Pierwszy miesiąc spędzony w Hogwarcie. Pierwsze stopnie – zadowalające,
aczkolwiek niewystarczająco wybitne. Pierwsze konflikty ze Scorpiusem Malfoyem.
Pierwszy ubytek jej dumy – i jego także. Nikt nie był w stanie stwierdzić,
kiedy tak naprawdę ta dwójka zupełnie odmiennych, mających różne
zainteresowania i idee osób zaczęła się nienawidzić. Trudno byłoby wskazać
czas, jakiś przełomowy moment, w którym zapałali do siebie wyjątkową niechęcią.
-
Żabie oko, flaki w zupie, Weasley da wam klapsa w d... – wołał pokraczny duch,
rzucając na głowy uczniów baloniki z wodą. Rose, jako prefekt Gryffindoru
starała się go uspokoić, ale zaczynało jej brakować i chęci, i cierpliwości.
Ostrzegała go, zachowując nonszalancki ton, by później nie wytrzymać i
tupnąwszy nogą, warknąć:
-
Ty dupku! Zobaczysz... W końcu wessie cię w rury kanalizacyjne!
Zupełnie nie przejęty jej słowami Irytek zaczął podśpiewywać swój „hit”, który
spotykał się z aprobatą Ślizgonów. Gwizdy i oklaski zdawały się go motywować do
stworzenia drugiej zwrotki.
-
Weasley! – krzyknął ktoś, najwyraźniej stojąc tuż za nią. Dziewczyna obróciła
się na tyle, by móc rzucić okiem na powód swojego chwilowego zaciekawienia.
Odszukała wzrokiem bladoniebieskie oczy i, nie mogąc w porę odpowiednio
zareagować, poczuła na nadgarstku czyjąś dłoń. Palce Scorpiusa zacisnęły się na
jej ręce, wciąż nie rozluźniając mocnego uścisku.
-
Co ty robisz?! – wysyczała, a jej oczy wtopiły się w lazurowe tęczówki.
-
Czekam na ciebie – odpowiedział i dopiero teraz puścił jej rękę.
Rose wzdrygnęła się, kiedy Scorpius omotał ją spojrzeniem, a jego usta wygiął
zjadliwy uśmieszek. Młody Malfoy stronił od zachowań, które mogłyby go wpędzić
w jakiś wyjątkowo niekorzystny szlaban, ale Rose Weasley, co tu ukrywać, stała
się głównym źródłem jego irytacji. Nienawidził tych jej mądrych, ale
niezarozumiałych wywodów, nieustającej pewności siebie, a zarazem czających się
gdzieś wątpliwości. Nienawidził ją za to, że nie można było jej
nienawidzić. Nauczyciele faworyzowali i wywyższali ją na każdym
kroku i nawet się z tym nie kryli. Zresztą, bywało, że jego też. Jednak to ONA
uplasowała się na pierwszej pozycji w piątej klasie, to ONA przyjmowała
pochwały ze strony grona pedagogicznego, to ONA wzbudzała respekt w oczach
dyrektorki, Minerwy McGonagall, a nie ON! Jedyne, czego nie posiadła i raczej
nigdy nie posiądzie, to sympatia uczniów, począwszy od przemądrzałych Krukonów
(gdzie, jak gdzie, ale chyba w Ravenclawie powinna zagrzać miejsca?!), a
skończywszy na uprzedzonych Ślizgonach, którzy traktowali Scorpiusa, jak
bóstwo, kogoś, kto zawsze triumfował, nie doświadczał porażek i wiedział to, co
powinien wiedzieć, torując im drogę do zdobycia pucharu domów.
-
Co ty sobie myślisz?! Nie będę na twoje zawołanie, ot tak, jak te twoje
panienki! – wycedziła z pogardą, pstryknąwszy teatralnie palcami. Ku jej
zdziwieniu Scorpius się zaśmiał: najpierw był to tylko szyderczy chichot
przeobrażający się stopniowo w donośne, pretensjonalne rechotanie, które tak
bardzo ją irytowało! „Bezczelny”,
myślała, utkwiwszy w nim orzechowe spojrzenie.
-
Czy ty myślisz – rzekł wreszcie chłopak po kilku minutach zataczania się ze
śmiechu, podpierania rękoma o ścianę i niemal uderzania głową o mur – że ja...
że ty... ŻE TY RÓWNASZ SIĘ Z MOIMI DZIEWCZYNAMI?! – wydyszał w końcu, a Rose
spojrzała na niego z takim pobłażaniem, jakby był żałosnym karaluchem,
rozlazłym na podeszwie jej buta. Nie okazywała swoich słabości, choć te wciąż
się w niej kumulowały, jak grzyby po deszczu. Takim deszczem był właśnie
Scorpius Malfoy. Deszcz, który zacina szyby i któremu nieraz towarzyszą złote
pioruny, siekające nieboskłon. Deszcz, z którym spływają wszystkie
niedoskonałości świata, ginąc gdzieś w ziemi, w korzeniach... Kwaśny deszcz;
wiesz, że jest czymś niebezpiecznym, ale póki nie przekonasz się na własne
oczy, nie uwierzysz.
Gdyby ktoś powiedział, że Rose nie zabolały słowa Ślizgona, śmiało moglibyście
posądzić go o kłamstwo, bowiem prawdą było, że dziewczyna tylko przez moment
przyjęła tę obrazę z uniesioną głową. Spuściła ją wkrótce po tym, jak Scorpius
skierował spojrzenie w stronę fontanny, ulokowanej tuż pośrodku
dziedzińca. Westchnęła cichutko, zaciskając niezauważenie pięści.
-
O co ci chodzi?! – odparła po krótkiej chwili milczenia, taksując wzrokiem
każdy centymetr jego bladej twarzy – twarzy o szlachetnych rysach, jak nieraz
sam podkreślał.
-
Śpieszy mi się, jasne? – stwierdził całkiem zdawkowym tonem. To umiał robić
najlepiej. Nie dawał po sobie poznać żadnego zainteresowania i uczuć: ani
pozytywnych, ani też negatywnych. Bawił się ludzkimi emocjami, igrał z nimi
niczym z ogniem, wykorzystując w swoich dalekosiężnych planach. Zawsze osiągał
to, co wcześniej sobie zamierzył, bez wyjątku, bez większych komplikacji i
wszelakich utrudnień.
-
Szukam cię po całym zamku, a ty jeszcze odgrywasz jakieś infantylne scenki?!
Choć przez moment udawaj, że nie nazywasz się Weasley!
-
Jak śmiesz... – warknęła Rose, a jej ręka momentalnie powędrowała ku
wystającemu z kieszeni koniuszkowi różdżki. Jednak Ślizgon był szybszy – znowu,
rzekłoby się. Złapał za jej nadgarstki, przyciągnął do swojego ciała i,
osnuwając ciepłym oddechem policzki dziewczyny, warknął:
- Nie wiem, jak ty to robisz, ale przez cały
czas, jako jedyna... – zaczął, lecz nie dane było mu skończyć, co przyjął z
grymasem ubolewania na twarzy. Zza filara wyłoniła się nagle wyprostowana,
pełna gracji i wewnętrznej dyscypliny sylwetka dyrektorki Hogwartu, profesor
McGonagall. Scorpius puścił szybko zdezorientowaną Gryfonkę i omotał wzrokiem
nieświadomą niczego nauczycielką Transmutacji, wyginając usta w sympatycznym
uśmiechu.
-
Panno Weasley, nie mogę zaakceptować takiej indyferencji ze strony ucznia
Gryffindoru, a zwłaszcza prefekta! Przecież prosiłam pana Malfoya, aby
przekazał ci wiadomość, Rose! Tak trudno zapamiętać godzinę? – stwierdziła z
zaniepokojeniem McGonagall, przyglądając się im podejrzliwie spod rondla
gustownego, zgniłozielonego kapelusza – nieodłącznego elementu jej garderoby.
Rose zerknęła kątem oka na zadowolonego Scorpiusa, którego serdeczny uśmiech
przeobraził się w kpiący grymas. „I co teraz powiesz?”, pomyślał ten,
wpatrując się w dziewczynę ze swoistego rodzaju wyczekiwaniem. Był pewny swego,
zresztą, zdarzało mu się to nader często.
-
Oczywiście... Przepraszam. To się więcej nie powtórzy – powiedziała wyjątkowo
oschłym tonem, a Malfoya zdołała obarczyć tylko nienawistnym spojrzeniem.
- Scorpius – zaakcentowała dobitnie – był tak
uprzejmy poinformować mnie o dacie... – odparła przesłodzonym głosem,
wymamrotawszy kącikiem ust w kierunku Malfoya:
-
Pasożyt.
-
Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy, Rose – powtórzyła po niej
McGonagall, lustrując wzrokiem zmieszany wyraz twarzy panny Weasley, a
następnie przenosząc go na usatysfakcjonowanego Scorpiusa.
-
Wobec tego spotkanie odbędzie się za – spojrzała na zegarek – za piętnaście
minut. Nie toleruję jakiegokolwiek spóźnienia – dodała i Rose mogłaby przysiąc,
że te słowa skierowała właśnie do niej. Kiedy Minerwa McGonagall ruszyła przed
siebie, a rąbek jej ciemnozielonej, niemal czarnej szaty zniknął za pobliskim
zakrętem, dziewczyna prychnęła z pogardą i wycelowała oskarżycielsko palec w
Scorpiusa, dźgając jego pierś.
-
Zadowolony?! – powiedziała, a w jej głosie zabrzmiała wyraźna nuta pretensji.
-
Nawet nie wiesz, jak bardzo.
***
Zapadła noc. Złoty zygzak przeciął na wskroś zachmurzony firmament, rzucając na
błonia roziskrzone światła. Coś huknęło. Parę chłodnych kropel spadło na
liście, spływając po nich na ciemną ziemię. Tymczasem dwie postacie lawirowały
między kondygnacjami, przeszukując każdy zakamarek zamku. Nie rozmawiały ze
sobą, och nie... Milczały. Milczały przez całą drogę, przez okrągłą godzinę,
nie racząc nawet jednym, nic nie znaczącym spojrzeniem. Bo tak było lepiej. Bo
nie było innego wariantu. W pewnej chwili stanęli przed dwoma zupełnie różnymi
korytarzami. Ona wkroczyła w jeden, a on w drugi. Rozdzielili się w różne
strony – tak, jak to zawsze czynili.
Niewysoka dziewczyna penetrowała korytarz swymi wnikliwymi oczami,
prześwietlając go niczym rentgen. Wędrowała tam i z powrotem, aż w końcu
przycupnęła na murku, wsłuchując się w monotonny odgłos deszczu. Przymknęła
oczy i oparła głowę o kamienną ścianę. Trwała chwilę w bezruchu, będąc pewna,
że Scorpius znajduje się na drugim piętrze. Jakże to było błędne myślenie...
-
Że tak powiem... – usłyszała nagle jego wyróżniający się lekką,
charakterystyczną chrypką, głos. – WEASLEY, CO TY ROBISZ?!
Poderwała się z miejsca, skoczyła na równe nogi i spojrzała mu niepewnie w
oczy. Widok bladoniebieskich tęczówek podpełzł wzdłuż jej kręgosłupa i ulokował
się w myślach, burząc ich harmonię. Sama nie potrafiła określić uczuć, które
nagle nią owładnęły. Była to mieszanka negatywnych emocji, które za wszelką
cenę próbujemy zepchnąć na samo dno, ale i tak zawsze się uzewnętrzniają, jako
pierwsze? Czy raczej namiastka czegoś dobrego...? Namiastka tego ciepła, które
przeszyło ją niczym zwiewną tkaninę? Nie... Na to było za wcześnie,
zdecydowanie za wcześnie...
-
Nie strasz mnie – warknęła tylko, chowając twarz za kurtyną ciemnych włosów.
-
Twoja twarz mnie wystraszyła! Wyglądałaś jak trup! – stwierdził z nutą
pretensji w tonie Scorpius, po czym usiadł nieopodal. Rozłożył się we wnęce,
wystukując na kamieniu jakiś osobliwy rytm.
-
Jesteś dziwny – stwierdziła Rose, opierając plecy o murek. Tym sposobem ich
ciała dzieliła półmetrowa ściana, o którą z różnych stron opierali swe znużone
głowy.
-
Mówiłaś mi to już – odparł Scorpius i ku jej niewiedzy osunął powieki, które
były tak ociężałe... tak ociężałe... i... tak senne... „Nie myśl, nie
myśl... Nie myśl już o niczym! ‘Wszystko’ jest nieważne... A ‘nic’ się nie
liczy... Jeszcze.”
Zrobił
to samo, co ona. Nasłuchiwał odgłosu deszczu: kropel, które bębniły o okienne
szyby i rozpryskiwały się na jego skórze, ilekroć wyciągnął otwartą dłoń poza
wnękę. Chłodna kropla rozpadała się na kilka mniejszych, spływając po jego
palcach i zatrzymując się dopiero na ich opuszkach tylko po to, by wkrótce
runąć w dół. Moje wspomnienia, mruknął bezgłośnie, szperając myślami w swej
zagmatwanej pamięci...
*
Retrospekcja, kilka lat wcześniej.
Po rezydencji Malfoyów
pobrzmiewały akordy fortepianu, wprawiając wszystkich domowników w białą
gorączkę. Sprawcą całego zamieszania był chłopiec o bladoniebieskich,
dziecięcych oczach i wąskich ustach, które drżały lekko, ilekroć zadźwięczała
tylko kolejna niska nuta. Czarny fortepian, przy którym siedział, stał w
najbardziej oświetlonym miejscu pomieszczenia, zwanego salonem. Promienie
przenikały przez czyste szyby wysokich, białych okien, które zdawały się być
oknami prowadzącymi do raju. Gustowne obrazy, które wisiały na każdej ze ścian,
nie przyciągały aż takiej uwagi, jak ośmiolatek grający „Sonatę księżycową”.
Wprawdzie zaliczał drobne potknięcia w tej dziedzinie, ale wciąż dążył do
perfekcjonizmu. Jego drugim imieniem był właśnie ‘perfekcjonizm’. Nie ma osoby,
która nie chciałaby być idealna, wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju i pożądana
przez wszystkich... I on właśnie chciał osiągnąć miano takiego idealnego,
wzbudzającego respekt i pozbawionego wszelkich skaz człowieka. Wierzył, że
kiedyś mu się to uda, tym samym spełniając oczekiwania ojca. Jednak prawdę
mówiąc, Draco wcale nie pokładał w synu przesadnej nadziei, jeśli mowa o
osiągnięciu jakichś ambitnych celów. Mało kiedy się odzywał, raczej nie
puszczał słów na wiatr, dlatego też jego opinia stanowiła dla Scorpiusa sprawę
pierwszorzędną.
Pewnego dnia młody Malfoy
znowu siedział obok swego wiernego towarzysza i próbował zagrać jakieś nuty,
które znalazł na strychu pod stertą bezużytecznych papierzysk. Oprócz
wrodzonego talentu Los przypisał mu także ciekawość - a ta nieraz go gubiła.
- Widziałeś gdzieś moje dokumenty? – spytał
zdenerwowany Draco Malfoy, wyłaniając się ze swojego gabinetu. Sięgnął po
różdżkę i giętkim ruchem ręki wykonał kawałkiem drewna jakiś szlaczek w
powietrzu, mrucząc pod nosem:
- Accio sprawa Trudy’ego! - Żadnego odzewu.
- Co robiłeś w Hogwarcie? – zapytał
niespodziewanie Scorpius, przenosząc wzrok z czarno-białych klawiszy na
zmieszaną twarz ojca.
- Uczyłem się – zbył go Draco, szperając w
teczce z papierami.
- Tylko?
- A co innego powinno się robić w szkole?
- Nie wiem, tato – stwierdził potulnie
Scorpius, dostrzegając widoczne zmartwienie w oczach ojca. – Cokolwiek tam
robiłeś, myślę, że to chyba było dobre?... Chcę być taki, jak ty – orzekł po
chwili namysłu i dopiero wtedy Draco raczył na niego spojrzeć. Był to
spojrzenie przesycone lękiem, obawą wywołaną przypuszczeniem, że Scorpius
rzeczywiście może ziścić w przyszłości to postanowienie - a Draco wcale tego
nie pragnął, co więcej, miał zamiar uchronić syna przed doświadczaniem
rozczarowań, bo dobrze pamiętał, jak one wyniszczały jego samego.
-
Scorpiusie – odparł poważnie, odsuwając od siebie plik pieczołowicie zapisanych
kartek – obiecaj mi jedno...
- Co takiego?
- Obiecaj, że nigdy nie będziesz taki, jak
ja, że nie będziesz do tego dążył. Nie wyszedłbyś na tym najlepiej...
- Nieprawda! – sprzeciwił się Scorpius,
przybierając minę zranionego stworzonka. – Jesteś najlepszy! – dodał szybko, a
Draco obdarzył go łagodnym uśmiechem.
- Nie przekonuj się na własnej skórze, że
nigdy tak nie było, nie jest i nie będzie.
*
Wtedy miał osiem lat i po raz pierwszy uświadomiono mu jasno i klarownie, że
zadawanie pytań jest kategorycznie zabronione – przynajmniej w tym domu. A że z
natury był osobą, która w miarę potrzeby dostosowywała się do innych, posłuchał
rady ojca i... wcale nie chciał być taki, jak on. Chciał być jeszcze lepszy.
-
Weasley? – szepnął nieoczekiwanie, przytwierdzając policzek do zimnej ściany.
-
Co?
Westchnął cicho na dźwięk jej odburknięcia. Otworzył z impetem oczy, wycelował
je w próżnię i przemówił tym swoim oschłym, nieco zachrypniętym głosem:
-
Jeśli... Jeśli kiedyś poczujesz, że przesadziłem to... daj znać.
Rose umilkła, zdumiona jego słowami. Co się stało? Czyżby miał we krwi kilka
promili alkoholu? Czyżby był pod działaniem klątwy Imperius?! To było dla niej
wręcz niepojęte! Jak człowiek, który nękał ją swą obecnością od bitych sześciu
latach, mógł powiedzieć coś takiego?!
-
Wciąż p r z e s a d z a s z – rzuciła krótko, czekając na reakcję
Malfoya. A ten, zamiast powiedzieć jej coś nieprzyjemnego, po prostu parsknął
ironicznym śmiechem.
-
Jeśli kiedyś poczujesz, że NAPRAWDĘ przesadziłem, to daj znać – sprostował pospiesznie,
a Rose uśmiechnęła się tak od niechcenia.
-
Kiedy NAPRAWDĘ przesadzisz – zaakcentowała podobnie – raczej nie licz, że dam
ci znać.
-
A to niby czemu?
- Nie zdążę, bo skończysz z różdżką wbitą w
tyłek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz