11. " Bo ty ciągle myślisz! "



     Niezbyt wysoka dziewczyna przemierzała kondygnacje zamku skąpanego w jesiennym blasku. W dłoni trzymała białą, nieposzlakowaną kopertę, zawierającą list do swojego sycylijskiego przyjaciela, Luigiego.
     Jej kroki były długie, pewne i sprężyste. Nie musiała udawać, jak to zwykle czyniła. Po prostu była sobą... Na chwilę mogła stać się zdecydowaną dziewczyną, która szła środkiem korytarza z wysoko uniesioną głową. Lawirowała korytarzami, przeskakiwała przez niezliczoną ilość stopni, by w końcu dotrzeć do sowiarni. Kamienne ściany, chroniczny chłód drewniane żerdzie, aromat naturalnego nawozu – te elementy tworzyły wystrój owego pomieszczenia. Sowy, które wraz z dźwiękiem zamykanych drzwi podnosiły swoje łebki, otwarły czarne, błyszczące ślepka, pohukując beztrosko. Niektóre rozpostarły skrzydła i wzleciały dostojnie ku wysokiemu sklepieniu, zaś pozostałe siedziały na żerdziach, wiercąc się na swych miejscach i kłapiąc swymi uroczymi, małymi dzióbkami.
     Rose skrzywiła się lekko. Czuła na policzkach oddech zimna. Zagwizdała cicho, szukając wzrokiem małej, brązowej płomykówki, która miała tendencje do zasypiania w najmniej oczekiwanych momentach np. w trakcie konsumowania posiłku.
 - Spike – szepnęła dziewczyna, wystawiając ramię, na które po krótkiej chwili przycupnęła płomykówka.
     Gryfonka uśmiechnęła się szeroko, gdy sowa posłusznie wyciągnęła nóżkę, umożliwiając przywiązanie przesyłki.

***

     Ciemnowłosa kobieta siedziała za wielkim, znajdującym się pośrodku gabinetu, drewnianym biurkiem. Jej oczy ze skupieniem śledziły kolejne linijki tekstu, tworzące kilkustronnicową umowę.
     Odetchnęła ciężko, wertując następną stertę papieru. Firma miała kłopoty do tego stopnia, że była zmuszona zasięgnąć porady prawnej. Ale, by to zrobić, dokumenty musiały być posegregowane, a użycie schematu, który miał nijako pomóc, spadło na głowę Hermiony.
 - Dostarczysz mu dokumenty, kopie umów i tak dalej – stwierdził jej szef, Joseph Yoebon, notorycznie objadający się słodyczami, pięćdziesięciokilkuletni Anglik. Był to bardzo niski, korpulentny mężczyzna o pozornie wyniosłym usposobieniu, koziej bródce i łysiejących skroniach.
 - Czy wszystko jasne? – zapytał, a jego krzaczaste, siwe brwi zmarszczyły się w jedną.
 - Oczywiście – zasalutowała Hermiona, rozpoczynając żmudną pracę. Przed nią dzień pełen papierkowej roboty – niewdzięcznej, zresztą.
 - Umówiłem was na osiemnastą, w jednej z kawiarni. Ell wytłumaczy ci, gdzie to jest. Miałem się sam z nim spotkać, ale – tu mrugnął zalotnie – moja żona ubzdurała sobie jakiś wyjazd do teściów, a mi już zabrakło wymówek. Nie będzie mnie przez jakiś tydzień, w sumie to nie wiem czy dożyję... Zostawiam firmę na waszej głowie, wybacz, że w takim momencie, no ale... Nie ma zmiłuj się! – Zrobił minę męczennika, wziął z krzesła teczkę i wcisnąwszy ją pod pachę, wyszedł z pomieszczenia.
 - Joseph! – zawołała nagle Hermiona, wybiegając za szefem jak oparzona. Dogoniła go przy wielkich, oszklonych drzwiach. Zdyszana, z wypiekami na twarzy, odgarnęła z twarzy kosmyki niesfornych włosów, które wydostały się z ciasno związanego kucyka.
 - Jak go poznam? – spytała, szczelnie opatulając się płaszczem. Joseph uśmiechnął się pogodnie. Był nieco zamyślony, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał.
 - Cóż... – zaczął. – Powiedział, że cię odnajdzie. Cytuję: „Nawet w tłumie.”
 - „Nawet w tłumie”? – powtórzyła z nieukrywanym zdumieniem. Kiedy szef skinął głową, pomachał ręką na odchodnym i zniknął z jej pola widzenia za pomocą teleportacji, kobieta wróciła do firmy. Po kilku godzinach, zaabsorbowana uzupełnianiem wniosków, podpisywaniem dokumentów i dogłębnym analizowaniem wcześniej zawartych umów, zupełnie zapomniała o wyznaczonym spotkaniu.


      Spojrzała na drewniany, uwieszony na przeciwległej ścianie zegar z wielką, obwieszczającą pełną godzinę kukułką. Kobieta zdawała się ignorować piskliwe, jakby desperackie kukanie. Robiła to dopóty, dopóki nie zerknęła na kopię umów, które miała dostarczyć wynajętemu prawnikowi. Zerwała się z miejsca, pozbierała w pośpiechu dokumenty i narzucając na ramiona płaszcz, jednocześnie szukała kluczy w torebce. Kiedy usłyszała charakterystyczny zgrzyt metalu, odetchnęła z ulgą. Nie chciała zamykać firmy magicznym sposobem. Dla utajenia prawdziwej działalności owego budynku posłużyła się tradycyjnymi kluczami.
 - Świetnie... – mruczała pod nosem, wychodząc na otwartą przestrzeń. Jej włosami targał wiatr, sprawiając, że wyglądała na nierozgarniętą i bezradną.
     Wyciągnęła ze swej niezawodnej torebki małe, turkusowe lusterko i przejrzała się w nim przelotnie. Westchnęła ciężko na widok swych czerwonych policzków, spierzchniętych od zimna ust, ciemnych podków pod oczami, włosów w istnym nieładzie. Zdecydowanie nie mogła się tak pokazać, tym bardziej, iż miało być to spotkanie służbowe.
     Przystanęła w pobliskim parku; na trawniku piętrzyły się warstwy butwiejących, pożółkłych liści o zapachu mimozy. Odłożyła torebkę na ławkę. Pokrywająca drewno zielona farba była spękana i chłodna. „Jak ja teraz.”

*

     „Piętnaście minut spóźnienia”, myślał mężczyzna, zerkając na żarzącą się niebieskim blaskiem tarczę zegarka. Wątpliwie przyjście Hermiony zaczęło wzbudzać w nim zdenerwowanie. „A jeśli się pomyliłem? Jeśli ona tam nie pracuje?”, zachodził w głowę, wystukując na blacie pewien nieregularny rytm. „A jeśli coś się stało...?”
 - Przepraszam – odparł kelner. Draco uniósł na niego zniecierpliwione spojrzenie.
 - Słucham?
 - Podać kartę?
     Starszy Malfoy uśmiechnął się lekko. Jego wzrok niemal natychmiast przeniósł się z kelnera na ciemniejącą ulicę.
- Właściwie... – mruknął. – Właściwie to nie. Dzięki. – Wraz z tymi słowami skinął sztywno głową, odsunął krzesło i wyszedł z kawiarni na zimne, orzeźwiające powietrze jesiennej zadumy.
     Nie szedł zbyt długo. Nogi zdawały się go prowadzić we właściwe miejsce. Mijał znane ulice, na które padały pomarańczowe światła licznych latarni, rozsianych po mieście niczym ziarenka maku. Potrzebował takiego chwilowego oderwania od rzeczywistości, od pracy i labiryntu swych myśli. Był człowiekiem spełnionym – zarówno zawodowo, jak i także na płaszczyźnie osobistej. W końcu nie każdemu udaje się rozkręcić własny biznes, zyskać szacunek w oczach wpływowych ludzi, a przy okazji ożenić się z piękną, bogatą kobietą i mieć z nią równie urodziwego syna. „Tak... To mi się udało”, pomyślał, przechodząc obok jakiegoś opuszczonego parku, przy którym tkwiła tylko jedna latarnia. Jej nikłe, blade światło przenikało przez kopuły ciasno zwartych gałęzi, których pazury wyciągały się ponad ostatki liści. Niebo było bezchmurne i lśniące od drobnych gwiazd.
     W prawej dłoni trzymał nieodzowną teczkę, zaś drugą, wolną, zaczął szperać w kieszeni czarnego płaszcza. Kiedy jego palce zacieśniły się wokół zbawiennej paczki papierosów i kiedy już muskały opuszkami końcówkę jednego, zadarł głowę. Coś kazało mu spojrzeć w przeciwnym kierunku. Odwrócił się i ujrzał skuloną postać kobiety...

*

 - Żądam urlopu, podwyżki... – cedziła pod nosem, wkładając kosmetyki z powrotem do torebki. Usłyszała dźwięk łamanego plastiku. Powiodła wzrokiem po brukowanej alejce, szukając zguby. Schyliła się i w tym samym momencie ujrzała czyjeś buty. Wraz z każdym spojrzeniem w górę, otwierała szerzej oczy. Gdy brązowe tęczówki odnalazły niegdyś lśniące, a obecnie nieco zmatowiałe, bladoniebieskie oczy, kobieta odskoczyła jak parzona. Wstała pospiesznie, nie potrafiąc nic powiedzieć. Było ją stać na jedyne, dość oficjalne: „Dobry wieczór.”
     Jasnowłosy mężczyzna uśmiechnął się kpiąco. Zawsze wiedział, jak zachować się w danej sytuacji, tak więc bawiło go skonsternowanie Hermiony.
 - Witaj – odpowiedział, patrząc weń z uśmiechem.
 - Czyżby... – zaczęła kobieta, ale Draco przerwał jej wpół słowa:
 - Nie, to nie jest kolejny zbieg okoliczności.
      Hermiona zwęziła oczy w małe szparki, z podejrzeniem przyglądając się wyniosłej twarzy Malfoya.
 - Śledzisz mnie? – warknęła, a mężczyzna parsknął ironicznym śmiechem.
 - Nie jestem psychopatą – wytłumaczył, powstrzymując się od kąśliwego komentarza. – O ile dobrze pamiętam... byliśmy umówieni, nieprawdaż?
 - W takim razie chyba masz kiepską pamięć, gdyż ja sobie nie przypominam – powiedziała oschle. Pozbierała swoje rzeczy, poprawiła fryzurę i zaczęła iść w kierunku kawiarni. 
- Midnight Place? – zawołał za nią.
     Przystanęła, powoli odwracając się ku niemu. Dopiero teraz zaczęła wszystko układać w jedną, spójną całość! Oczywiście... Przecież Draco Malfoy ma własną kancelarię prawniczą, tak więc chyba logiczne jest, iż pełni tam jakąś istotną funkcję.
 - To...
 - Ja? Yhm... Na to wygląda – mruknął, pozwalając kącikom swych ust unieść się ku górze. – Rozczarowana? – dodał i w tym momencie zrobił coś tak charakterystycznego dla jego osoby, coś, co przywróciło Hermionie wspomnienia z czasów bycia uczennicą Hogwartu w tak dużym, wciąż nasilającym się stopniu, że zesztywniała. Uśmiechnął się Uśmiechem Chłopca.
 - Nie... Po prostu... – bełkotała, nie potrafiąc dobrać odpowiednich słów, które w pełni oddałyby jej obecny stan ducha. – Nie tak wyobrażałam sobie nasze kolejne spotkanie.
 - To miłe, że sobie takie wyobrażałaś.
     Hermiona uśmiechnęła się słabo, stukając obcasem o krawężnik. Była tak zdenerwowana, a zarazem przerażona wizją współpracy z Draconem Malfoyem, że usiłowała jak najszybciej zakończyć tę konwersację, cokolwiek miałoby to znaczyć.
 - Może... – wyszeptała, mocniej zaciskając palce na teczce z dokumentami. – Miałam ci je przekazać, Yoebon mnie o to prosił, a więc myślę, że powinniśmy...
 - Przejść do rzeczy? – dokończył za nią, przycupnąwszy na brzegu ławki pod osłoną splecionych gałązek potężnej wierzby. Położył dłoń na miejscu obok siebie.
     „Nic się nie zmieniłeś. Wciąż mi przerywasz”, pomyślała z irytacją Hermiona, ale była zafascynowana tą chwilą. Nie sądziła, że przyjdzie jej spotkać się oko w oko z Malfoyem, swoją miłością sprzed wielu, wielu lat, tutaj – w parku, w cieniu wierzby płaczącej, która przecież symbolizowała pewien zamknięty rozdział jej życia. Pokiwała lekko głową, siadając na drugim końcu ławki.
 - Może chcesz iść do jakiejś ekskluzywnej restauracji? – spytała z nieukrywaną drwiną, opierając plecy o chłodne, pokryte zieloną farbą, drewniane deski. Draco momentalnie wyczuł nutę ironii w jej głosie – kto, jak kto, ale on nigdy nie miał z tym problemu, skoro sam używał sarkazmu w zbyt przesadnych ilościach. Uśmiechnął się tylko, po czym pokręcił przecząco głową.
 - Jeśli pozwolisz, wolę zostać tutaj – powiedział spokojnym tonem, co niezmiernie zdziwiło Hermionę. Łagodność Malfoya wzbudziła w niej pewne podejrzenia. Znowu nią manipulował – to było pierwsze skojarzenie. Udawał miłego, kulturalnego arystokratę, który wierzył w dobro, ludzką bezinteresowność i nie wiadomo jeszcze jakie oklepane frazesy! Ale na miłość boską! Już nie byli d z i e ć m i, tymi nastolatkami, którzy staczali między sobą zacięte bitwy słowne, ale wewnątrz upajali się obecnością tej drugiej osoby – nawet, jeśli ta wymierzała przeciwnikowi, a zarazem sprzymierzeńcowi dotkliwy cios: pierwszy, drugi, trzeci... nieskończenie wiele, nigdy nie przepraszając za wcześniej popełnione błędy. „Nie udawaj”.
     Gdy ujrzała skupienie w jego oczach, które z taką dbałością śledziły linijki tekstu, uśmiechnęła się lekko. Kto by pomyślał, że Draco Malfoy, tak, TEN Malfoy zostanie wpływowym prawnikiem? Na pewno nie ona.
     Mężczyzna podniósł na nią wzrok; jego usta wyginał kpiący uśmieszek.
 - Co? – warknęła, a Draco zacmokał znacząco.
 - Wiem, że nigdy we mnie nie wierzyłaś – stwierdził niby tak od niechcenia i kobieta wypuściła powietrze w głośnym, jakby zirytowanym westchnięciem.
 - Nadal to robisz?! – wypaliła, mrużąc powieki z potęgującej się wściekłości.
 - Co?
     Hermiona pokręciła głową z dezaprobatą. Zdawkowy ton Malfoya działał na nią jak płachta na byka.
 - Grzebiesz w mojej głowie! – wycedziła, a mężczyzna syknął z udawanym bólem.
 - „Grzebiesz” to brzydkie określenie – odparł, uśmiechając się nieznacznie. – A wiesz czemu?
 - Co „czemu”?
 - Czemu – zaczął – „grzebię” w twojej głowie – dodał nieco zniesmaczony, ale nie uzyskawszy odpowiedzi, kontynuował: - Bo ty ciągle myślisz!
     Odwróciła twarz. Podejrzewała, o co mu chodziło.

***

     Północ. Pochodnie umocowane do kamiennych, wilgotnych ścianach paliły się słabym światłem, pogrążając grotę w złowieszczym półmroku. Dwunastoosobowa grupa zgromadziła się wokół podłużnego, wyczarowanego przed paroma chwilami, podestu. Z tłumku wyłonił się jasnowłosy chłopak. Od razu można było poznać, że stoi on na czele całej grupy – świadczyły o tym wyniosła postura i pewny, długi krok. Znał swoją wartość i podkreślał to przy każdej, nadarzającej się okazji. Lubił być w centrum zainteresowania.
 - Wszyscy są? – Charakterystycznie zachrypnięty głos potoczył się po grocie bezgłośnym echem. Rozejrzał się. Widząc znajome twarze, skinął lekko głową. Był wyraźnie zadowolony.
 - Myślę, że możemy zacząć. Brak nowych rekrutów, poprzednim chyba się nie spodobało... – stwierdził niby zdziwionym tonem, ale ironiczny uśmieszek niemal natychmiast zdradził jego prawdziwe myśli.
- Dae? – mruknął, a wysoki, ciemnooki Azjata momentalnie wykonał różdżką jeden, zdecydowany ruch w powietrzu; po chwili nad ich głowami zawisła duża, jakby stworzona z dymu tablica. Masaka wprawnie zatoczył na niej kilka szlaczków, które po złożeniu w całość przedstawiały datę spotkania, a tuż obok dwanaście dziwnych ni to inskrypcji, ni hieroglifów. Po uważnych oględzinach w pierwszym znaku dało się rozpoznać zwiniętego, srebrnego węża, który szykował się do ataku, natomiast w drugim jakiegoś posępnego ptaka, prawdopodobnie kruka. Pod każdym numerem kryła się podobizna jakiegoś zwierzęcia.
 - Lux... – zaczął falsetem Scorpius, a jedenaściorga chłopaków dokończyło zgodnym półszeptem.
 - ...in tenebris!

*

     Pod osłoną nocy, sekretnymi przejściami, wrócił do swego dormitorium. Ściągnął bluzę i rzucił ją na oparcie pobliskiego krzesła, po czym opadł bezwładnie na seledynową pościel. Uśmiechnął się sam do siebie – tak z własnej woli. Nie czuł nic... Ani senności, ani bólu, niczego. Nic nie było w stanie przyćmić tej... pustki. Och, jakże kochał to uczucie bierności!
     Zamykał właśnie oczy, gdy nagle usłyszał dziwny odgłos, dochodzący od strony okna.  Zerwał się z łóżka z cichym, pełnym niezadowolenia jękiem. Widząc w szybie niewyraźne, czarne, poruszające się kontury, przystanął niepewnie. Kiedy jednak jego oczom ukazał się brązowy łebek płomykówki, uniósł brwi. „O tej porze?”, pomyślał w roztargnieniu i podszedł do okna, otwierając je, a tym samym wpuszczając do ciepłego, zamkniętego pomieszczenia chłodne podmuchy wiatru oraz sowę, do której nóżki była przywiązana biała koperta. Zdziwiony, ale także niezmiernie ciekawy zawartością przesyłki Scorpius odwiązał list, skinął głową na płomykówkę, a po chwili zamknął za nią okno, gdy ta stała się na nocnym firmamencie małym, niemal niewidocznym punkcikiem.
 - Co to? – mruknął, wodząc wzrokiem po idealnie prostym piśmie, jakim był zapisany tkwiący wewnątrz koperty pergamin.
 - „Drogi Luigi!” – przeczytał na głos, chichocząc pod nosem. – Co to...? – powtórzył, odwracając kopertę. – Oż w mordę...! – zaklął donośnie, zorientowawszy się, że nadawcą wiadomości była Rose Weasley. Nie czując jakiegokolwiek skrępowania powstałego w wyniku czytania cudzej korespondencji, począł zgłębiać treść owego listu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz