12. " Karuzela "





     Był sobotni ranek. Słońce powoli wychodziło zza linii horyzontu, jawiąc się na szarym niebie jako jasno-pomarańczowa kula. W powietrzu wisiała zapowiedź październikowego deszczu, wprawiając uczniów Hogwartu w nastrój zadumy i melancholii. Nawet Scorpiusa Malfoya, wiecznie zadowolonego z życia, szesnastoletniego Ślizgona, owo przygnębienie nie mogło ominąć. Tuż po przebudzeniu, nie widząc ciekawszych perspektyw na spędzenie wolnego czasu, usiadł przy białym fortepianie. Dotknął lekko klawiszy; chłód przeniknął do jego palców, skłaniając je do ruchu. Uśmiechnął się lekko, tak jak zwykł to robić – chwilowy, niemal niewidocznie uniesiony kącik jego ust wskazywał, że Scorpius naprawdę czerpał przyjemność z gry. Gdy rozbrzmiały pierwsze, czyste akordy pewnej melodii, przez jego ciało przeszedł niewyobrażalnie silny impuls, jak wtedy, kiedy jesteśmy w czymś całym sobą, kochamy to, lecz wiemy, że wkrótce musimy wrócić do prawdziwej rzeczywistości. Malfoy wiedział, że z fortepianem może zrobić wszystko, bo to on nadawał muzyce płynność. To on wystukiwał na biało-czarnej klawiaturze rytm, stopniowo przeobrażając go w urzekającą melodię. To on wkładał w grę całe swoje serce, które zdawało się zaniknąć na przełomie czasu. To on był teraz władcą i panem. To on grał tak czysto, tak lekko i precyzyjnie... Jego dłonie śmigały po skali, splatały się, wymieniały, krzyżowały i znowu powracały na wcześniejsze miejsce, smętnie włócząc palce po bieli i czerni klawiszy.
     Nieopodal, na stoliku nocnym, leżała biała, otwarta koperta, a tuż obok rozwinięty list. Scorpius prychnął pod nosem. Ile śmiechu i radości, a zarazem swoistego rozczarowania i gniewu przysporzyły mu te słowa!
 - Głupia... – wymruczał pod nosem, uderzając pięścią w drewnianą pokrywę. Westchnął ciężko. Sam nie wiedział, dlaczego tak zareagował na tę przesyłkę, którą, wbrew zasadom moralnym, pozwolił sobie naruszyć.
 - Głupia! – powtórzył, doskoczywszy do koperty. Jeszcze raz przeczytał ostatnie kilka linijek, które brzmiały następująco:
     „...bo on  znowu będzie to robił, rządził wszystkim i wszystkimi -  w końcu jest już na szóstym roku. Ale przecież to nie usprawiedliwia jego zachowania. Nigdy nie dałam mu odczuć, że mam do niego jakieś wąty – no dobra... dopóki nie zaczął uprzykrzać mi życia! Nie znoszę go... Jest takim wyniosłym, zimnym, chytrym... manipulantem! Na dodatek Ślizgonem! Tata miał racje, mówiąc, że każdy ze Slytherinu prędzej czy później podkreśli fakt, skąd się wywodzi. Paradoks. „Prędzej czy później”?! W tym przypadku to się nie sprawdza. Codziennie go widzę... MUSZĘ! Ale nie mam zamiaru stać się jego łatwą ofiarą, którą w każdej wolnej chwili poniża. Scorpius Malfoy nie osiągnie tego, co jest jego celem. Co BYŁO jego celem...”
 - Co było jego celem... – wymruczał chłopak, podnosząc skupiony wzrok i celując go w naprzeciwległe drzwi. Jego spokój jednak nie trwał zbyt długo. Zacisnął palce na kartce, stopniowo zgniatając ją w kulkę, by w odwecie wymierzyć w nią zaklęcie. Pozostałości po liście w postaci skrawków i pyłu opadły na podłogę.
 - Co było jego celem?! – zawtórował, tym razem natarczywiej. – BYŁO?! – wykrzyczał w ostateczności, sięgając po stosik tkwiących na biurku kopert. Pochwycił pióro, użył stosownego zaklęcia, które oszczędzało mu fatygi i bólu nadgarstków, po czym zaczął dyktować. Gdy po pokoju rozległo się ciche, charakterystyczne skrobanie, przeplatane zachrypniętym, pełnym frustracji głosem Malfoya, coś bezgłośnie zapukało do drzwi.

Początek?
Początek nowego.

Koniec?
Koniec starego.

Niewiadoma nieznanego.

*

     Siedziała na swym miejscu przy stole Gryffindoru – niezmiennie od sześciu lat. Stąd miała pełne pole widzenia na ławę Ślizgonów, gdzie jedno siedzenie było puste. Winien siedzieć tam jasnowłosy chłopak, o bystrym, inteligentnym, ale jakże znienawidzonym spojrzeniu bladoniebieskich oczu. Gdyby się pojawił, tak jak zwykle w porze śniadaniowej, zapewne zamieniłby ze swoimi kolegami parę słów, podyskutowałby z Zane’m Gringottem lub zacząłby bawić się złotym widelcem, ryjąc nim w drewnie jakieś znaczki, inicjały czy słowa. Tuż po skonsumowaniu posiłku wstałby od stołu i w towarzystwie grupki swych wiernych kompanów wyszedłby z Wielkiej Sali, zwracając na siebie uwagę płci przeciwnej. Jednak tuż przed zniknięciem za zakrętem, ów chłopak spojrzałby w JEJ kierunku. Uśmiechnąłby się z ironią, uniósłby lewą brew i z tą samą, permanentną wyższością udałby się do swego dormitorium lub na kolejną schadzkę z jakąś pustą, pozbawioną wartości dziewczyną.

     „Jesteś zazdrosna?”

     „Nie!”, zaprzeczyła od razu, odpychając od siebie natrętne myśli, które krążyły wokół niej niczym chmara jakichś wyjątkowo natarczywych owadów. Potrząsnęła gwałtownie głową, przypominając jakieś roztrzepane zwierzę, a następnie poszła w ślady Malfoya. Z wielką, skórzaną torbą na ramieniu przemierzała korytarze. Do pierwszej lekcji, jaką była obrona przed czarną magią, pozostał niespełna kwadrans. Usiadła we kamiennej wnęce jednego z okien wychodzących na dziedziniec i upewniwszy się, że nikt nie nadchodzi, wyciągnęła z kieszeni szaty czarną kopertę. „Czarna koperta...? Prowokacja!”, pomyślała, uśmiechając się do siebie. Drżącymi rękoma rozwinęła pergamin. Uwielbiała korespondować z Luigim, wiedziała, że zawsze może na nim polegać, mimo iż dzieliły ich setki kilometrów. Był jedyną osobą, której tak naprawdę mogła się zwierzyć, wyżalić, obarczyć własnymi zmartwieniami, nie obawiając się, że zostanie wyśmiana czy, mówiąc kolokwialnie, po prostu spławiona. List od Luigiego poprawił jej humor, tym bardziej, iż nie spodziewała się, że odpowiedź przyjdzie tak szybko!
     „DROGA ROSE!”, brzmiały pierwsze słowa. „DZIĘKUJĘ ZA LIST.”
 - Co jest? – szepnęła podświadomie dziewczyna, zauważając, iż pismo nie jest takie, jak poprzednie, czyli nieco pochyłe i koślawe, lecz drukowane. W ostateczności wmówiła sobie, że różnica ta może wynikać z różnych pobudek, w które jednak nie ma zamiaru wnikać. Po krótkiej chwili powróciła do czytania owego listu, zaintrygowana treścią, jak i zarówno słownictwem, którym posługiwał się niegdyś prostolinijny i bezpośredni Luigi.
     „Cóż za zmiana”, pomyślała ze zdumieniem, pośpiesznie składając kartkę i chowając ją z powrotem do koperty, gdyż zauważyła nadchodzących z naprzeciwka Ślizgonów, w tym Malfoya. Z palcami zaciśniętymi na czarnej kopercie, przymknęła powieki i opuściła głowę. Nie chciała widzieć tych szyderczych uśmieszków, spojrzeń pełnych cynizmu i litości, wyniosłych postaw, satysfakcji wymalowanych na twarzach... Z wręcz anielską cierpliwością znosiła zaczepne słowa Malfoya, które, bądź co bądź, powodowały w niej pewne ukłucie – ostatnimi czasy coraz silniejsze, boleśniejsze... Nie wiedziała, co powodowało tę nadwrażliwość. Przecież w ciągu minionych sześciu lat zdążyła się przyzwyczaić do ciągłych utarczek słownych, mściwych spojrzeń, komplikowania życia tej drugiej osobie i powodowania w nim chaosu! Więc...? O co chodziło? Dlaczego te kłótnie zaczęły jej przeszkadzać do takiego stopnia, że wolała po prostu zejść z drogi Scorpiusa, a tym samym uciec? Znowu...
Może przyszedł czas nas to, by wreszcie wydorośleć? Nie obarczać winną innych za własne niepowodzenia? Odpuścić. Po prostu.
     Rozpoczynając edukację w Hogwarcie ani Scorpius, ani Rose nie wiedzieli, co ich czeka. Całą wiedzę zaczerpnęli z historii swoich bliskich: podziwiali ich oceny, zachwycali się opowieściami, zarówno tymi mrożącymi krew w żyłach, jak i także powodującymi łzę w oku. Wiedzieli wszystko, ale tak naprawdę nic. Bo to oni winni stworzyć własną historię, którą, tak jak ich rodzice, mieli opowiadać w przyszłości swym pociechom. To oni zmierzyli się z dorosłością i niczym małe dzieci spragnione nowych doznań wsiadły do karuzeli życia. To oni przeżywali wzloty, ciesząc się każdym uniesieniem, by po chwili upaść, podejmując kolejną próbę powstania. To oni wirowali między kolejnymi latami swego dzieciństwa i w zaskakującym tempie osiągnęli dojrzałość emocjonalną na dość wysokim poziomie. Ale... ile tak bez końca można się kręcić?

Ich emocje, ich dobre i złe momenty, ich strzaskana nadzieja, piękno chwil, świeżość wiosny, uderzająca temperatura letnich popołudni, czerwień i żółć jesiennych liści, dojrzałość owoców, biały całun zimy, pobłyskujący gdzieniegdzie różowym światłem, wschody i zachody słońca, uśmiechy i łzy, spojrzenia i pokornie opuszczone głowy... To była ich historia. A jaka jest teraz? Obrazem teraźniejszości był cwany, całkiem nieobliczalny półuśmiech Malfoya, jakim obdarzył Gryfonkę, która pod wpływem impulsu, dosłownie na ułamek sekundy, podniosła wzrok. Czyżby kolejne zrządzenie losu? Popatrzyli na siebie jednocześnie i również w tym samym momencie odwrócili twarze, kierując je w zupełnie inne strony. Kolejna karta ich historii została przewrócona przez chłodny podmuch obopólnej niechęci. Jaka będzie kolejna? Inna.

*


     Burza jasnych loczków na głowie wyłoniła się ze sznura uczniów. Michelle wyglądała tak, jak zwykle, a jednak inaczej. W tych pełnych życia, czekoladowych oczach tliły się iskry szczęścia, a na twarzy błądził radosny uśmiech, co rusz wyginający jej wargi. Usiadła na pobliskiej ławce. Końcówką jej puchatego, czerwono-pomarańczowego szalika targał październikowy wiatr, a urocze loczki wznosiły się a to opadały na jej czoło. Dziewczyna siłowała się z zamkiem od torby, niemal klnąc na feralne zapięcie. Jej poczynania obserwowała para przenikliwych, jakby zamyślonych, zielonych oczu. Ich właściciel stał oparty o kamienną kolumnę, z jedną dłonią luźno spuszczoną wzdłuż tułowia, zaś drugą niedbale wciśniętą w kieszeń dżinsów. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co wyznała mu Michelle – nie mógł uwierzyć w nieprzychylność Losu, który potępiał go na każdym kroku, nie dając żadnych szans na zamazanie niegdyś popełnionych błędów! Kiedyś to na niego czekano, a teraz? Życie spłatało mu figla. Bo to właśnie Albus stał się oczekującym. Role się odwróciły i to tak drastycznie, niespodziewanie i gwałtownie, iż wciąż nie mógł przywyknąć do owych, dość niekorzystnych zmian. Nadal tliła się w nim nadzieja, ta głupia, pozbawiona sensu nadzieja, która mimo jego najszczerszych chęci gasła niczym płomień świecy! Wraz z każdym spojrzeniem w kierunku siedzącej, pochylonej nad książką blondynki, odżywały w nim wspomnienia. Pierwsze spotkanie na brzegu jeziora, wspólne nagrania, rozmowy, nielegalne wypady do Zakazanego Lasu, ściągi – ich tzw. „pomoce naukowe”, które lewitowały nad głową śpiącego profesora Binnsa i które na nieszczęście wciągnął do nosa. Ich wspólny szlaban u dyrektorki, Minerwy McGonagall, za ‘liściki’ na transmutacji o fatalnej w późniejszych skutkach treści: „McGonagall zostały defekty po przemianie w kota. Wąsy...”  Albus dobrze pamiętał, że twarz nauczycielki przybrała purpurowy odcień, przywodząc na myśl wielkiego buraka. Kara, jaka spadła na Albusa i Michelle, nie była wystarczająco duża, jak to stwierdziła sama McGonagall, choć młody Potter uważał zupełnie inaczej. Dlaczego był zmuszony czyścić sowiarnię bez użycia magii przez okrągły miesiąc?! Nie wspominał dni szlabanu zbyt miło, jednak właśnie w tamtym okresie zbliżył się do Michelle. Zaiste, to intrygująca zagadka, bowiem jak odnaleźć subtelną nutę romantyzmu w ptasich odchodach? To pytanie wymaga dogłębnej analizy, która jednak nie będzie miała tutaj miejsca.
     Los nie zawsze był dla nich łaskawy. Choć przyjaźń tych dwojga nastolatków rozkwitała, otoczenie zdawało się szarzeć. Kiedy rówieśniczki plotkowały po kątach korytarzy, Michelle wolała rozmawiać ze SWOIM PRZYJACIELEM. Gdy te wybierały się na jakiś bal, spędzając kilka godzin przed lustrem, ona przebywała w towarzystwie SWOJEGO PRZYJACIELA. Panna Triq nie współdzieliła ławki z inną uczennicą, jak to czyniły jej koleżanki, ale siedziała z chłopcem, co w środowisku młodych dziewcząt nie wpływało korzystnie na ich wzajemne relacje. Posądziły Michelle o wywyższanie się, co oczywiście było totalnym absurdem, ale jak wytłumaczyć nastoletnim, dojrzewającym dziewczynkom, że ich tok myślenia jest niewłaściwy i krzywdzący innych? Także Albusa linczowano za tę znajomość. Nawet nie chodziło o to, że Michelle była Gryfonką (legendarne wojny między Gryffindorem a Slytherinem ponoć zginęły na przełomie czasu, co oczywiście stanowiło nieprawdziwą informację; Hogwart chciał wymazać ze swojej historii liczne potyczki tych dwóch Domów, ale tak naprawdę w tej kwestii nic nie uległo zmianie), lecz o to, że w jej żyłach płynęła mugolska krew. Tak, była s z l a m ą. I właśnie za to Albus stawał w jej obronie, stając się obiektem głupich żartów kolegów.
     Bo Ślizgoni winni pamiętać o Domu, do jakiego zostali przydzieleni, i o jego ideach, które zobowiązali się spełniać. Chociaż potępianie niższości rasowej zostało oficjalnie zażegnane, a jakiekolwiek popieranie organizacji zajmujących się napiętnowaniem czarodziei o „brudnej krwi” groziło srogimi karami, Ślizgoni nie szczędzili złośliwych uwag wobec Albusa i Michelle.
     „Ślizgoni nie pokazują, że im na kimś zależy...”, pomyślał gniewnie. I wszystko się ułożyło - było takie, jakie być powinno. On był Ślizgonem, ona Gryfonką. On żył w splendorze bohaterskiej postawy ojca, ona urodziła się jako córka krawcowej i kamerzysty. On mógł mieć u stóp cały świat, ona nigdy nie byłaby w stanie tego posiąść. Nie dane im było istnieć razem, lecz obok.
     Gdy spostrzegł nadchodzącego Zane’a, zacisnął usta w wąską, poziomą kreskę. Nie potrafił powstrzymać swoich odruchów. Obserwował każdy krok owego Ślizgona, jego ruchy, skinięcia głowy, wdzięczne uśmiechy, tajemnicze spojrzenia... Starał się wryć w pamięć cały wizerunek Zane’a Gringotta, by podjąć próbę naśladowania dziedzica niebotycznej fortuny. Taki miał zamiar.
     Nagle poczuł na karku czyjś wzrok. Odwrócił się, ale nikogo nie dostrzegł. Gdy spojrzał po raz wtórny na Michelle, miejsce obok niej było już zajęte przez Gringotta.

„...i odchodzą, uzmysłowiwszy sobie, że dzień dla nich już się skończył. Wracają nazajutrz.”

*

 - Nie spodziewałem się po tobie takiej... – zaczął w pewnej chwili Scorpius, wystukując na blacie stołu pewien rytm. Jego usta wyginał kpiący uśmieszek.
Zane nie odpowiedział, w milczeniu sięgając po pudding.
 - „Takiej”? Czego? – spytał nagle nieporuszonym tonem. Jego największą, ale często najbardziej irytującą cechą było to, że potrafił zachować stoicki spokój, gdy inni tracili już cierpliwość.
 - Takiej... postawy... A więc...? Przyszła kolej na Triq? Ślizgon i Gryfonka, to przejdzie do historii – westchnął scenicznie Malfoy, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Cóż za nagła metamorfoza! – wysyczał już znacznie ciszej. - A swoją drogą... zrób swoje i zrywaj, bo mi ten 'Ślizgon i Gryfonka' wydaje się paskudnym oksymoronem... - wycedził, pochylając się nisko nad stołem.
 - „Kolej” nie brzmi zbyt... sympatycznie, nieprawdaż? – mruknął Gringott, a jego oczy zalśniły nieobliczalnym blaskiem. Wrócił do konsumowania posiłku. Scorpius uniósł brwi w geście zdziwienia. Zastanawiał się, gdzie Gringott dostrzegał drugie dno tej sprawy.
 - Najwidoczniej. Sądziłem, że starasz się unikać bliższych kontaktów z Gryfonami, ZWŁASZCZA, jeśli chodzi o Gryfonki. Gdzie podziała się twoja solidarnośc?! – podkreślił dosadnie, łypiąc spode łba na przeciwległy stół Gryffindoru. Zatrzymał spojrzenie na brązowych włosach, upiętych w surowego koka. Uśmiechnął się złowieszczo, wciąż nie spuszczając wzroku z obiektu swoich drwin.
 - Mogę to samo powiedzieć o tobie – odparł dwuznacznie Zane, spoglądając ukradkiem na skonsternowaną twarz kolegi. – Poświęcasz dużo uwagi Weasley...
 - Negatywnej – zaakcentował zniesmaczony Scorpius. – Negatywnej uwagi – powtórzył, jakby dla pewności.
 - Wracając do twojego... hm... problemu... Masz plan? – spytał po chwili, ale brzmiało to raczej jak stwierdzenie, a nie pytanie i z pewnością nie było ono skierowane do Zane’a. – Chcesz zamącić jej w głowie, chcesz, by ci zaufała? – Gdy skończył, spojrzał na Gringotta, który wpatrywał się w niego z nieukrywanym zaciekawieniem.
 - A czy aby to nie jest twój plan? – zapytał ten rzeczowo.
Scorpius zerknął na przeciwległy stół Gryfonów.
 - Przestań zadawać durne pytania.

*

     Wysoka, smukła szatynka szła przez Wielką Salę. Jej obcasy stukały o posadzkę, a usta wdzięcznie uśmiechały się w kierunku stołu Ślizgonów. Zegarek tkwiący na chudym nadgarstku dziewczyny tuż obok złotych, dźwięczących bransolet, wskazywał wieczorną godzinę. Sala świeciła pustkami. Tylko po stronie Gryffindoru siedziała grupa Gryfonek, przy stołach Puchonów i Krukonów dyskutowało kilkoro uczniów, natomiast najliczniejsi Ślizgoni, w tym Scorpius Malfoy i Zane Gringott, rozmawiali półszeptem, bacznie obserwując przychodzących i odchodzących. Kiedy czarnowłosa piękność pojawiła się na horyzoncie, ich spojrzenia padły na nią w tym samym momencie. W oczach Scorpiusa dało się dostrzec wyraźne zainteresowanie, natomiast na twarzy Zane’a malowała się dekoncentracja.
     Amelia Ferox, bo tak nazywała się tajemnicza dziewczyna, była rodowitą Ślizgonką. Jej oczy wyróżniały się wśród tłumu bardzo ciemną barwą; zewnętrzne kąciki były uniesione ku górze, przywodząc na myśl skośnookich ludzi wschodu. Amelia raczej nie należała do grupy osób o niskiej samoocenie, ponieważ na każdym kroku podkreślała swoje walory. Logiczne byłoby więc stwierdzenie, że miała wielu adoratorów (jako że płeć męska to wzrokowcy i nie dajmy się zwieść ich złudnym przekonaniom, jakoby liczyło się WYŁĄCZNIE wnętrze). Niektórzy mówili o niej „pusta lalka”, zaś pozostali uważali ją za zjawisko. Ta odmienność poglądów wynikała z różnych punktów widzenia.
     Usiadła nieopodal czarnowłosego Ślizgona, który wciąż zerkał w kierunku stołu Gryffindoru, a ściślej mówiąc - na pogodną Gryfonkę z jasnymi spiralkami na głowie. Amelia uśmiechnęła się z zadowoleniem, gdy wzrok Albusa znieruchomiał na Zanie. Nie pomyliła się – zaczynała wierzyć w swoją nieomylność. W jej głowie poczęły się rodzić różne, diabelskie wizje, z których ostatecznie wybrała jedną. Jeszcze pamiętała ból, który przeszył jej serce, gdy dowiedziała się, że była tylko kolejną „zdobyczą”. Gdy bezgranicznie zaufała, co okazało się największym błędem jej życia. Gdy kilka dni później od rozpadu ich związku zobaczyła GO z inną. Bolesna znajomość pozostawiła trwały uszczerbek na godności Ślizgonki, czego nie była w stanie znieść! Czuła się brudna, splugawiona wspomnieniami związanymi z Zane’m Gringottem i musiała zmyć z siebie to okropne uczucie, które towarzyszyło jej wraz z każdym spojrzeniem. „ON też musi TO poczuć...”, myślała mściwie, patrząc z obrzydzeniem na usatysfakcjonowany wyraz twarz Zane’a.
     Czekała aż Albus wyjdzie z Wielkiej Sali, nie chciała zwracać na siebie uwagi Zane’a, który przecież mógłby się czegoś domyślić. Był draniem, ale jego inteligencja zdecydowanie przekraczała pojęcie „przeciętna” i mimo najszczerszych chęci Amelia nie mogła podważyć tego faktu. Po niespełna kwadransie młody Potter powstał z krzesła i skierował swe kroki ku wyjściu. Był znacznie wyższy niż Amelia sobie wyobrażała. Kiedy nogawka jego dżinsów znikła za wielkimi, drewnianymi drzwiami, dziewczyna ruszyła w pogoń, układając w myślach pierwsze zdanie. Mówili o niej ‘pusta idiotka’, ale ci, którzy to powiedzieli, powstydziliby się tych słów, gdyby znali jej obecne plany. I gdyby znali jej przeszłość...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz