7. " Zmiany "



     Już od samego rana panowała gęsta atmosfera. Jej źródłem była niespodziewana wiadomość o przybyciu nowego nauczyciela obrony przed czarną magią. Nikt nie wiedział, kim był ówże profesor. Każdy starał się zdobyć choć drobną informację, która służyłaby mu, jako wskazówka. Niektórzy twierdzili, że nauczyciel tego niewdzięcznego, legendarnie pechowego przedmiotu, nie jest zwykłym człowiekiem, co więcej, pewnie w ogóle go nie przypomina, zaś inni uważali, że cała ta informacja to tylko mało istotna plotka.
     Podekscytowanie wśród uczniów, wraz z upływem kolejnych godzin, wzrastało do niebotycznych rozmiarów. Ich ciekawość eksplodowała w momencie pory obiadowej, kiedy to dyrektorka Hogwartu, Minerwa McGonagall, powstała ze swego zaszczytnego miejsca, po czym stuknęła o złoty kielich zdobioną łyżeczką, zwracając na siebie uwagę. 
 - Pewnie już wiecie – zaczęła, gdy na sali zapadła głucha cisza – że profesor Wawner zrezygnowała z piastowania stanowiska nauczyciela obrony przed czarną magią. Zastąpi ją nowy nauczyciel – zawiesiła głos, powodując wręcz namacalne napięcie.
     „Muszę zbudować swoją reputację od nowa”, pomyślał Scorpius, obserwując zastygłe twarze siedzących naprzeciwko Gryfonów. Zatrzymał wzrok na właścicielce kasztanowych, upiętych w precyzyjnego koka, włosów. Uśmiechnął się, mrużąc lekko oczy i odchylając głowę. Nie spuścił oczu nawet wtedy, kiedy spotkały się one z lśniącymi, orzechowymi tęczówkami, działającymi na niego, jak kubeł zimnej wody.
     „Myślisz, że już mnie znasz? Po wczorajszym? Nawet nie wiesz, jak się mylisz... Jestem gorszy. Nie wierzysz? Zaczniesz. Obiecuję ci to, obiecuję...”
 - Pozwólcie, że przedstawię wam nowego nauczyciela obrony przed czarną magią - profesora Gabriela Fitzroya!
     Gdy po Wielkiej Sali przeszedł niecierpliwy szmer, a równie ciekawi nauczyciele zaczęli się rozglądać, rozległo się czyjeś westchnięcie. Do Wielkiej Sali niepostrzeżenie, całkiem bezszelestnie, wkroczył ów nauczyciel. Jego kroki były lekkie, sprężyste i pełne gracji. Poruszał się z tak niewątpliwym wdziękiem, że niejedna kobieta mogła mu tego pozazdrościć. Wraz z każdym ruchem na jego miodowe, jakby rozmarzone oczy, opadały spirale jasnych włosów. Usta, które od czasu do czasu oblizywał, były koloru dojrzewających malin. Bladość jego skóry wydawała się być wręcz intrygująca. Kobieca część obserwatorów uważnie śledziła nawet trwające ułamek sekundy drgnięcie powieki Fitzroya, na którego to twarzy wykwitł serdeczny uśmiech. Mógł mieć co najwyżej dwadzieścia pięć lat – nie mniej, nie więcej.
 - Cudowny – rozmarzyła się jakaś jasnowłosa Ślizgonka, a siedzący nieopodal Scorpius, usłyszawszy te pochlebstwa, skrzywił się.
 - Kiara za chwilę odleci – wyszeptał ze śmiechem Dae Lim Masaka, Ślizgon, szesnastoletni Azjata, a zarazem jeden z lojalniejszych kumpli Scorpiusa. Gdy Malfoy zerknął w tamtą stronę, uśmiechnął się drwiąco. Rzeczywiście – jakaś dziewczyna niemal lewitowała nad krzesłem, niebezpiecznie zbliżając dłoń w kierunku Fitzroya.
     „Weasley też  o c z a r o w a n a ?”, pomyślał z sarkazmem, przypatrując się rozanielonej Gryfonce.

*

     Leżał na łóżku, wpatrując się w ciemny baldachim łoża. Od czasu do czasu zamykał oczy, zmieniał pozę lub nasłuchiwał, próbując wyłapać jakieś ciekawe strzępki rozmów. Sam nie wiedział, ile czasu zajmowała mu kontemplacja nad sprawami mało istotnymi. Robił to, bo... niczego innego do roboty nie miał. Wypracowanie z historii magii? Bzdura. Nocna wędrówka po Zakazanym Lesie? Nonsens. Przybycie do szkoły nowego nauczyciela? Głupota.
     Mimo poczucia zażenowania własną osobą, nie ruszył się z miejsca. Jego myśli, z upływem czasu, stały się permanentne, mało absorbujące i przede wszystkim proste. W umyśle Scorpiusa Malfoya nie było miejsca na skomplikowane rozważania, kłębki merytorycznych i uciążliwych przemyśleń. Może właśnie jego problemem był ich brak? Sądził, że realizując swój plan z dumnie podniesioną głową, wyprostowaną sylwetką i szeroko otworzonymi oczyma, dojdzie do celu pewnym, sprężystym krokiem i osiągnie status człowieka szczęśliwego. Jednak miał wszystko - posiadł to, co niegdyś sobie zamierzył. Już nic nie stanowiło dla niego wyzwania. Zdobywanie niewieścich serc nie dawało mu aż takiej satysfakcji, jakby tego chciał lub oczekiwał; obawiał się, że zbyt wcześnie zaczął dążyć do perfekcjonizmu, do idealności i potęgi, która tak naprawdę go przerażała. Nie bał się swych wad, negatywnych stron osobowości... Wręcz przeciwnie. Zaczął ich w sobie szukać – tak namiętnie, tak pożądliwie, z zapałem fanatyka i obłąkańca!  
     W jego żyłach płynęła krew - tam i z powrotem, jego serce biło tak, jak miliony innych serc – czasem przyśpieszało, czasem zwalniało, a czasem zdawało się stanąć... Miał swe słabości: coś, co nieraz doprowadzało go do samozniszczenia, wewnętrznej destrukcji, ale nigdy, przenigdy nie dawał tego po sobie poznać. Obojętność zatruła jego uczucia, empatię, współczucie i... człowieczeństwo.
 - Boję się być doskonały – wyszeptał. Wnet usłyszał cichy, jakby podświadomy głosik:
 - Już czas.
     Zerwał się z łóżka, zerknął kątem oka na lśniącą tarczę zegara, po czym narzucił na siebie bluzę. Czarny, głęboki kaptur zasłonił jego błyszczące oczy. W świetle niknącego płomienia świecy zamajaczyła jasnoszara, przytwierdzona do jego lewego ramienia, naszywka. Był to numer 23.

*

     Szedł długim, ciemnym korytarzem, którego ściany pokrywały plątaniny srebrzystych sieci. Chłód emanował od kamiennej posadzki; zakurzona, szara powierzchnia była poznaczona odciskami czyichś butów. Koniec różdżki chłopaka, kroczącego tym sekretnym przejściem, rozświetlały liczne, złote iskry.
     Wkrótce, tuż na rozwidleniu dróg, ujrzał jakąś postać. W świetle różdżki był to szczupły, wysoki chłopak, nieco pochylony do przodu, z ciemnymi, ułożonymi w nieładzie włosami. Jego skóra była jasna, jakby żółta. Skośne, piwne oczy błądziły po zbliżającej się sylwetce Scorpiusa, a wąskie usta co rusz wyginał sarkastyczny uśmieszek. Nie wyglądał na osiłka, ale gdy uścisnął dłoń Malfoya, a jego mięśnie naprężyły się mocarnie, osoba na miejscu Scorpiusa śmiało mogłaby stwierdzić, że był to uścisk zapaśnika sumo.
     „W końcu Azjata”, pomyślał Malfoy, chowając zaczerwienioną dłoń do kieszeni workowatych spodni.
 - Wszyscy już są. Myślałem, że już nie przyjdziesz – stwierdził ciężkim, grubym głosem Dae, po czym wykonał ręką zamaszysty ruch. – Chodźmy.
     Kiedy Scorpius pochylił głowę, nie mieszcząc się w niewielkiej wyrwie w murze. Kiedy poczuł chłód i zapach stęchlizny, uśmiechnął się do siebie. Tu był panem, mistrzem, kimś, z kim się liczono, kimś, kto mimo przegranej, nigdy nie został okrzyknięty przegranym. To właśnie tu – w zimnych i niemalże niedostępnych podziemiach, czuł się królem; to właśnie tu, w tym miejscu, odbywały się nielegalne pojedynki, których sam był organizatorem. Kochał to miejsce... Zimne, ponure, złowieszcze, gdzie wilgoć unosiła się w powietrzu i gdzie docierały zbłąkane podmuchy wiatru, mierzwiąc od czasu do czasu jego platynowe włosy.
     Rozejrzał się uważnie, robił to za każdym razem. Odkrywał to miejsce na nowo, chcąc poznać jego najdrobniejszy detal. Grota była podłużna i ogromna. Nad przybyłymi, gdzieś w odległości dziesięciu metrów od ich głów, wisiały stalaktyty. Pośrodku pieczary znajdował się wysoki, długi podest, na którym odbywały się pojedynki. Na kamiennych ścianach płonęły pochodnie.
 - Mamy kilku rekrutów – odparł  Dae z kpiącym uśmieszkiem, wskazując ruchem głowy na paru dobrze zbudowanych dryblasów, których tępe wyrazy twarzy sugerowały wiele i nic zarazem. Scorpius rzucił im krótkie, przelotne spojrzenie, które momentalnie przeniósł na stałych bywalców, a jednocześnie mistrzów nocnych pojedynków.
     Gdy Dae uniósł prawą dłoń i zrobił poważną minę, w grocie zapadła głucha cisza. Tylko kilka kropel nagromadzonej wilgoci zerwało się ze stalaktytów, uderzając w twarde podłoże z beznamiętnym chlupnięciem.
     Malfoy odchrząknął znacząco.
 - Biorąc pod uwagę obecność nowych członków, którzy, zapewne, przystąpią do Zgromadzenia – urwał, robiąc złowrogą pauzę – zmuszony jestem przypomnieć regulamin – tu zaczął wymieniać takie punkty jak: tajność, anonimowość członków Zgromadzenia Orłów i przysięga, którą składał każdy rekrut. Tak naprawdę już wiedział, że żaden z nich nie podoła tempu, które on im narzuci. Nocne pojedynki nie służyły bowiem jedynie nabijaniu przeciwnikowi coraz to nowszych i większych siniaków, powodowania licznych ran na ciele ani jakichkolwiek innych uszczerbków na zdrowiu, lecz temu, by pojąć, a przede wszystkich zgłębić tajemnicę pradawnych, ale niekoniecznie bezpiecznych zaklęć. To tu młodzi czarodzieje nabywali doświadczenia i (choć w dość skrajnych i nieco niehumanitarnych warunkach) zdawało się, że woleli ryzykować po zmierzchu w ciemnej i zimnej grocie - w podziemiach, niż spędzać popołudnia w całkiem przytulnych, wyposażonych salach. Zakazany owoc kusi, zwłaszcza w takim wieku.
 - Dla przypomnienia... Wszystkie chwyty dozwolone oprócz tych bardziej niebezpiecznych klątw i, rzecz jasna, trzech zaklęć niewybaczalnych. Mam nadzieję, że rozumiecie moje obawy związane z konsekwencjami, które możecie ponieść. Krótko mówiąc: nie biorę odpowiedzialności za wasze powykręcane ręce i tym podobne  – stwierdził. W tym momencie spojrzał po grupce wysokich chłopaków odzianych w ciemne szaty. Wszyscy milczeli, każdy wzrok – piwny, zielony czy niebieski – zatrzymał się właśnie na tym szesnastoletnim, błyskotliwym Ślizgonie, który jednym słowem mógł przyporządkować sobie dziesiątki innych uczniów.
     Jego oczy kierowały się wzdłuż ściany, pod którą stali członkowie Zgromadzenia. W oddali, w cieniu groty, tam, gdzie nie docierały światła pochodni, ujrzał dwóch Puchonów – niskiego, piegowatego, z wielkimi, nieproporcjonalnymi do twarzy, odstającymi uszami i rozsianymi na głowie gęstymi, kasztanowymi włosami, i dość wysokiego, dobrze zbudowanego blondyna z rozbieganymi, głęboko osadzonymi oczyma, których barwa balansowała na granicy zieleni i szarości. Obok stali trzej smukli Krukoni, których już sam zarozumiały, zbyt wyniosły wyraz twarzy sygnalizował, że pochodzą właśnie z Domu Kruka. Nieopodal znajdowali się Ślizgoni – ich liczebność dominowała nad resztą. Pięciu stało tuż przy samym Scorpiusie: dwoje otyłych osiłków, Valentino i Dretch, których wydęte brzuchy opinał cienki materiał szat, a także ciemnoskórzy Gormel i Ostaffi. Najbliżej stał Caleb Frowart. Jego szare oczy śledziły każde, nawet najdrobniejsze i najmniej znaczące posunięcie uczestników dzisiejszego spotkania. Nie uśmiechał się, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji; białka nabiegłe krwią, a także siwe sińce pod oczami były pamiątką po nieprzespanej nocy. Kolejnej...
     Ślizgon uśmiechnął się z nieukrywanym zadowoleniem.
 - Myślę, że możemy zaczynać. – Kiwnął głową w stronę Dae'a, po czym wykonał jakiś specyficzny ruch różdżką, z której posypały się czerwone iskry.


     Dziwicie się, że wśród Dwunastki Mistrzów nie znalazł się Gryfon? Doprawdy? To chyba oczywiste. Obecność kogoś z Gryffindoru przyczyniłaby się do powstania niemiłej atmosfery, przynajmniej, jeśli chodzi o stosunek Ślizgnów. Poza tym... Scorpius nie ufał Gryfonom. Tak było, jest i...

***

 „Opanować czyjś umysł...”
     Chwała.
Coś, co chce posiąść, coś, czego pragnie, ale nigdy tego w pełni nie zdobędzie. Bo brakowało mu siły? Bo był niewystarczająco potężny? Wręcz odwrotnie.
 „...to znaczy myśleć podobnie, jeśli nie tak samo (...). Każdy może powiedzieć: wiem, o czym on myśli, ale nie każdy potrafi wykorzystać tę wiedzę (...).”
     Władza.
Starał się... Starał się ją zdobyć, pragnął jej ponad wszystko... Pragnął wiedzieć, że coś wie, poczuć uczucia, które zdawały się w nim umrzeć, uchwycić to, co nieuchwytne i nieosiągalne...
 „Opanować czyjś umysł...”
     Honor.
Wciąż go tracił. Tracił poprzez wartości, które zaczęły królować na jego liście hierarchii – na liście, która ostatnimi czasy przeszła drastyczne zmiany. 
 „...oznacza sprawować kontrolę nie tylko nad umysłem drugiego człowieka. To znaczy władać jego uczuciami, intencjami, wpływać na zachowanie (...).”
     Szare oczy śledziły każdą linijkę tekstu; odręczne, idealnie równe i proste rzędy liter, które po złożeniu w całość fascynowały go dogłębnie i inspirowały, przekazywały rzeczy straszne, a zarazem wielkie. Umysł drugiego człowieka od pradawnych czasów stanowił największą, najbardziej intrygującą zagadkę, którą niejeden uczony chciał rozwiązać. On był bliski tego odkrycia.
 „To znaczy zmienić to, a raczej tego, kogo masa ludzka kreowała przez cały swój żywot – stworzyć zupełnie innego człowieka, o zupełnie innych przekonaniach i zupełnie innych wartościach. Zaprzeczyć legendarnym słowom Boga o istocie mającej wolną wolę i wolny umysł – to pokrótce cała definicja.”
     Kiedy usłyszał ciche pukanie, zamknął książkę jednym, zdecydowanym ruchem dłoni. Przełknął głośno ślinę, gdy rozległ się dziewczęcy, jakże mu znany głos, nawiedzający go każdej nocy...
 - Mogę wejść?
 - A jeśli nie?   
 - Wypchaj się. - Do sali, a raczej bardzo wąskiego pokoiku, mieszczącego się w jednej z wież, weszła niewysoka dziewczyna o długich, pofalowanych, brązowych włosach. Jej bladoróżowe usta były skore do uśmiechu. Rzucała Calebowi uwodzicielskie spojrzenia swych fiołkowych oczu.
 - Pomożesz mi? – zapytała niczym zranione stworzonko i zrobiła niewinną minę. Rozpięła u szyi swoją szatę, obluzowała żółto-brązowy krawat, który dawał się we znaki, po czym przycupnęła na skraju stojącego pośrodku pomieszczenia biurka – tuż naprzeciwko Caleba. Przybliżyła się do niego ze sztuczną nieśmiałością.
 - W czym? – spytał w końcu chłopak, nieco zażenowany całą tą sytuacją, a jednocześnie rozbawiony taktyką Jane.
 - Szukam takiego jednego chłopaka... – stwierdziła obojętnym tonem, unosząc przy tym brwi i kąciki ust.
 - Hm... Nie wiem czy potrafię ci pomóc... – odpowiedział Caleb, angażując się w grę, jaką rozpoczęła dziewczyna. – Ale... – dodał po chwili, nie umiejąc zakamuflować uśmiechu.
 - Ale?
- Gdybyś mi opisała tego chłopaka, to może dałoby się coś zrobić...
     Jane zachichotała wdzięcznie.
 - Jest okropnym, aroganckim cholerykiem – zaczęła, a Frowart prychnął z pogardą. – Słucham? – mruknęła Jane, najwyraźniej rozbawiona. Przybliżyła się do niego jeszcze bardziej, objęła ramieniem, przysuwając jego twarz do swoich ust. Kiedy już niemal muskała wargami jego policzek, wyszeptała:
 - I jest trochę przystojny...
 - Trochę? Czy ja wiem...
 - Troszeczkę...
 - Och... Troszeczkę?!
 - Tyci.
 - TYCI?! Jesteś tego pewna?
 - Oczywiście...
 - Ja też szukam takiej jednej dziewczyny... Jest bardzo...
 - Szybka? – zaśmiała się, zeskakując ze zdezelowanego biurka i biegnąc w dół po długich, krętych schodach. Po chwili dało się usłyszeć głośne śmiechy dwojga zakochanych w sobie siedemnastolatków.

*

     Leżeli w cieniu rozłożystego kasztanowca. Słońce przenikało przez ciasno zwarty baldachim brązowiejących liści, padając na ich pogrążone w błogim stanie twarze.
     „Utrwalić tę chwilę, ten moment... ten czas.”, pomyślał Frowart, gdy mimowolnie położył dłoń na skórzanej, czarnej torbie, w której spoczywała złowroga Księga.
 - Bella res est morte sua mori... – wyszeptał, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
 - Hm? Mówiłeś coś?
     Spojrzał na dziewczynę nieco zdezorientowanym wzrokiem. Potrząsnął gwałtownie głową, przywrócił na usta ciepły uśmiech, po czym pogładził Jane po włosach.
 - Nic. Zupełnie nic.
     „Teraz jestem dla ciebie wszystkim! Nie zapominaj o tym.”, przemknęło mu przez głowę. Była to myśl całkiem inna od tych, które obecnie prześlizgiwały się przez jego umysł, a przede wszystkim – nie należała do niego.
   Jane przygryzła lekko dolną wargę. Uniosła oczy na Caleba, który zerwał źdźbło trawy i beznamiętnie je żuł. Puchonka przyglądała się w skupieniu jego zamkniętym oczom, ustom, które co rusz oblizywał i srebrnemu łańcuszkowi, owijającemu jego szyję.
 - Co będzie dalej?
 - Co masz na myśli? - mruknął bez większego zainteresowania. Zwykła gadanina dziewczyn, ot co.
     Jane wzdrygnęła się nerwowo, a po chwili zmieniła pozycję, czego efektem było strącenie z jej podołku głowy Caleba. Gdy ten otworzył oczy, podparł się łokciami i zerknął na Jane, zrozumiał, że jej pytanie nie jest rzucone bez powodu.
 - To nasz ostatni rok... I ja nie wiem, czy... czy ty też chcesz...  ochh... - umilkła, układając w myślach swoją wypowiedź, która do tej pory brzmiała dość nieskładnie. - Zależy mi na tobie. Chcę powiedzieć, że, no wiesz... Wspólna przyszłość... plany... rodzina...? I... my?– zaakcentowała dobitnie, nie pozostawiając żadnych niejasności. Caleb był zmuszony odpowiedzieć.
 - Powiem ci coś... – zaczął zdecydowanym i bezkompromisowym tonem. Sam nie wiedział, jak to się stało, że jego słowa zabrzmiały zupełnie inaczej, niż brzmieć powinny. I dlaczego nie miał żadnych wyrzutów sumienia. – Wszystko może się jeszcze zmienić... Nie traktujesz nas, jako coś „chwilowego”? – odparł, a gdy zakończył swój wywód głośnym westchnięciem, spojrzał z lękiem na Puchonkę. Pierś Jane falowała nierytmicznie.
 - A ty...? - Zwęziła oczy.
 - Możliwe.
 - No – chrząknęła – to była bardzo szczera odpowiedź. Żałuję, że w ogóle zapytałam – mruknęła, wstając i odwracając głowę. Zostawiła Caleba z mieszanymi uczuciami. Bił się z własnymi myślami, ale tak naprawdę już nie wiedział, czyje były jego; słyszał jakieś dziwny podszepty, które siały w jego mózgu totalne spustoszenie.
     Zacisnął pięści, rozległ się charakterystyczny chrzęst kości. Źdźbło trawy, które jeszcze przed chwilą skubał, zgniótł do formy wilgotnej miazgi.
     „Teraz już rozumiesz? Rozumiesz, że jestem wszystkim tym, co masz? I tym, co wkrótce stracisz? A może już straciłeś.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz