Wciąż była wściekła na Scorpiusa.
Wściekła? Och, to za mało powiedziane! Nie istnieje odpowiednie słowo, które
mogłoby określić jej obecny stan ducha. Nawet teraz, a może zwłaszcza teraz,
gdy siedziała w gabinecie profesor McGonagall, z dłońmi złożonymi na podołku,
jak zwykły to robić grzeczne uczennice, nie mogła odseparować od siebie chęci
zemsty. Znowu ją poniżył, publicznie upokorzył! Tak, ten sam, Scorpius Malfoy!
Nie potrafiła stłamsić w sobie tej destrukcyjnej myśli, która nawoływała do
wyrządzenia mu krzywdy. „Nie jestem taka”, myślała, ilekroć zerkała
kątem oka na ułudnie pokornego, siedzącego nieopodal Ślizgona.
Z zamyślenia wyrwał ją cichy, ale srogi głos dyrektorki Hogwartu. Zaczęła się w
nią wpatrywać, jakby już po samym wyrazie twarzy chciała wywnioskować, co
takiego chodzi po głowie McGonagall i jaka przyczyna tkwi w ich obecnym
spotkaniu. Kiedy Puchon, który siedział na sąsiednim krześle, chrząknął
znacząco, McGonagall przemówiła swym lodowatym i nieprzejednanym tonem:
-
Zaczniemy od listy obecności.
Scorpius ziewnął ukradkiem i zaczął się rozglądać, jakby czegoś usilnie
poszukiwał. Przymknął lekko oczy, ale otworzył je raptownie, gdy usłyszał słowa
dyrektorki.
-
Rose Weasley, Gryffindor – rzekła McGonagall i w tym momencie Ślizgon
wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem, zaplatając ręce na piersiach. Osunął
się nieco po oparciu krzesła, zrobił znudzoną minę i uniósł lewą brew, czekając
na meritum tego spotkania.
-
Jestem – odparła Rose, przyglądając się w skupieniu pergaminowi, po którym
błądził skupiony wzrok profesor McGonagall.
-
Scorpius Malfoy – odparła kobieta i uniosła na niego spojrzenie – Slytherin –
dodała po chwili nieco wyniosłym tonem. Chłopak skinął sztywno głową, rzucając
dyskretne zerknięcia sąsiadce. „Zawsze jesteś pierwsza.”, pomyślał z
wyrzutem, obserwując pełne, karminowe usta Rose. Przez jego twarz
przeszedł cień konsternacji, a wargi wykrzywił ironiczny uśmieszek. „Jesteś,
ale już nigdy nie będziesz.”
Gdy prefekt Ravenclaw’u potwierdził swoją obecność, McGonagall objęła
wszystkich swym wyjątkowo dydaktycznym spojrzeniem, poprawiła okulary, po czym
odrzekła:
-
Mam dla was pewną misję.
***
Zapadła noc. Niebo zasnuły ciężkie chmury, gwiazdy znikły pod grubą warstwą
czerni. Czwórka nastolatków przemierzała Zakazany Las w poszukiwaniu
ingrediencji w postaci roślin, które były nieodzownym składnikiem eliksirów. Na
czele grupki kroczył gajowy – Rubeus Hagrid. Wskazywał ruchem głowy na jakieś
wymyślne rośliny, a po chwili wkładał je do specjalnego woreczka.
-
MISJĘ?! Dlaczego to my musimy odwalać czarną robotę?! – warknął nieoczekiwanie
Scorpius, odgarniając rękoma gałęzie posępnych, jakby żywych drzew. Wiatr
wprawiał w ruch ich suche, pożółkłe liście, które wzbijały się w powietrze, aż
w końcu opadały bezwiednie na ziemię.
-
Trzeba było zrezygnować z bycia Prefektem – fuknęła cicho Rose, podążając za
Hagridem, który od czasu do czasu obracał się w ich stronę i kiwał
pokrzepiająco głową.
-
Nie odbiorę ci tej przyjemności.
-
Przyjemnością byłoby zobaczenie cię w... kupce?
Spojrzenie Scorpiusa opadło na jego buty, które, rzeczywiście, spoczęły w
brunatnej, gęstej substancji o niezbyt przyjemnym zapachu.
-
Weasley?
- Czego?!
- Wyskakuj z ciuchów. Muszę się do czegoś wytrzeć –
odparł, po czym zachichotał, celując swą różdżkę w ubrudzone buty.
- Nie zabraniam ci marzyć – prychnęła z
pogardą Rose i wysforowała się na prowadzenie.
- Pasztet – mruknął pod nosem Scorpius, po
czym wyciągnął z torby małą książeczkę pożyczoną od profesora Longbottoma.
Przekartkował ją i nawet nie starał się ukryć swojego znudzenia. Jego oczy
sprawnie śledziły wyblakłe kartki i rzędy równych, także spłowiałych literek.
Gdy napotkał spojrzeniem na rysunek jakiejś rośliny o leczniczych
właściwościach, kątem oka zerknął na rosnący nieopodal krzew. Dostrzegł drobne
pąki owinięte czarnymi płatkami. „Czarne róże”, pomyślał, wpatrując się
w zjawiskowe odkrycie.
-
Badyl – stwierdził, pochylając się nad skupiskiem listków o wonnych,
splecionych kształtach. – Ale ładny...
Róża była taka piękna, taka... kusząca. Chłopak chciał ją dotknąć, choć na
chwilę poczuć miękkość płatków - poczuć ich delikatność i subtelność...
Zerknął nerwowo na oddalające się sylwetki jego towarzyszy, po czym zbliżył
dłoń do kwiatu. Jeszcze centymetr, krótka chwila, milimetr i sekunda...
-
Nie! Malfoy! NIE DOTYKAJ TEGO! – ryknął nagle Hagrid, a jego wrzask rozniósł
się po lesie tubalnym echem.
Ale było już za późno.
Kolec zahaczył o skórę Scorpiusa i przebił ją, będąc przyczyną powstania
niewielkiej rany, z której cienką, ciemnoczerwoną strużką ściekła ciepła maź.
Chłopak skrzywił się nieznacznie, dostrzegając bordowy ślad, który obtoczył
jego kciuk i zatrzymał się w okolicy łokcia.
- I jak uważasz?! – warknęła Rose,
automatycznie sięgając do kieszeni w poszukiwaniu jakiejś chusteczki. Był to
odruch, a nie chęć niesienia pomocy. Kiedy zbliżyła swoją dłoń do jego dłoni i
kiedy Scorpius wyraźnie miał zamiar oponować, stało się coś całkiem
nieoczekiwanego. Nagle zesztywniał; kredowobiały odcień osnuł jego twarz,
przenosząc się stopniowo na szyję i niknąc gdzieś w połach ciemnozielonej
bluzy.
- No i się zaczęło – szepnął zmieszany Hagrid
i wzniósł oczy do nieba, którego połacie z trudem prześwitywały przez upleciony
z liści baldachim.
- Co się zaczęło? – zapytała dziewczyna z
Ravenclaw’u i omotała spojrzeniem jakby zdezorientowanego Scorpiusa.
- Wim, co mu się stało. Cholibka... Zacznie
mieć zwidy, cosik tam mamrotać...
- To ja poproszę Pepperoni na cienkim
cieście, z podwójnym serem – stwierdził w pewnym momencie Ślizgon, wprawiając
obecnych w chwilowe osłupienie.
- A dodać Pepsi? – dodała Rose, prychnąwszy z
ironią.
Scorpius popatrzył nań z
nadzieją, aż w końcu szepnął nieśmiało:
- Z czarną słomką?
*
- Ty wiesz, gdzie ci wsadzę tę czarną słomkę?! –
wycedziła Rose przez zaciśnięte zęby, po czym opadła na legowisko przy pniu
rozłożystego kasztanowca. Dlaczego to właśnie ona musiała pilnować Scorpiusa
Malfoya, by nawet nie raczył zrobić czegoś głupiego? Jaki tkwił w tym sens?!
Dlaczego właśnie ona! Zawsze to jej wyznaczają najgorsze misje! Ale czy tym
razem miało być inaczej? Oczywiście, że nie!
Oparła głowę o twardą,
chropowatą korę i przymknęła oczy, zaciskając kurczowo palce na swoim
nieodłącznym atrybucie, jaką była różdżka.
Niby powinna stać na czatach, ale słowa Hagrida
miały się nijako do jej obecnej czynności. Bo cóż takiego robiła? Nic. Zupełnie
nic. Jedyne, w co musiała włożyć minimalny wysiłek, to oddychanie. Tylko od
czasu do czasu obserwowała kątem oka drzemiącego nieopodal Ślizgona, który
zwinął się w kłębek tuż w cieniu jakiegoś krzaka. Bywało, że mamrotał coś przez
sen, ale Rose nie potrafiła ani nie chciała rozwikłać zagadki jego koszmarów.
Wystarczyło, że on był dla niej takim koszmarem, istnym horrorem...
- To nie istnieje... przecież wiesz... –
dobiegł ją czyjś szept.
Obróciła głowę i ujrzała
Malfoya, który wiercił się niespokojnie na swym posłaniu i drżał, jakby było mu
zimno. Wciąż miał zamknięte oczy. Tymczasem Rose podkuliła kolana pod brodę i
nasłuchiwała, sama nie wiedząc po co i właściwie dlaczego czeka na coś, co jest
jej zupełnie nieznane. Gdy z piersi Scorpiusa powtórnie wyrwał się przeraźliwy
krzyk, Rose poderwała się z miejsca i przykucnęła tuż przy skulonej, drżącej
masie, patrząc na nią uważnie.
- Boisz się? – spytała, kładąc niepewnie
swoją dłoń na jego dłoni. Poczuła chłód bijący od jego skóry i nie wiedzieć
czemu, pogładziła ją palcem, zataczając opuszkiem finezyjne szlaczki i koła.
- Snów? – dodała i wówczas poczuła na nadgarstku
mocny uścisk. Jęknęła mimowolnie, mierząc wzrokiem rozbudzonego Scorpiusa,
którego bladoniebieskie oczy błysnęły wrogo.
- Będziesz się śmiała? – wysyczał, a Rose
momentalnie spoważniała. Wyrwała się z jego uścisku, wstała i usiadła ponownie
pod drzewem, wpatrując się tępo w swe zaplecione na piersiach ramiona.
Scorpius śledził jej każde
posunięcie, nawet najmniej znaczący ruch kciuka. Obserwował, jak sięga po
źdźbło uschniętej trawy, łamie ją i gniecie w pięści, jak błądzi wzrokiem po
ściółce, po pniach pobliskich dębów, niemal ryjąc dziurę w ich zbutwiałej
korze.
- Dlaczego miałabym to robić? – szepnęła
nieśmiało, nie podnosząc na niego wzroku.
- Nikt nie jest dobry zbyt długo.
Zamilkła. Dopiero teraz
raczyła spojrzeć na Scorpiusa, który przypatrywał jej się w skupieniu. Była
zirytowana tym jego wnikliwym, nieobliczalnym wzrokiem.
Westchnęła cicho, zacisnęła palce w pięść, po czym
wymruczała niespokojnie:
- Masz idealne życie, pieniądze, wpływową
rodzinę... Czego jeszcze chcesz? Ciągle mnie obrażasz... Dlaczego się na mnie
uwziąłeś...?!
- Przestań – warknął chłopak, mrużąc przy tym
oczy. Słowa Rose nim wstrząsnęły i sam nie wiedział, dlaczego tak się stało.
Przełknął głośno ślinę, przygryzł lekko dolną wargę i utkwiwszy spojrzenie w
jednym punkcie, stwierdził pewnym głosem:
- Na nikogo się nie uwziąłem.
Rose prychnęła z pogardą,
kręcąc głową. Zwęziła oczy do rozmiarów niewielkich szparek i jeszcze mocniej
przycisnęła się do pnia.
- Sądzisz, że jesteś wspaniały, bo... – zaczęła
cicho.
- Bo?
- ...bo myślisz, że umiesz kłamać.
- A nie umiem?
- Nie.
- Mylisz się.
- Udowodnij.
Scorpius pokiwał
lekko głową. Milczał. Wciąż milczał. Ta cisza ich dzieliła. Jeszcze bardziej
zwiększała dystans. Rozpinała przed nimi ostrą, niemal namacalną złość,
pretensję, niemą skargę niczym jakieś niebezpiecznie tnące narzędzie.
- Opowiem ci coś – stwierdził po chwili
namysłu, odnalazłszy jej orzechowe spojrzenie, które ta momentalnie spuściła. –
Kiedyś miałem psa. Nazwałem go „Mocny”. Zawsze był przy mnie i myślałem, że...
– urwał, uśmiechając się słabo – że...
- Że... że co? – szepnęła niepewnie, a
Scorpius skrzywił się, podejrzewając, co w pierwotnym zamierzeniu chciała
powiedzieć.
- To było przywiązanie. Nic więcej. Nie
istnieje coś takiego, jak bezinteresowność.
Jej wyraz twarzy
przeobraził się z nieco obrażonego w bardzo poważny. Nie sądziła, że Scorpiusa
stać na takie wyznanie, nie sądziła, że stać go na takie uczucie... Może to
wszystko za sprawą jadu płynącego wraz z jego krwią? Ale to minie. I ta chwila,
i szczerość, i splatające się spojrzenia... skończą się. Może teraz, może za
chwilę, a może wcale...?
- Rodzice mi go kupili, bo nigdy nie mieli
dla mnie czasu. Praktycznie wychowywała mnie niańka. Ale dla każdego byłem
kłopotem. Wtedy doszedłem do wniosku, że mogę polegać wyłącznie na sobie. Nie
chciałem się rozczarowywać. Ponownie. To trochę bolało, wiesz...?
- Nie, nie wiem...
- Bolał też widok, w którym gałąź spadła na
mojego psa. „Mocny” nie okazał się taki mocny... Żałosne... Straciłem jedynego,
a zarazem ostatniego przyjaciela. W przeddzień wyjazdu do Hogwartu. Niezły
początek, nie?
Milczała.
- Po co mi to mówisz?
- Bo potrafię kłamać.
- A to było kłamstwo?
- Ty
mi powiedz.
Ślizgon spojrzał na nią z
dziwnym błyskiem w oku, przekręcając komicznie głowę. Rose dzielnie wytrzymała
spojrzenie tych jakże wnikliwych, bladoniebieskich tęczówek.
- Jutro wszystko się zmieni – stwierdziła
niepewnie. – Zapomnisz.
- Codziennie zapominam.
- Co to? Jakaś metafora?
- Może kiedyś ci powiem.
- Mam czekać na to, aż znowu się
skaleczysz...?
Scorpius uśmiechnął
się tajemniczo.
- Dlaczego zadajesz tak dużo pytań?
- Bo liczę, że na nie odpowiesz – zaczęła
Rose, a jej policzki spowił rumieniec. – Kiedyś – dodała z ironią, również
przekręcając głowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz