8. " Czarne niebo "



     Każdy czekał na tę chwilę, na ten dzień... Niektórzy byli zaciekawieni, inni zdenerwowani, zaś pozostali, w sposób dość sceptyczny, podchodzili do zmiany nauczyciela  obrony przed czarną magią. Już od progu klasy czuło się swoistą nowość.
     Wystrój pomieszczenia łudząco przypominał Wielką Salę. Sufit, pod którym niegdyś wisiały złote lampiony, obecnie wyglądał zupełnie tak, jak sztuczne niebo. Sklepienie było jasne, ogromne, nieprzeniknione, gdzieniegdzie widniały barankowe obłoczki; kilka jaskółek przecięło skrzydłami błękitne połacie. Sam wygląd wnętrza był tajemniczy, intrygujący, jak profesor Gabriel Fitzroy, który objąwszy to „pechowe”, wyjątkowo odpowiedzialne stanowisko, wzbudził w Hogwarcie niemałą sensację. Wielu uczniów wątpiło w jego kompetencje, zważywszy na młody wiek lub nieco wyeksponowany sposób bycia, zwłaszcza jeśli mowa o męskiej część populacji. Cóż, nic w tym dziwnego, jeśli biorąc pod uwagę fakt, iż dziewczętom od razu spodobał się nowy nauczyciel, znacznie energiczniejszy i żywszy, a przede wszystkim urokliwszy niż „Zakonserwowany Szprot Wawner”, jak nieraz określali absolwenci szkoły.
 - Proszę, wchodźcie – stwierdził Fitzroy, robiąc zachęcający ruch ręką. Na jego twarzy wykwitł ten sam serdeczny, jakże ciepły uśmiech, który pojawił się pierwszego dnia.
     Do klasy sznureczkiem wtoczyli się uczniowie Slytherinu i Gryffindoru; zielone i czerwone szaliki zafalowały na czarnych, zwiewnych szatach. Gdy zjawił się ostatni uczestnik zajęć, a po klasie przeszedł jedynie szmer przecinających próżnię skrzydeł sów, dochodzący zza okna, Gabriel spoważniał, błądząc wzrokiem po zastygłych twarzach przybyłych.
 - Jak się nazywasz? – spytał, wskazując ruchem dłoni na Masakę.
     Ślizgon podniósł się z krzesła, odsunął go i przemówił grubym głosem:
 - Masaka, profesorze. Dae Lim Masaka.
     Gabriel pokiwał lekko głową i obrócił się na pięcie. Przez chwilę zerkał na rząd ławek, całkowicie zajęty przez Gryfonów, aż w końcu, jakby zdziwiony, spytał:
 - Jest jakiś problem?
     Dae Lim uniósł brwi w geście zdziwienia, starając się rozszyfrować na pozór banalne pytanie. Sądził, że jest w nim ukryte jakieś drugie dno. Nie usłyszawszy należytej odpowiedzi, nauczyciel powtórzył wcześniej zadane pytanie – tym razem wyraźnie, ale z pewną dozą niecierpliwości, a jednocześnie sarkazmu w tonie.
 - Nie rozumiem – bąknął Dae Lim po dłuższej chwili namysłu, uśmiechając się krzywo.
     Fitzroy podszedł do pierwszej ławki, przy której siedziała niewysoka Gryfonka. Jej orzechowe oczy uważnie śledziły każde posunięcie profesora, jakby miała w zamiarze sporządzić w myślach jego autoportret, uwzględniając szczegóły. Włosy upięte w misternego koka nadawały jej delikatnym rysom twarzy pewnej surowości.
     Uśmiechnął się nieznacznie, przecież tak dokładnie znał typ takiej dziewczyny... „Nie, to nie czas na wspomnienia!”, przywołał się do porządku, nie odrywając jednak wnikliwego spojrzenia od Gryfonki.
 - A ty? Jak się nazywasz? – zapytał.
 - Rose Weasley – wyszeptała dziewczyna, wyraźnie zmieszana.
     Nauczyciel sprawiał wrażenie zamyślonego; spoglądał na Rose z nieukrywaną ciekawością, uśmiechając się przy tym.
 - Znam cię – stwierdził w ostateczności, pochylając się nad skonsternowaną uczennicą. – Masz bardzo dobrą opinię wśród nauczycieli. Na swoje nieszczęście lub szczęście ja teraz też się do nich zaliczam. Przekonaj mnie, panno Weasley. – Gdy skończył, w jego oczach pojawiły się nieobliczalne ogniki.
     Rose westchnęła cicho; jej pierś wzdymała się a to opadała, oddech przyśpieszał, by po chwili zsynchronizować się z regularnym ciągiem dziesiątek innych oddechów. To młode, jeszcze jakby beztroskie, a zarazem dorosłe i poważne spojrzenie profesora Fitzroya, odbierało jej trzeźwość umysłu. Wpatrywała się w mężczyznę z szeroko otworzonymi oczyma, co oczywiście nie uszło uwadze znudzonemu Scorpiusowi, który, siedząc w ostatniej ławce, tuż za czarnoskórymi Gormelem i Ostaffi’m, zataczał różdżką finezyjne szlaczki w powietrzu. Raz za czas z końca magicznego atrybutu posypały się kolorowe iskry lub zapłonął niewielki słup ognia, absorbując uwagę niektórych, siedzących na tyłach klasy, uczniów.
     W pewnej chwili Scorpius przeniósł swoją uwagę na Rose. Starał się rozszyfrować jej myśli; w odwecie doszedł do wniosku, że cała ona stanowi dla niego pewną zagadkę, która zajmuje go bardziej niż właściwie powinna. „Wygląda na to, że wszystko we wszechświecie ma swój porządek – w porach, obrotach Ziemi i w słońcu znajdującym się w centrum. Tam istnieje hierarchia, tutaj tylko nieważne zasady, które łamiemy, nie ponosząc przy tym żadnej kary. Tam wszystko toczy się własnym rytmem – lekko, spokojnie, może i melancholijnie, tutaj brnie z trudem, jak przez grube warstwy zamarzniętego śniegu. Myślicie, że dacie radę? Że jesteście silniejsi niż inni? Bzdura. Jeśli urodziłeś się szczurem – szczurem pozostaniesz, jeśli jesteś żałosnym robakiem - skończysz w ziemi tak czy owak, a jeśli zaś człowiekiem... twoje życie jest przesądzone. Albo będziesz lepszy, albo gorszy – nie ma grupy pośredniej.”, pomyślał, wpatrując się w obsadzony gryfonami rząd. „Zgadnij, jaką pozycję zajmujesz ty, Weasley. Spójrz na to, co robisz ty, a nie doszukuj się błędów w motywach mojego postępowania!”
 - Bardzo interesujące, prawda? – dobiegł go głos Fitzroya. Przeniósł na niego zirytowane spojrzenie, ale myślami wciąż był zupełnie gdzie indziej.
 - Tak – odpowiedziała Rose, bo to właśnie jej przyszło się zmierzyć z wnikliwym wzrokiem nauczyciela.
- To zaczarowany sufit. Nie będę ukrywał, że lubię różne, magiczne wynalazki, intrygujące, przyznaję, i niepozorne, ale za chwilę sami się przekonacie, jaką mogą mieć moc – stwierdził mężczyzna, przenosząc spojrzenie na ławki Ślizgonów. Kiedy niemal oczywiste było to, że wywoła Masakę, stało się coś całkiem nieoczekiwanego: owszem, najpierw spojrzał na Dae Lima, jednak szybko znalazł sobie inną „ofiarę”. Miodowe, rozmarzone, ale teraz jakby bardziej skupione oczy odnalazły bladoniebieskie tęczówki; ich właściciele patrzyli się na siebie w milczeniu przez dobre kilka minut.
 - Podejdź tu, wydajesz się być odpowiedni – odparł Fitzroy, kiwnąwszy głową w stronę Malfoya, który przyjął ową zachętę co najmniej z litością. Profesor wskazał palcem na miejsce, znajdujące się tuż pośrodku sali. Scorpius przybliżył się, stanął tam, gdzie jeszcze przed chwilą dreptał nauczyciel, po czym objął zażenowanym wzrokiem większość klasy. Jego nerwowy, aczkolwiek ironiczny półuśmiech zdradzał niepewność, zdenerwowanie, mimo iż starał się ukryć wszelkie emocje. I gdy tak stał wyprostowany w milczeniu, przyjmując z dumą wszystkie taksujące go spojrzenia, usłyszał:
 - Rose Weasley, podejdź.
     Scorpius uśmiechnął się złowieszczo, gdy dziewczyna, uchwyciwszy jego wyjątkowo kpiąco spojrzenie, szybko spuściła głowę. W sali panowała głucha cisza – taka krępująca, niemal oleista, osaczająca. Rose nie lubiła wystąpień publicznych, a tym bardziej mając za partnera Malfoya, który nie tyle co wprawiał ją w zakłopotanie, a irytował. To negatywne uczucie nie przyćmiło trzeźwej myśli o tym, że nie powinna zapominać o sytuacji, w której się znalazła, a tym samym nie dać się sprowokować.
 - To – Fitzroy wskazał palcem na wiszące nad nimi sklepienie – jest tym, co ja nazywam Odzwierciedleniem: odbiciem czegoś, co często chcemy zobaczyć lub czego nie, ale nigdy nie dostrzegamy w tym kłamstwa. Nie mamy na to wpływu, choć chcemy – tak, jak w odbiciu lustrzanym – widzieć to, co chcemy widzieć, niezależnie od tego czy jest to fałszywe.
 - Co to znaczy? – mruknął ktoś zniecierpliwionym tonem, a usta Fitzroya wykrzywił pobłażliwy grymas.
 - Aby zrozumieć to, o czym mówię, należy wpierw poznać istotę rzeczy, a nie jej fasadę. – Mrugnął w stronę Scorpiusa i Rose, którym tkwienie pośrodku sali nie odpowiadało równie mocno, jak swoje bliskie towarzystwo.
 - Zbliżcie się, chwyćcie za ręce... – gdy rozbrzmiały te słowa, po sali przebiegł niespokojny szmer, a Rose wyraźnie się zarumieniła. Scorpius przewrócił oczyma w geście irytacji i jakby z niemą prośbą na ustach patrząc na profesora.
 - Cisza! – zahuczał Fizroy, kiedy podniósł się rwetes.
     „Zemszczę się!”, odgrażał się w myślach zdenerwowany Scorpius, oplatając palce wokół dziewczęcych, chudych nadgarstków.
 - Tak, tak, w istocie, to bardzo romantyczne! – zachichotał nauczyciel, nie szczędząc krytycznych opinii. – Objąłeś ją tak, jak udko pieczonego kurczaka.
 - Co dalej?! – warknął Scorpius, łypiąc na Gabriela spode łba. Rose, po raz pierwszy w życiu, była podobnie nastawiona do tego dość niekorzystnego obrotu sprawy, jak Scorpius. Pragnęła szybko zakończyć swą katorgę: usiąść z powrotem w ławce, odetchnąć z ulgą i pozbyć się okropnego, zdradzającego ją rumieńca!
 - Spójrzcie w górę – nakazał Fitzroy i w tym momencie dziesiątki głów skierowały się ku zaczarowanemu sklepieniu, które już nie przypominało błogiego, błękitnego i otwartego nieba, lecz zasnute ciężkimi, czarnymi chmurami, spłowiałe płachty. Złoty piorun przeczesał firmament oślepiającym światłem, wprawiając obecnych w chwilowe osłupienie. Gdy emocje opadły, Fitzroy zabrał głos:
 - Właśnie zobaczyliśmy to, co łączy tych dwojga młodych ludzi. Jak widać, nie pałają do siebie przesadną sympatią, ale nie tym się teraz zajmiemy. Kto mi powie, na czym polega właściwość tego sklepienia? – Nie dostrzegając żadnego ochotnika, Gabriel wyznaczył Masakę: - Może ty.
 - No więc... – zaczął tym swym grubym, nieco przerażającym głosem. – Sądzę, że sklepienie pokazuje to, co czuje ten, który pod nim stanie...?
 - Niepotrzebnie się zawahałeś, Dae. To poprawna odpowiedź.

*

 - Malfoy, nieprawdaż? – stwierdził pod koniec lekcji nauczyciel, gestem ręki przywołując do siebie Scorpiusa.
     Chłopak wydawał się być obrażony na Gabriela za tamten incydent z Weasley. „Nie pałają do siebie przesadną sympatią”, też coś! Oczywiście, że nie p a ł a j ą ! Ale odkrycie!
W oczach młodego Malfoya błyskały niebezpieczne ogniki, a usta, które zwykle wyginał kpiący uśmieszek, teraz były mocno zaciśnięte. Podczas gdy uczniowie opuścili klasę, on zbliżył się ku biurkowi profesora – pewnym, długim krokiem, z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie spodni.
 - Tak – przytaknął. – Skąd pan wie? Nie przedstawiałem się – dodał podejrzliwie, a nauczyciel odpowiedział:
 - Znam twojego ojca, wybitny prawnik, zawsze zachwycały mnie jego kontrargumenty, błyskotliwe riposty, końcowe mowy...  Przypominasz go... Nie tylko z wyglądu, ale i – zlustrował go spojrzeniem, z subtelną ironią wymalowaną na ustach – z charakteru... Tak samo nieugięci, dumni... Dochodzę do wniosku, że to wasz znak rozpoznawczy - pozwolisz, że użyję właśnie takich słów? Nie czuj się w jakiekolwiek sposób urażony, och nie, nie po to cię zatrzymałem.
     Scorpius milczał, obserwując badawczo nauczyciela. Zdziwił się na dźwięk słowa: „zawsze”. Jego ojciec, Draco Malfoy, był znaczenie starszy od Fitzroya, ale ten sprawiał wrażenie, jakby znał go od bardzo, bardzo dawna.
 - Słyszałem, że jesteś prefektem Slytherinu – kontynuował Fitzroy, zerkając od czasu do czasu kątem oka na zniecierpliwionego Scorpiusa.
 - Taa? I co pan jeszcze słyszał?
 - Wolę sam wyrobić sobie o tobie opinię niż posługiwać się czyimś, często wyssanym z palca, nieobiektywnym przeświadczeniem. Czy taka odpowiedź w pełni ci wystarcza?
     Scorpiusa zaskoczyła ta obszerna wypowiedź nauczyciela, nawet, a może zwłaszcza dlatego, że słowa Fiztroya zrobiły na nim wrażenie, co nieczęsto się zdarzało między relacjami nauczyciel – uczeń. Patrzył na niego ze złudnym znudzeniem, ale tak naprawdę osoba profesora Gabriela Fitzroya, nowego nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią, intrygowała go coraz bardziej. Zaczął się zastanawiać nad tym gdzie ów mężczyzna skończył się uczyć, czy miał dobre stopnie w nauce, jakie było jego pierwsze stanowisko, a przede wszystkim gdzie, czy się ustatkował i ożenił...? Niby proste pytania, ale jego myśli, w tym momencie, błądziły właśnie wokół nich.
     Gabriel uśmiechnął się nagle, jakby dokładnie znał myśli swego ucznia. Trzymał w dłoni plik zapisanych kartek.
 - To spis twoich ocen – stwierdził, machnąwszy arkuszami tuż przed nosem Malfoya. – Pewnie się zastanawiasz... po co mi one? – dodał pospiesznie, a Scorpius pokiwał nieznacznie głową.
 - Cóż... Pełnię funkcję nauczyciela. Obrona przed czarną magią to ważny przedmiot, na jego znajomości – praktycznie – opiera się całe życie. Tak więc... Jeśli masz talent, warto by go pielęgnować, aby później zostać wynagrodzonym...
 - Do czego pan zmierza?
- Pokładam w tobie pewne nadzieje, Scorpiusie. Wykaz twoich stopni sugeruje mi, że się nie mylę. Organizuję pewien... turniej? Są to na razie eliminacje szkolne, których wysoki wynik umożliwia uczestnictwo w międzynarodowym konkursie.
 - A co JA mam z tym wspólnego? – zaakcentował dobitnie Scorpius, a na twarzy Gabriela pojawił się cień konsternacji.
 - Cóż... Sądzę, że nadawałbyś się do reprezentowania szkoły, ale najpierw musiałbyś przejść przez eliminacje, tutaj – w Hogwarcie.
 - Nie chcę – warknął Malfoy, kręcąc głową.
 - Dlaczego?
 - Znam swoje możliwości. Nie muszę sobie niczego udowadniać, zwłaszcza, jeśli chodzi o jakiś głupi konkurs.
 - Wygranie tego GŁUPIEGO KONKURSU gwarantuje ci „Wybitne” ze wszystkich przedmiotów, które wybrałeś na początku roku. Oczywiście, wszystko zależy od zakresu turnieju. Ale już na wstępie ci powiem, że mugoloznawstwo prawdopodobnie się zalicza...
     Scorpius nie był w stanie zakamuflować kpiącego uśmiechu. Zaczął rozważać ofertę nauczyciela, coraz bardziej wierząc w swoje zwycięstwo.
 - A więc? Podejmiesz się tego wyzwania? – zapytał Fitzroy, unosząc prowokacyjnie brew.
     „Urodziłem się panem własnego losu. I taki pozostanę.”
 - Tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz