10. " Mgła "



„Dlaczego nic mi nie wychodzi?!”, myślała gniewnie Gryfonka, wodząc wzrokiem po czystym, nieposzlakowanym inkaustem pergaminie, który miał być jej wypracowaniem z obrony przed czarną magią.
     Dziewczynę irytował nowy nauczyciel tegoż przedmiotu; mimo iż był przystojny, pełen życia i werwy, był również bardzo krytycznym, pretensjonalnym człowiekiem, który wymagał od swych uczniów potwornie skomplikowanych esejów! Nawet Rose miała z nimi problem, choć nauka nie sprawiała jej większych trudności, co więcej, z braku ciekawszych pomysłów na siebie po prostu lubiła się uczyć, tak teraz nie umiała złożyć w jedną, spójną całość kilku zdań! Od trzech godzin ślęczała nad zadaniem, które przyprawiało ją o mdłości. Pierwsze, drugie, trzecie i jeszcze kolejne ziewnięcie sygnalizowało zmęczenie. Czuła presję, że może nie zdążyć przed jutrzejszą lekcją. Przecież było już wpół do jedenastej w nocy! Uczyła się, bo taką czuła powinność. Czy to aż tak trudno zrozumieć, że chciała coś znaczyć? Że pragnęła, by kojarzono ją z wiedzą, a nie z jej brakiem? By ją szanowano za to, jaka jest, a nie za to jaka mogłaby być? Dla niektórych owszem.
 - Pocałuj mnie, na co czekasz matole... O tak... Już lepiej... – usłyszała pomrukiwanie dochodzące z sąsiedniego łóżka jej współlokatorki, LeLee. Była to wysoka, czarnoskóra dziewczyna o dużych, ciemnych oczach i fikuśnych, kręconych włosach, które zazwyczaj swobodnie wiły się wokół jej twarzy, gdyż nigdy ich nie spinała.
LeLee miała bardzo optymistyczne nastawienie do życia, czego nie można powiedzieć o Rose, która widziała wszystko w ciemnych barwach. Gdy ta mówiła o sobie ‘realistka’ (choć jej sposób bycia i zachowania często przekraczały to pojęcie, chyląc się ku pesymizmowi), LeLee pukała się w czoło.
     LeLee zdecydowanie nie spełniała kryteriów dziewczyny idealnej, jeśli chodzi o wygórowane gusta niektórych chłopaków. Mimo iż jej sylwetka pozostawiała wiele do życzenia, była raczej osobą lubianą: znała swoją wartość, ale nie podkreślała tej świadomości zbyt przesadnie, uczyła się nieźle, ale nie wybitnie. Uśmiech nigdy nie schodził jej z twarzy, każdy mógł liczyć na jej dobrą radę. Rose cieszyła się, że ma taką przyjaciółkę, jednak bywało, że różnice, które dzieliły obie dziewczyny, stawały się wyrazistsze. I nie chodziło o to, że czuła się lepsza – wręcz przeciwnie... Każdego dnia niezauważana, pomijana, ignorowana, momentami poniżana przez wiadomo kogo, sądziła, że nigdy nie znajdzie swojego azylu i kogoś, kto naprawdę poczułby do niej  coś więcej, obdarzając zaufaniem.
    
     "Nie mam go nawet do samej siebie..."

     Była gotowa na prawdziwe, szczere uczucie, lecz zdawało się, że miłość nie była gotowa na nią. Tak więc oparcie znalazła w książkach – tam, gdzie wszystko jest możliwe; w bajkach, gdzie brzydkie kaczątko zmienia się w pięknego łabędzia, w naukach, gdzie wszystko jest wyjaśnione w sposób niemal niezrozumiały, dlatego mówimy, że świat jest pełen zagadek, a także w listach do swojego wakacyjnego przyjaciela, Sycylijczyka - Luigiego.
     Do napisania eseju była jej potrzebna pewna księga, zawierająca cenne wskazówki. Z jej pomocą Rose szybciej skończyłaby zadanie i tym samym wreszcie udałaby się na zasłużony odpoczynek. „Proszę państwa, za chwilę nastąpi happy end!”, pomyślała, zacierając z uciechą ręce. Odgarnęła kołdrę przed obawą poplamienia jej, zamoczyła koniuszek pióra w czarnym atramencie i w tym momencie poczęła szukać wzrokiem nieodzownego ‘elementu’.
 - Gdzie jest księga?! – wysyczała, rozpoczynając daremne przedsięwzięcia poszukiwacze. Wymacała niemal całą podłogę, starając się odnaleźć zgubę. Minuty mijały, a jedyne, na co napotykała, to kłębki kurzu pod łóżkami.
 - Nie no... To niemożliwe... Nie mogłam zostawić jej w bibliotece! – warknęła znowu z frustracją, ale umilkła, usłyszawszy donośne chrapnięcia od strony śpiącej LeLee.

***

     Do godziny dwudziestej trzeciej brakowało kilku minut. Większość uczniów, nawet ci wyjątkowo n a d p o b u d l i w i  położyli się spać w swoich dormitoriach. Tylko jeden umysł błądził myślami w realnym świecie - zamiast legnąć na rajskich polanach imaginacji i marzeń. Umysł ten należał do Scorpiusa Malfoya, szesnastoletniego Ślizgona, którego pierwszorzędną zasadą było rozwiązywanie problemów przed udaniem się na spoczynek. Zazwyczaj szybko znajdował wyjście z poszczególnych rozterek, ale kiedyś w końcu musiał nastąpić ten moment – moment bezsilności i potęgującego się gniewu.
     Leżał na plecach na łóżku, z jedną ręką luźno spuszczoną wzdłuż tułowia, a w drugiej gniotąc otrzymany przed kilkoma godzinami list. Treść przesyłki brzmiała następująco:
    
Drogi Scorpiusie!
     Mam nadzieję, że Twój pobyt w Hogwarcie jest równie owocny, co przed rokiem. Sądzę, że Twój ojciec byłby dumny, wiedząc, że jego jedyny syn wykorzystuje swoją wiedzę na tyle, ile mu ona na to pozwala. Dobrze wiesz, że pokładamy w Tobie wszelkie nadzieje, nie chcemy się rozczarować. Z żalem jednak muszę poinformować Cię o pogarszającym się stanie zdrowia Twojej babki, Narcyzy.

 - Podpisane: „Kochająca matka Astoria...” – wyszeptał w ciemność, milknąc nagle.

„Twój ojciec byłby dumny...”

     Byłby. Oczywiście... Ale nigdy mu tego nie powiedział! Nigdy nie powiedział swemu jedynemu synowi, jak podkreśliła Astoria, że był coś wart! Dlatego też Scorpius z uporem fanatyka dążył do tego, by osiągnąć każdy zamierzony cel – a jego obecnym celem było zobaczyć w oczach ojca respekt i zachwyt, a nie lęk i obawę przed kolejnymi dniami, jak zawsze.
     „Tak, jak tamtego dnia, gdy ujrzałem wyskrobane w drzwiach inskrypcje. Wtedy nie wiedziałem, czym one tak naprawdę są. Trzy zasady. Trzy prawidła. Trzy przykazania, obowiązujące w rodzinie Malfoyów. Pierwsze brzmi: głęboko wierzyć, drugie: mądrze wątpić, zaś trzecie: dążyć do celu. Po co to przede mną ukrywałeś, ojcze? Żeby zataić swoją przeszłość? Ja chcę nią żyć, chcę, nie zabraniaj mi! I tak będę lepszy. Nie wierzę, nie wątpię, ale dążę. I powiedz mi teraz, że nic nie znaczę. Nadal nie uwierzę. I nie zwątpię. Ale dążyć będę zawsze. Nie przestanę, nie przestanę...!”

„...pokładamy w Tobie wszelkie nadzieje...”

     Ile to jeszcze potrwa? Zasypianie? Bezsenność nie mija. Czas nie mija. Ale on tak. Był bierny na wszystko i na wszystkich. Tylko to pomarańczowe pudełeczko, tkwiące na pobliskim stoliku, kusiło go swą jaskrawą barwą i zbawienną zawartością...
 - To moja jedyna miłość, moja utopia... – szepnął, sięgając po plastikowe opakowanie i otworzywszy je, wyjął z wnętrza białą, owalną tabletkę. Włożył ją do ust, popił szklanką chłodnej wody. A później była kolejna tabletka i kolejny łyk przezroczystego płynu...
I nagle zapragnął wyjść, wybiec z tego zamkniętego pokoju, wykrzyczeć coś światu, wykrzyczeć swoje prawdy, swoje kłamstwa, swój ból! Coś miało się dziś wydarzyć, czuł to i nie chciał dłużej czekać! Teraz, kiedy podjął pochopną decyzję, teraz, kiedy za drzwiami znikło schowane pod szarym materiałem bluzy, muskularne ramię i kiedy widok jasnoszarej naszywki „23” zsynchronizował się z wybiciem przez zegar godziny dwudziestej trzeciej. Teraz. Nie później.

„...nie chcemy się rozczarować.”

*

     „Okej, Luigi wiem, co byś powiedział... Coś w stylu: ‘Ożesz! Ty?!’  ? Sama się sobie dziwię, serio... Łażenie o tej porze jest co najmniej niedorzeczne, ale dla desperatki, jaką w tym momencie byłam ja, świadomość łamania regulaminu miała się nijako do jej planów. Dotarłam do biblioteki, odnalazłam zgubę i czym prędzej czmychnęłam na zewnątrz, do jakiejś wnęki. W sumie byłabym zadowolona, gdyby inkrustacje nie wżynały mi się w plecy, ale nie miałam zamiaru zostać przyłapana przez tego paszczura Filcha! Upadłam nisko, niziutko... Spadłam do hierarchii Gumochłona(...) "

     Niewysoka Gryfonka stawiała każdy krok z niebywałą ostrożnością, jakby się obawiała, że jej następne posunięcie zostanie usłyszane przez grasującego w pobliżu woźnego. Mogła jedynie mieć nadzieję, że występek dzisiejszej nocy nie będzie przez nikogo zauważony. Dopóty stąpała na palcach w takiej przyjemnej myśli, dopóki nie dobiegł ją pewien niezidentyfikowany hałas. Znieruchomiała momentalnie, przenikliwe spojrzenie poczęło wyłapywać nawet najdrobniejszy ruch, a pełne, karminowe usta zacisnęły się w wąską, poziomą kreskę. „Co jest?”, myślała, wyostrzając wszystkie zmysły. Kiedy usłyszała nieopodal siebie jakiś dziwny szmer – ni to kroki, ni to wiatr – i ujrzała na ścianie czyjś niewyraźny, ciemny cień, doszła do wniosku, że nie ma zamiaru czekać na jutrzejsze wezwanie do dyrektorki, jeżeli a nuż ktoś zapragnąłby złożyć doniesienie o nagięciu regulaminu. Przez chwilę analizowała swoje obecne położenie, coraz mocniej utrwalając się w przekonaniu, że powinna śledzić owego szpiega, kimkolwiek on był i, rzecz jasna, przywrócić mu rozsądek, cokolwiek by to znaczyło... Rozwiązanie rzeczonego dylematu zajęło jej dosłownie kilka sekund; od zorientowania się, że nie tylko ona zalicza się do tej „lunatykującej” grupy, do pójścia w ślady nieznajomego, upłynęło parę krótkich chwil.
     Przechodziła z jednej kondygnacji na drugą, trzecią, czwartą, wysoko, wyżej, pnąc się ku górze: zapuszczała się w korytarze, których jeszcze wczoraj nie była w stanie zlokalizować swym czujnym okiem. Nie potrafiła odtworzyć w myślach drogi powrotnej, całkowicie straciła rachubę czasu. Strach, który niespełna przed kwadransem nie miał miejsca w jej poukładanym umyśle, teraz rozsadzał jego mentalne ścianki, spychając na boczny tor inne uczucia. Zatrzymała się na rozwidleniu dróg; było zimno, ciemno, pochodnie dogasały słabym światłem, stwarzając atmosferę wyjętą niczym z jakiegoś horroru.
     „Jeszcze nietoperzyska by się przydały!”, żachnęła się w myślach, rozważając dwie opcje: w prawo lub w lewo.
 - W lewo – zadecydowała za pomocą dziecinnej wyliczanki, którą niegdyś nauczyła ją matka. Skręciła, czując, nie wiedzieć skąd, napływające warstwy chłodu, które przeniknęły przez grube włókna czerwonego swetra i osnuły zimnym oddechem jej skórę. Zadrżała, oplatając mocno palce na swej różdżce.
     „Znowu schody!”, pomyślała, gdy uwieńczeniem niewiadomego, pokrytego osadami nieokreślonej proweniencji, korytarza, były wiodące ku górze stopnie. Poczuwszy na nogach dziwne mrowienie, zerknęła w dół. Szerokie schody sprawiały wrażenie, jakby nikt od wieków po nich nie przechodził; mgła kładła się strzępiastymi pasmami na kamiennych stopniach i balustradzie. Jednak nie była to mgła gnuśna – przeciwnie – wydawała się miękka i melancholijna, niesamowita i piękna...
 - Mgła? Ciekawe... – wymruczała niespokojnie, kładąc dłoń na balustradzie. Zadrżała, dostrzegając na zakurzonej poręczy pięć śladów, przypominających odciski palców.

*

     Drzewa szemrały między sobą przedziwne historie, przekazując je wiatrowi, który z kolei niósł je dalej wraz z własną historią. Uschnięte liście dryfowały w powietrzu, rzucając na zimną, twardą ziemię wyraźne odbicie swego kształtu. Cienie te posuwały się z wolna w kierunku dziedzińca zamku, który dumnie piętrząc się na skałach, zachwycał, a zarazem przerażał swym majestatem.  
     Chłód panoszył się tej nocy – nocy wielkich zmian. Gwiazdy rozsiane na niebie symbolizowały przeszłość tych, którzy już byli i przeszłość tych, którzy dopiero będą. Wiatr skarżył się cichym szmerem, kołysał znużonymi koronami drzew, osiadając na ich zmarzniętych gałęziach. W oddali, na wielkiej skale, gdzie stał potężny, wiekowy zamek, tliły się niewielkie, ale wciąż wyraziste światełka. Ich niewiarygodny blask przyciągał do siebie wędrowców. Wyższe strefy osnuwała gęsta mgła, kładąc się na wieżach i części dachu. Na jednej z takich wież stał właśnie On; wyniosła, ale nieco przygarbiona postać opierała się o chłodny mur. Jej jasne, krótkie włosy mierzwił wiatr, a spierzchnięte usta, które od czasu do czasu oblizywała, znowu wyschły. Postać zamknęła oczy, jeszcze bardziej pochylając się nad kamienną posadzką. Włożyła prawą dłoń do kieszeni workowatych spodni, zaś drugą, lewą,  nasunęła na głowę szary, głęboki kaptur. Po krótkiej chwili sięgnęła po paczkę papierosów, wyciągnęła jednego, po czym zapaliła. Wśród gęstej ciemności tylko żarząca się końcówka stanowiła pewien kontrast; dym nikotynowy wsiąknął w wszechobecną mgłę, mieszając się z jej ulotnością. To był ten moment, ten czas... Moment, gdy Scorpius zapragnął zrobić coś całkiem szalonego, beztroskiego, dziecięcego... Wyrzucił niedopałek gdzieś poza wieżę; mały, niemal niewidoczny pet wniknął w mrok, ginąc w jego nieprzeniknionych odmętach.
     Wiatr, który wiał tamtej nocy na zawsze zapamięta chłopaka stojącego na krawędzi muru; zapamięta jego ręce rozpostarte niczym skrzydła orła, błogi wyraz twarzy, zamknięte oczy... Wystarczył jeden silniejszy podmuch, by zrzucić go w przepaść i jedna sekunda, by zetrzeć go z pustką... Jednak to nie był ten czas... Jeszcze nie.
     „Zawsze chciałem...”, pomyślał, po czym uniósł stopę, wystawiając ją poza obręb muru...

Co?

Poczuć. Cokolwiek.

     „Niebo... którego przecież nie ma...’

*

The Verve - Bitter Sweet Symphony

     Gdy pokonała już wszystkie stopnie, dostrzegła u szczytu schodów wielkie, drewniane drzwi. Ciekawość przezwyciężyła rozsądek. Położyła dłoń na chłodnej klamce, stopniowo na nią naciskając. Pchnąwszy drzwi, poczuła na ciele zimny dreszcz. Zsunęła z ramienia pasek od torby, jednocześnie kładąc ją na ziemi. Odetchnęła ciężko, czując na odsłoniętych częściach ciała subtelny, a zarazem dość przejmujący chłód.
     Miejsce było wręcz zjawiskowe: wieża, znacznie wyższa od innych, królowała ponad dachem zamku. „Mówią, że chodzę z głową w chmurach... Teraz by to nawet pasowało.”
     Stała na szczycie wieży, cała we mgle – jakby sama nią była. Firmament wisiał nad jej głową, gwiazdy migotały na czarnych połaciach, a księżyc obsypywał ziemię srebrnym pyłem. Rose wiedziała, że głęboka czerń nocy zblaknie, gwiazdy znikną, a księżyc zostanie wyparty przez wschodzącą, ognistą kulę. Nadejdzie dzień – tylko po to, by po kilkunastu godzinach przeistoczyć się w mrok, i znowu, znowu pojawi się skupisko połyskujących punkcików, jaśniejący sierp... ZNOWU. To wszystko, ten moment, było tylko teraz - nie jutro, nie pojutrze, ale d z i ś...
     Usłyszawszy czyjeś prychnięcie, odwróciła się raptownie. Osłupiała, gdy zorientowała się, że na murze, w odległości około kilku metrów, ktoś stoi. Rozpostarte palce postaci przesiewały wiatr, szary kaptur, który tkwił na głowie tej osoby, uniemożliwiał poznanie jej tożsamości. Wnioskując po posturze, był to chłopak. Rose zadrżała, gdy ten wzdrygnął się niebezpiecznie, popychany przez silny podmuch.  
 - Uważaj... – wyszeptała bezgłośnie, niemal biegnąc w jego stronę. Odruchowo chwyciła go za rękę; chłód jego dłoni stonował ciepło jej własnej.
     Chłopak wydawał się być nieporuszony – jakby nieżywy. Nie zareagował, nawet nie odwrócił się w jej stronę, by ujrzeć twarz swej wybawicielki. Wciąż stał nad przepaścią i wciąż miał zamknięte oczy, jakby nie chciał lub nie potrafił ich otworzyć... „Bo dopiero teraz widzę prawdę. Dopiero teraz.”, myślał niczym w obłędnym amoku. Mimo to nie odrzucił ręki Rose, nic nie zrobił... Był całkowicie bierny, a to chyba najgorszy stan, w jaki można popaść, błądząc między skrajnościami.
 - Co ty wyprawiasz?! – krzyczała dziewczyna, aż nagle kaptur bluzy, który przysłaniał oczy Scorpiusa, rozwiał wiatr.
 - MALFOY! – wydarła się tym razem znacznie głośniej niż poprzednio. Dopiero teraz bladoniebieskie tęczówki raczyły na nią spojrzeć. Były takie... puste, całkiem bez wyrazu, jakby owiane lekką warstwą mgiełki...
 - Co ty tu robisz? – spytał spokojnie chłopak, zeskakując z murku.
     Rose, jak oparzona, wycofała dłoń i pokręciła głową z dezaprobatą.
 - Zawsze mówiłam, że wy, Ślizgoni, macie ze sobą problemy – zaczęła cichym sykiem, a zakończyła groźnym warknięciem - Ale... kurrrde... żeby aż takie?!
- Zachowaj dla siebie ten sarkazm – odrzekł Scorpius pogardliwym tonem, z powrotem wciskając dłonie w kieszenie spodni. Posłał jej jedno z tych swoich pytających spojrzeń.
 - A wiesz, co ja myślę? – mruknął w pewnej chwili.
 - Tak, tak, Scorpiku, czytam w twoich myślach... Uhh...
      Niezrażony Scorpius, uparcie kontynuował:
 - Jest już w miarę późno...
 - Taa... Czekam na jakieś inne, „zaskakujące” wiadomości...
 - ...i tak się zastanawiam, co osoba twojego pokroju tutaj robi? Na jednej z wież? I dlaczego akurat w tym samym miejscu, co ja? Czyżby kolejny zbieg okoliczności? – Uniósł lewą brew – tak, jak on zwykł to robić: jego indywidualny, unikatowy odruch.
 - No i co z tego... – żachnęła się. – Ty możesz, ale ja już nie?!
 - Nie histeryzuj. Doceń to, że jeszcze z tobą gadam.
 - Jasne... Jakby mi na tym zależało.
     Scorpius pokiwał głową. Jego usta wygiął charakterystyczny półuśmiech.
 - Zależy. Inaczej już dawno by cię tu nie było, nie?
 - Nie! Dajże mi wreszcie święty spokój – warknęła, odwracając gwałtownie głowę.
 - Dałbym, gdybyś mnie nie chwyciła(...)
      Zamilkła. Czy on sugerował, że chciał... że byłby w stanie... nie, to przecież niemożliwe! Scorpius Malfoy był, jest i pozostanie tchórzem, który ceni tylko własne korzyści! Odwaga – pojęcie, które wykraczało poza ideologię tego Ślizgona.
 - Nie mógłbyś tego zrobić – szepnęła, rzucając mu niepewne spojrzenia.
 - Mógłbym.
 - Po co?
 - Szukam.
 - Czego?
 - Zadajesz zbyt wiele pytań.
 - Nie często cię o coś pytam. Doceń to(...)
      Ślizgon zaśmiał się.
 - Odnosisz czasem wrażenie, że... czas się z tobą nie zgadza? – stwierdził, momentalnie poważniejąc i chyba rozmyślając nad tym, czy dzielenie się ze swoim „wrogiem” tego typu refleksjami, jest zgodne z indeksem każdego szanującego się Ślizgona.
 - Chyba teraz. W tym momencie – stwierdziła Gryfonka, uśmiechając się lekko.
     Scorpius odwzajemnił ten uśmiech – jak na niego – całkiem uprzejmie. Ale to minęło; kontakt wzrokowy trwał zaledwie ułamki sekund, a miła (cokolwiek by to znaczyło), szczera atmosfera także. Wszystko, co było dobre między nimi mijało w zaskakującym tempie i ani on, ani ona nie potrafili tego pojąć.
 - Boże... – jęknął nagle, lekceważąco odwracając się do niej plecami. – Dlaczego ja ci to wszystko mówię, Weasley?!
 - Miło, że porównujesz mnie z Bogiem – zripostowała dziewczyna, zwężając oczy do rozmiarów niewielkich szparek.
     „To te tabletki...”, myślał Ślizgon, niemal jak w obłędzie trąc dłońmi twarz. Wydawało mu się, że śni, że wystarczy tylko jakiś impuls, by się z tego snu obudzić. Tak, jak wtedy... Dopiero teraz uświadomił sobie, że rzeczywiście mógł spaść; być w jednej sekundzie, a w drugiej po prostu zniknąć. Na wieki. I właśnie ta świadomość rychłego końca, bliskość samodestrukcji przywróciła mu trzeźwość umysłu – coś, co zdawało się, że bezpowrotnie utracił. Kiedy już miał zamiar powtórnie się odezwać, cokolwiek powiedzieć, zegar począł grać swą symfonię. Jedno, drugie, trzecie wybicie... I tak do dwunastu.
 - Północ – mruknęła skonsternowana Rose, schylając się, by podnieść swoją torbę i w tym samym momencie narzucić ją na ramię.
 - Godzina Kopciuszka – stwierdził Scorpius, uśmiechając się drwiąco.
     Rose puściła mimo uszu tę uwagę, kierując się ku wrotom. Jednak, już przy samych drzwiach, odwróciła się niepewnie. Jej twarz nie miała jakiegoś poważnego wyrazu i nie czaiła się w nim również beztroska.
 - Jeśli czas nie potrafi pogodzić się z tobą, to może... ty powinieneś pogodzić się z nim? – szepnęła, wprawiając Scorpiusa w swoistego rodzaju zakłopotanie. Dopiero gdy usłyszał skrzypnięcie zamykanych drzwi, a później oddalające się kroki, westchnął ciężko. Mgła, która zdążyła osnuć jego kostki, wciąż się unosiła, pozostawiając na skórze dziwne uczucie miękkości.
 - Dlaczego to ja muszę zrobić pierwszy krok? – spytał w ciemność.
     Gwiazdy zdawały się mu odpowiedzieć:
 - Bo nikt tego za ciebie nie zrobi... To ty musisz wybrać – masz wybór, którego ktoś inny nie miał – i to ty poniesiesz konsekwencje. To twoje życie, Scorpiusie. Bywają lepsze i gorsze dni, ale zawsze znajdziesz właściwą drogę, którą pójdziesz dalej, lub ślepy zaułek, w którym pozostaniesz. Ale to nieważne. Ważne byś był tam z kimś, z kim będziesz współdzielił zwycięstwo albo... porażkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz