„Dlaczego nic mi nie wychodzi?!”,
myślała gniewnie Gryfonka, wodząc wzrokiem po czystym,
nieposzlakowanym inkaustem pergaminie, który miał być jej wypracowaniem z
obrony przed czarną magią.
Dziewczynę irytował nowy nauczyciel tegoż przedmiotu; mimo iż był przystojny,
pełen życia i werwy, był również bardzo krytycznym, pretensjonalnym
człowiekiem, który wymagał od swych uczniów potwornie skomplikowanych esejów!
Nawet Rose miała z nimi problem, choć nauka nie sprawiała jej większych
trudności, co więcej, z braku ciekawszych pomysłów na siebie po prostu lubiła
się uczyć, tak teraz nie umiała złożyć w jedną, spójną całość kilku zdań! Od
trzech godzin ślęczała nad zadaniem, które przyprawiało ją o mdłości. Pierwsze,
drugie, trzecie i jeszcze kolejne ziewnięcie sygnalizowało zmęczenie. Czuła
presję, że może nie zdążyć przed jutrzejszą lekcją. Przecież było już wpół do
jedenastej w nocy! Uczyła się, bo taką czuła powinność. Czy to aż tak trudno
zrozumieć, że chciała coś znaczyć? Że pragnęła, by kojarzono ją z wiedzą, a nie
z jej brakiem? By ją szanowano za to, jaka jest, a nie za to jaka mogłaby być?
Dla niektórych owszem.
-
Pocałuj mnie, na co czekasz matole... O tak... Już lepiej... – usłyszała
pomrukiwanie dochodzące z sąsiedniego łóżka jej współlokatorki, LeLee. Była to
wysoka, czarnoskóra dziewczyna o dużych, ciemnych oczach i fikuśnych, kręconych
włosach, które zazwyczaj swobodnie wiły się wokół jej twarzy, gdyż nigdy ich
nie spinała.
LeLee
miała bardzo optymistyczne nastawienie do życia, czego nie można powiedzieć o
Rose, która widziała wszystko w ciemnych barwach. Gdy ta mówiła o sobie
‘realistka’ (choć jej sposób bycia i zachowania często przekraczały to pojęcie,
chyląc się ku pesymizmowi), LeLee pukała się w czoło.
LeLee zdecydowanie nie spełniała kryteriów dziewczyny idealnej, jeśli chodzi o
wygórowane gusta niektórych chłopaków. Mimo iż jej sylwetka pozostawiała wiele
do życzenia, była raczej osobą lubianą: znała swoją wartość, ale nie podkreślała
tej świadomości zbyt przesadnie, uczyła się nieźle, ale nie wybitnie. Uśmiech
nigdy nie schodził jej z twarzy, każdy mógł liczyć na jej dobrą radę. Rose
cieszyła się, że ma taką przyjaciółkę, jednak bywało, że różnice, które
dzieliły obie dziewczyny, stawały się wyrazistsze. I nie chodziło o to, że
czuła się lepsza – wręcz przeciwnie... Każdego dnia niezauważana, pomijana,
ignorowana, momentami poniżana przez wiadomo kogo, sądziła, że nigdy nie
znajdzie swojego azylu i kogoś, kto naprawdę poczułby do niej coś
więcej, obdarzając zaufaniem.
"Nie mam go nawet do samej siebie..."
Była gotowa na prawdziwe, szczere uczucie, lecz zdawało się, że miłość nie była
gotowa na nią. Tak więc oparcie znalazła w książkach – tam, gdzie wszystko jest
możliwe; w bajkach, gdzie brzydkie kaczątko zmienia się w pięknego łabędzia, w
naukach, gdzie wszystko jest wyjaśnione w sposób niemal niezrozumiały, dlatego
mówimy, że świat jest pełen zagadek, a także w listach do swojego wakacyjnego
przyjaciela, Sycylijczyka - Luigiego.
Do napisania eseju była jej potrzebna pewna księga, zawierająca cenne
wskazówki. Z jej pomocą Rose szybciej skończyłaby zadanie i tym samym wreszcie
udałaby się na zasłużony odpoczynek. „Proszę
państwa, za chwilę nastąpi happy end!”, pomyślała, zacierając z uciechą ręce. Odgarnęła
kołdrę przed obawą poplamienia jej, zamoczyła koniuszek pióra w czarnym
atramencie i w tym momencie poczęła szukać wzrokiem nieodzownego ‘elementu’.
-
Gdzie jest księga?! – wysyczała, rozpoczynając daremne przedsięwzięcia
poszukiwacze. Wymacała niemal całą podłogę, starając się odnaleźć zgubę. Minuty
mijały, a jedyne, na co napotykała, to kłębki kurzu pod łóżkami.
-
Nie no... To niemożliwe... Nie mogłam zostawić jej w bibliotece! – warknęła
znowu z frustracją, ale umilkła, usłyszawszy donośne chrapnięcia od strony
śpiącej LeLee.
***
Do godziny dwudziestej trzeciej brakowało kilku minut. Większość uczniów, nawet
ci wyjątkowo n a d p o b u d l i w i położyli się spać w swoich
dormitoriach. Tylko jeden umysł błądził myślami w realnym świecie - zamiast
legnąć na rajskich polanach imaginacji i marzeń. Umysł ten należał do Scorpiusa
Malfoya, szesnastoletniego Ślizgona, którego pierwszorzędną zasadą było
rozwiązywanie problemów przed udaniem się na spoczynek. Zazwyczaj szybko
znajdował wyjście z poszczególnych rozterek, ale kiedyś w końcu musiał nastąpić
ten moment – moment bezsilności i potęgującego się gniewu.
Leżał na plecach na łóżku, z jedną ręką luźno spuszczoną wzdłuż tułowia, a w
drugiej gniotąc otrzymany przed kilkoma godzinami list. Treść przesyłki
brzmiała następująco:
Drogi Scorpiusie!
Mam nadzieję, że Twój pobyt w Hogwarcie jest równie owocny, co przed rokiem.
Sądzę, że Twój ojciec byłby dumny, wiedząc, że jego jedyny syn wykorzystuje
swoją wiedzę na tyle, ile mu ona na to pozwala. Dobrze wiesz, że pokładamy w
Tobie wszelkie nadzieje, nie chcemy się rozczarować. Z żalem jednak muszę
poinformować Cię o pogarszającym się stanie zdrowia Twojej babki, Narcyzy.
-
Podpisane: „Kochająca matka Astoria...” – wyszeptał w ciemność, milknąc nagle.
„Twój ojciec byłby dumny...”
Byłby. Oczywiście... Ale nigdy mu tego nie powiedział! Nigdy nie powiedział
swemu jedynemu synowi, jak podkreśliła Astoria, że był coś wart! Dlatego też
Scorpius z uporem fanatyka dążył do tego, by osiągnąć każdy zamierzony cel – a
jego obecnym celem było zobaczyć w oczach ojca respekt i zachwyt, a nie lęk i
obawę przed kolejnymi dniami, jak zawsze.
„Tak, jak tamtego dnia, gdy
ujrzałem wyskrobane w drzwiach inskrypcje. Wtedy nie wiedziałem, czym one tak
naprawdę są. Trzy zasady. Trzy prawidła. Trzy przykazania, obowiązujące w
rodzinie Malfoyów. Pierwsze brzmi: głęboko wierzyć, drugie: mądrze wątpić, zaś
trzecie: dążyć do celu. Po co to przede mną ukrywałeś, ojcze? Żeby zataić swoją
przeszłość? Ja chcę nią żyć, chcę, nie zabraniaj mi! I tak będę lepszy. Nie
wierzę, nie wątpię, ale dążę. I powiedz mi teraz, że nic nie znaczę. Nadal nie
uwierzę. I nie zwątpię. Ale dążyć będę zawsze. Nie przestanę, nie przestanę...!”
„...pokładamy w Tobie wszelkie
nadzieje...”
Ile to jeszcze potrwa? Zasypianie? Bezsenność nie mija. Czas nie mija. Ale on
tak. Był bierny na wszystko i na wszystkich. Tylko to pomarańczowe pudełeczko,
tkwiące na pobliskim stoliku, kusiło go swą jaskrawą barwą i zbawienną
zawartością...
-
To moja jedyna miłość, moja utopia... – szepnął, sięgając po plastikowe
opakowanie i otworzywszy je, wyjął z wnętrza białą, owalną tabletkę. Włożył ją
do ust, popił szklanką chłodnej wody. A później była kolejna tabletka i kolejny
łyk przezroczystego płynu...
I
nagle zapragnął wyjść, wybiec z tego zamkniętego pokoju, wykrzyczeć coś światu,
wykrzyczeć swoje prawdy, swoje kłamstwa, swój ból! Coś miało się dziś wydarzyć,
czuł to i nie chciał dłużej czekać! Teraz, kiedy podjął pochopną decyzję,
teraz, kiedy za drzwiami znikło schowane pod szarym materiałem bluzy,
muskularne ramię i kiedy widok jasnoszarej naszywki „23” zsynchronizował się z
wybiciem przez zegar godziny dwudziestej trzeciej. Teraz. Nie później.
„...nie chcemy się rozczarować.”
*
„Okej, Luigi wiem, co byś
powiedział... Coś w stylu: ‘Ożesz! Ty?!’ ? Sama się sobie dziwię,
serio... Łażenie o tej porze jest co najmniej niedorzeczne, ale dla desperatki,
jaką w tym momencie byłam ja, świadomość łamania regulaminu miała się nijako do
jej planów. Dotarłam do biblioteki, odnalazłam zgubę i czym prędzej czmychnęłam
na zewnątrz, do jakiejś wnęki. W sumie byłabym zadowolona, gdyby inkrustacje
nie wżynały mi się w plecy, ale nie miałam zamiaru zostać przyłapana przez tego
paszczura Filcha! Upadłam nisko, niziutko... Spadłam do hierarchii
Gumochłona(...) "
Niewysoka Gryfonka stawiała każdy krok z niebywałą ostrożnością, jakby się
obawiała, że jej następne posunięcie zostanie usłyszane przez grasującego w
pobliżu woźnego. Mogła jedynie mieć nadzieję, że występek dzisiejszej nocy nie
będzie przez nikogo zauważony. Dopóty stąpała na palcach w takiej przyjemnej
myśli, dopóki nie dobiegł ją pewien niezidentyfikowany hałas. Znieruchomiała
momentalnie, przenikliwe spojrzenie poczęło wyłapywać nawet najdrobniejszy
ruch, a pełne, karminowe usta zacisnęły się w wąską, poziomą kreskę. „Co jest?”, myślała,
wyostrzając wszystkie zmysły. Kiedy usłyszała nieopodal siebie jakiś dziwny
szmer – ni to kroki, ni to wiatr – i ujrzała na ścianie czyjś niewyraźny,
ciemny cień, doszła do wniosku, że nie ma zamiaru czekać na jutrzejsze wezwanie
do dyrektorki, jeżeli a nuż ktoś zapragnąłby złożyć doniesienie o nagięciu
regulaminu. Przez chwilę analizowała swoje obecne położenie, coraz mocniej
utrwalając się w przekonaniu, że powinna śledzić owego szpiega, kimkolwiek on
był i, rzecz jasna, przywrócić mu rozsądek, cokolwiek by to znaczyło...
Rozwiązanie rzeczonego dylematu zajęło jej dosłownie kilka sekund; od
zorientowania się, że nie tylko ona zalicza się do tej „lunatykującej” grupy,
do pójścia w ślady nieznajomego, upłynęło parę krótkich chwil.
Przechodziła z jednej kondygnacji na drugą, trzecią, czwartą, wysoko, wyżej,
pnąc się ku górze: zapuszczała się w korytarze, których jeszcze wczoraj nie
była w stanie zlokalizować swym czujnym okiem. Nie potrafiła odtworzyć w
myślach drogi powrotnej, całkowicie straciła rachubę czasu. Strach, który
niespełna przed kwadransem nie miał miejsca w jej poukładanym umyśle, teraz rozsadzał
jego mentalne ścianki, spychając na boczny tor inne uczucia. Zatrzymała się na
rozwidleniu dróg; było zimno, ciemno, pochodnie dogasały słabym światłem,
stwarzając atmosferę wyjętą niczym z jakiegoś horroru.
„Jeszcze nietoperzyska by się
przydały!”, żachnęła
się w myślach, rozważając dwie opcje: w prawo lub w lewo.
-
W lewo – zadecydowała za pomocą dziecinnej wyliczanki, którą niegdyś nauczyła
ją matka. Skręciła, czując, nie wiedzieć skąd, napływające warstwy chłodu,
które przeniknęły przez grube włókna czerwonego swetra i osnuły zimnym oddechem
jej skórę. Zadrżała, oplatając mocno palce na swej różdżce.
„Znowu schody!”, pomyślała, gdy uwieńczeniem
niewiadomego, pokrytego osadami nieokreślonej proweniencji, korytarza, były
wiodące ku górze stopnie. Poczuwszy na nogach dziwne mrowienie, zerknęła w dół.
Szerokie schody sprawiały wrażenie, jakby nikt od wieków po nich nie
przechodził; mgła kładła się strzępiastymi pasmami na kamiennych stopniach i
balustradzie. Jednak nie była to mgła gnuśna – przeciwnie – wydawała się miękka
i melancholijna, niesamowita i piękna...
-
Mgła? Ciekawe... – wymruczała niespokojnie, kładąc dłoń na balustradzie.
Zadrżała, dostrzegając na zakurzonej poręczy pięć śladów, przypominających
odciski palców.
*
Drzewa szemrały między sobą przedziwne historie, przekazując je wiatrowi, który
z kolei niósł je dalej wraz z własną historią. Uschnięte liście dryfowały w
powietrzu, rzucając na zimną, twardą ziemię wyraźne odbicie swego kształtu.
Cienie te posuwały się z wolna w kierunku dziedzińca zamku, który dumnie
piętrząc się na skałach, zachwycał, a zarazem przerażał swym majestatem.
Chłód panoszył się tej nocy – nocy wielkich zmian. Gwiazdy rozsiane na niebie
symbolizowały przeszłość tych, którzy już byli i przeszłość tych, którzy
dopiero będą. Wiatr skarżył się cichym szmerem, kołysał znużonymi koronami
drzew, osiadając na ich zmarzniętych gałęziach. W oddali, na wielkiej skale,
gdzie stał potężny, wiekowy zamek, tliły się niewielkie, ale wciąż wyraziste
światełka. Ich niewiarygodny blask przyciągał do siebie wędrowców. Wyższe
strefy osnuwała gęsta mgła, kładąc się na wieżach i części dachu. Na jednej z
takich wież stał właśnie On; wyniosła, ale nieco przygarbiona postać opierała się
o chłodny mur. Jej jasne, krótkie włosy mierzwił wiatr, a spierzchnięte usta,
które od czasu do czasu oblizywała, znowu wyschły. Postać zamknęła oczy,
jeszcze bardziej pochylając się nad kamienną posadzką. Włożyła prawą dłoń do
kieszeni workowatych spodni, zaś drugą, lewą, nasunęła na głowę szary,
głęboki kaptur. Po krótkiej chwili sięgnęła po paczkę papierosów, wyciągnęła
jednego, po czym zapaliła. Wśród gęstej ciemności tylko żarząca się końcówka
stanowiła pewien kontrast; dym nikotynowy wsiąknął w wszechobecną mgłę,
mieszając się z jej ulotnością. To był ten moment, ten czas... Moment,
gdy Scorpius zapragnął zrobić coś całkiem szalonego, beztroskiego,
dziecięcego... Wyrzucił niedopałek gdzieś poza wieżę; mały, niemal niewidoczny
pet wniknął w mrok, ginąc w jego nieprzeniknionych odmętach.
Wiatr, który wiał tamtej nocy na zawsze zapamięta chłopaka stojącego na
krawędzi muru; zapamięta jego ręce rozpostarte niczym skrzydła orła, błogi
wyraz twarzy, zamknięte oczy... Wystarczył jeden silniejszy podmuch, by zrzucić
go w przepaść i jedna sekunda, by zetrzeć go z pustką... Jednak to nie był
ten czas... Jeszcze nie.
„Zawsze chciałem...”,
pomyślał, po czym uniósł stopę, wystawiając ją poza obręb muru...
Co?
Poczuć.
Cokolwiek.
„Niebo... którego przecież nie ma...’
*
The Verve - Bitter
Sweet Symphony
Gdy pokonała już wszystkie
stopnie, dostrzegła u szczytu schodów wielkie, drewniane drzwi. Ciekawość
przezwyciężyła rozsądek. Położyła dłoń na chłodnej klamce, stopniowo na nią
naciskając. Pchnąwszy drzwi, poczuła na ciele zimny dreszcz. Zsunęła z ramienia
pasek od torby, jednocześnie kładąc ją na ziemi. Odetchnęła ciężko, czując na odsłoniętych
częściach ciała subtelny, a zarazem dość przejmujący chłód.
Miejsce było wręcz zjawiskowe: wieża, znacznie wyższa od innych, królowała
ponad dachem zamku. „Mówią, że
chodzę z głową w chmurach... Teraz by to nawet pasowało.”
Stała na szczycie
wieży, cała we mgle – jakby sama nią była. Firmament wisiał nad jej głową,
gwiazdy migotały na czarnych połaciach, a księżyc obsypywał ziemię srebrnym
pyłem. Rose wiedziała, że głęboka czerń nocy zblaknie, gwiazdy znikną, a
księżyc zostanie wyparty przez wschodzącą, ognistą kulę. Nadejdzie dzień –
tylko po to, by po kilkunastu godzinach przeistoczyć się w mrok, i znowu, znowu
pojawi się skupisko połyskujących punkcików, jaśniejący sierp... ZNOWU. To
wszystko, ten moment, było tylko teraz - nie jutro, nie pojutrze, ale d z i
ś...
Usłyszawszy
czyjeś prychnięcie, odwróciła się raptownie. Osłupiała, gdy zorientowała się,
że na murze, w odległości około kilku metrów, ktoś stoi. Rozpostarte palce
postaci przesiewały wiatr, szary kaptur, który tkwił na głowie tej osoby,
uniemożliwiał poznanie jej tożsamości. Wnioskując po posturze, był to chłopak.
Rose zadrżała, gdy ten wzdrygnął się niebezpiecznie, popychany przez silny
podmuch.
- Uważaj... – wyszeptała
bezgłośnie, niemal biegnąc w jego stronę. Odruchowo chwyciła go za rękę; chłód
jego dłoni stonował ciepło jej własnej.
Chłopak wydawał
się być nieporuszony – jakby nieżywy. Nie zareagował, nawet nie odwrócił się w
jej stronę, by ujrzeć twarz swej wybawicielki. Wciąż stał nad przepaścią i
wciąż miał zamknięte oczy, jakby nie chciał lub nie potrafił ich otworzyć... „Bo dopiero teraz widzę prawdę. Dopiero
teraz.”, myślał niczym w obłędnym amoku. Mimo to nie odrzucił ręki
Rose, nic nie zrobił... Był całkowicie bierny, a to chyba najgorszy stan, w
jaki można popaść, błądząc między skrajnościami.
- Co ty wyprawiasz?! – krzyczała
dziewczyna, aż nagle kaptur bluzy, który przysłaniał oczy Scorpiusa, rozwiał
wiatr.
- MALFOY! – wydarła się tym razem
znacznie głośniej niż poprzednio. Dopiero teraz bladoniebieskie tęczówki
raczyły na nią spojrzeć. Były takie... puste, całkiem bez wyrazu, jakby owiane
lekką warstwą mgiełki...
- Co ty tu robisz? – spytał
spokojnie chłopak, zeskakując z murku.
Rose, jak
oparzona, wycofała dłoń i pokręciła głową z dezaprobatą.
- Zawsze
mówiłam, że wy, Ślizgoni, macie ze sobą problemy – zaczęła cichym sykiem, a zakończyła groźnym warknięciem -
Ale... kurrrde... żeby aż takie?!
- Zachowaj dla siebie
ten sarkazm – odrzekł Scorpius pogardliwym tonem, z powrotem wciskając dłonie w
kieszenie spodni. Posłał jej jedno z tych swoich pytających spojrzeń.
- A wiesz, co ja
myślę? – mruknął w pewnej chwili.
- Tak, tak,
Scorpiku, czytam w twoich myślach... Uhh...
Niezrażony
Scorpius, uparcie kontynuował:
- Jest już w
miarę późno...
- Taa... Czekam
na jakieś inne, „zaskakujące” wiadomości...
- ...i tak się
zastanawiam, co osoba twojego pokroju tutaj robi? Na jednej z wież? I dlaczego
akurat w tym samym miejscu, co ja? Czyżby kolejny zbieg okoliczności? – Uniósł
lewą brew – tak, jak on zwykł to robić: jego indywidualny, unikatowy odruch.
- No i co z
tego... – żachnęła się. – Ty możesz, ale ja już nie?!
- Nie
histeryzuj. Doceń to, że jeszcze z tobą gadam.
- Jasne... Jakby
mi na tym zależało.
Scorpius pokiwał głową. Jego usta wygiął charakterystyczny półuśmiech.
- Zależy.
Inaczej już dawno by cię tu nie było, nie?
- Nie! Dajże mi
wreszcie święty spokój – warknęła, odwracając gwałtownie głowę.
- Dałbym, gdybyś
mnie nie chwyciła(...)
Zamilkła. Czy on sugerował, że chciał... że byłby w stanie... nie, to przecież
niemożliwe! Scorpius Malfoy był, jest i pozostanie tchórzem, który ceni tylko
własne korzyści! Odwaga – pojęcie, które wykraczało poza ideologię tego
Ślizgona.
- Nie mógłbyś
tego zrobić – szepnęła, rzucając mu niepewne spojrzenia.
- Mógłbym.
- Po co?
- Szukam.
- Czego?
- Zadajesz zbyt
wiele pytań.
- Nie często cię
o coś pytam. Doceń to(...)
Ślizgon zaśmiał się.
- Odnosisz czasem
wrażenie, że... czas się z tobą nie zgadza? – stwierdził, momentalnie
poważniejąc i chyba rozmyślając nad tym, czy dzielenie się ze swoim „wrogiem”
tego typu refleksjami, jest zgodne z indeksem każdego szanującego się Ślizgona.
- Chyba teraz. W
tym momencie – stwierdziła Gryfonka, uśmiechając się lekko.
Scorpius odwzajemnił ten uśmiech – jak na niego – całkiem uprzejmie. Ale to
minęło; kontakt wzrokowy trwał zaledwie ułamki sekund, a miła (cokolwiek by to
znaczyło), szczera atmosfera także. Wszystko, co było dobre między nimi mijało
w zaskakującym tempie i ani on, ani ona nie potrafili tego pojąć.
- Boże... –
jęknął nagle, lekceważąco odwracając się do niej plecami. – Dlaczego ja ci to
wszystko mówię, Weasley?!
- Miło, że
porównujesz mnie z Bogiem – zripostowała dziewczyna, zwężając oczy do rozmiarów
niewielkich szparek.
„To te
tabletki...”,
myślał Ślizgon, niemal jak w obłędzie trąc dłońmi twarz. Wydawało mu się, że
śni, że wystarczy tylko jakiś impuls, by się z tego snu obudzić. Tak, jak
wtedy... Dopiero teraz uświadomił sobie, że rzeczywiście mógł spaść; być w
jednej sekundzie, a w drugiej po prostu zniknąć. Na wieki. I właśnie ta
świadomość rychłego końca, bliskość samodestrukcji przywróciła mu trzeźwość
umysłu – coś, co zdawało się, że bezpowrotnie utracił. Kiedy już miał zamiar
powtórnie się odezwać, cokolwiek powiedzieć, zegar począł grać swą symfonię.
Jedno, drugie, trzecie wybicie... I tak do dwunastu.
- Północ –
mruknęła skonsternowana Rose, schylając się, by podnieść swoją torbę i w tym
samym momencie narzucić ją na ramię.
- Godzina
Kopciuszka – stwierdził Scorpius, uśmiechając się drwiąco.
Rose puściła mimo uszu tę uwagę, kierując się ku wrotom. Jednak, już przy
samych drzwiach, odwróciła się niepewnie. Jej twarz nie miała jakiegoś
poważnego wyrazu i nie czaiła się w nim również beztroska.
- Jeśli czas nie
potrafi pogodzić się z tobą, to może... ty powinieneś pogodzić się z nim? –
szepnęła, wprawiając Scorpiusa w swoistego rodzaju zakłopotanie. Dopiero gdy
usłyszał skrzypnięcie zamykanych drzwi, a później oddalające się kroki,
westchnął ciężko. Mgła, która zdążyła osnuć jego kostki, wciąż się unosiła,
pozostawiając na skórze dziwne uczucie miękkości.
- Dlaczego to ja
muszę zrobić pierwszy krok? – spytał w ciemność.
Gwiazdy zdawały się mu odpowiedzieć:
- Bo nikt tego
za ciebie nie zrobi... To ty musisz wybrać – masz wybór, którego ktoś inny nie
miał – i to ty poniesiesz konsekwencje. To twoje życie, Scorpiusie. Bywają
lepsze i gorsze dni, ale zawsze znajdziesz właściwą drogę, którą pójdziesz
dalej, lub ślepy zaułek, w którym pozostaniesz. Ale to nieważne. Ważne byś był
tam z kimś, z kim będziesz współdzielił zwycięstwo albo... porażkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz