrzeba
perfekcyjności boli jeszcze bardziej.
Wiecie, czwartego stycznia skończyłam
osiemnaście lat. Gdy spojrzałam za siebie oczami pamięci, widziałam wiele
rzeczy, głównie tych złych. Zobaczyłam jeszcze czasy pisania bloga, tego,
poprzedniego, i uświadomiłam sobie, że to ta lepsza rzecz, która nierzadko
podźwiga mnie z dna psychicznego. Jesteście ze mną zawsze, mimo różnych
komentarzy, że nie wrócę, że się poddałam, że mam was w dupie. Jestem
skrajnością. Moje szczęście jest pijane i nienormalne, smutek długi i
depresyjny. Żadnego stanu pośredniego. Albo to, albo to. Uwierzcie, nie
chcielibyście czytać tego, co piszę w tym drugim stanie. Doszłam do wniosku, że
jedną z moich największych wad jest mimowolne niepodawanie się, niezmordowane
ciągnięcia czegoś wbrew całkowicie niepodważalnym faktom – że ja już wcale nie
chcę, że nadszedł czas na przystopowanie. Nigdy nie odchodzę jako pierwsza,
rozumiecie? Pytaliście, czy zawieszam. Zależy, jak kto na to patrzy. Czy fakt,
że nie odzywam się od roku jest wystarczającym argumentem na to, że mam was
gdzieś? Nie, nie mam was gdzieś, ten blog, to jedyne, co naprawdę daje mi
satysfakcje, chociaż specyficznie to przejawiam. Wiem, że wielu z was już sobie darowało tę
historię, wcale się temu nie dziwię. Ale czemu nie wszyscy? Nadal dostaję
e-maile, wiadomości. Nie wierzę, że komuś może tak zależeć na tym, co robię. Wiem,
że być może zabrzmi to jak truizm, ale naprawdę was kocham i kocham tę historię
pomimo jej wielu niedoskonałości. Często jednak o tym zapominam. Mam nadzieję,
że się nie rozczarujecie tym, co przeczytaliście powyżej. Ponad 50 000
słów. Kalejdoskop uczuć zastygłych pomiędzy poszczególnymi miesiącami. Wybaczcie,
jeżeli przez ten odcinek będą się przebijały moje własne wrażenia, nie lubię
subiektywizować, ale czasem jest to wręcz nieunikniony efekt uboczny.
Po wielu problemach z e-mailem (hah, to
naprawdę ostatnia rzecz, której się spodziewałam!), powracam. Na stałe. Wierzę,
że już nie nastąpi sytuacja, w której publikuję następną notkę dopiero po roku
(!).
11.10.2012
Cóż. Zdałam maturę, ostatnio
zaczęłam studia. I znowu słucham „Draw your swords”, i z lękiem czytam parę
ostatnich komentarzy na blogu. Najbardziej uderzyło mnie posądzenie o to, że
chcę sobie „nabić” komentarze i wejścia. Wydaje mi się, że to nie jest już ten
wiek, by robić coś tak głupiego. Skasowanie bloga najbardziej o tym świadczy –
wszystkich wpisów, liczby odwiedzin. Nie zależy mi na statystykach. Wasze słowa
pamiętam doskonale, nie potrzebuję pisemnych dowodów. Widzicie, jak to się
wszystko zmienia. Kiedy parę miesięcy temu chciałam już wrócić na stałe, nie mogłam,
bo zablokowali mi bloga z powodu dłuższej bezczynności. Chciałam go skasować,
zachowując adres, ale Blog Onet w ogóle mi na to nie odpowiedział. Później
wydarzyło się tyle złych rzeczy, że straciłam motywację do czegokolwiek. Od
momentu zaprzestania publikacji odcinków na tym blogu, w ogóle przestałam
pisać, czytać, używać wyobraźni. Zamknęłam się na wszystko, na czym mi zależało
i najbardziej uderzające w tym jest to, że miałam tego bolesną świadomość.
Teraz patrzę na tę notatkę u góry, przeszło sprzed roku, i uśmiecham się nieco
ironicznie, bo chciałabym wrócić do tamtych czasów – kiedy było nienajlepiej,
ale jeszcze nienajgorzej. Tę historię zaczęłam pisać w wieku 15 lat, teraz mam
już 18, za parę miesięcy 19, i od dwóch lat nie napisałam niczego. Teraz muszę
do tego wrócić i chcę to zrobić, bo czuję, że chociaż jedną rzecz mogłabym
zrobić tak jak należy, i to ja jestem tego kreatorem, nie czynniki zewnętrzne.
Ja wiem, jak to będzie – pewnie co poniektórzy oskarżą mnie o użalanie się nad
sobą, ale jestem winna wam wyjaśnienia, mimo że, jak ktoś zauważył – ten blog
dla nikogo nie jest całym światem i nawet nie powinien nim być. Ale choć małą
częścią na pewno, przynajmniej moją – zwłaszcza moją. I jeżeli niejako mi
pomagał (choć teraz, z perspektywy czasu widzę, ile błędów popełniłam, jak
nieraz pustymi wydały się moje teksty, to chyba właściwie na tym polega ten
cały samorozwój – z czasem popełnimy ich mniej).
Nie wiem, kto z was tu został.
Miałam niektórych numery gg, tam też wysłałam powiadomienia. Mimo że tak wiele
spraw uległo zmianie, jedno pozostało niezmienne – nadal nie lubię zaczynać
czegoś bez godnego końca, nawet jeśli minęło sporo czasu.
PS: Wybaczcie za tak przydługawy
dopisek. I za ten odcinek. Teraz napisałabym go inaczej, może lepiej, a może
gorzej. Ale to był odcinek napisany dla tego terminu sprzed dwóch lat i takiego
mieliście go otrzymać… Boję się waszych opinii. I tego, że może straciłam już
pewną umiejętność wyrażania, ale cóż – jeśli już zdecydowałam się na
publikację, liczę się z każdą opinią.
Pozdrawiam i dziękuję wytrwałym
;*
Wasza Ice