Był sobotni ranek. Słońce
powoli wychodziło zza linii horyzontu, jawiąc się na szarym niebie jako
jasno-pomarańczowa kula. W powietrzu wisiała zapowiedź październikowego
deszczu, wprawiając uczniów Hogwartu w nastrój zadumy i melancholii. Nawet
Scorpiusa Malfoya, wiecznie zadowolonego z życia, szesnastoletniego Ślizgona,
owo przygnębienie nie mogło ominąć. Tuż po przebudzeniu, nie widząc ciekawszych
perspektyw na spędzenie wolnego czasu, usiadł przy białym fortepianie. Dotknął
lekko klawiszy; chłód przeniknął do jego palców, skłaniając je do ruchu.
Uśmiechnął się lekko, tak jak zwykł to robić – chwilowy, niemal niewidocznie
uniesiony kącik jego ust wskazywał, że Scorpius naprawdę czerpał przyjemność z
gry. Gdy rozbrzmiały pierwsze, czyste akordy pewnej melodii, przez jego ciało
przeszedł niewyobrażalnie silny impuls, jak wtedy, kiedy jesteśmy w czymś całym
sobą, kochamy to, lecz wiemy, że wkrótce musimy wrócić do prawdziwej
rzeczywistości. Malfoy wiedział, że z fortepianem może zrobić wszystko, bo to
on nadawał muzyce płynność. To on wystukiwał na biało-czarnej klawiaturze rytm,
stopniowo przeobrażając go w urzekającą melodię. To on wkładał w grę całe swoje
serce, które zdawało się zaniknąć na przełomie czasu. To on był teraz władcą i panem.
To on grał tak czysto, tak lekko i precyzyjnie... Jego dłonie śmigały po skali,
splatały się, wymieniały, krzyżowały i znowu powracały na wcześniejsze miejsce,
smętnie włócząc palce po bieli i czerni klawiszy.
Nieopodal, na stoliku nocnym, leżała biała, otwarta koperta, a tuż obok
rozwinięty list. Scorpius prychnął pod nosem. Ile śmiechu i radości, a zarazem
swoistego rozczarowania i gniewu przysporzyły mu te słowa!
-
Głupia... – wymruczał pod nosem, uderzając pięścią w drewnianą pokrywę. Westchnął
ciężko. Sam nie wiedział, dlaczego tak zareagował na tę przesyłkę, którą, wbrew
zasadom moralnym, pozwolił sobie naruszyć.
-
Głupia! – powtórzył, doskoczywszy do koperty. Jeszcze raz przeczytał ostatnie
kilka linijek, które brzmiały następująco:
„...bo on
znowu będzie to robił, rządził wszystkim i wszystkimi - w końcu jest już
na szóstym roku. Ale przecież to nie usprawiedliwia jego zachowania. Nigdy nie
dałam mu odczuć, że mam do niego jakieś wąty – no dobra... dopóki nie zaczął
uprzykrzać mi życia! Nie znoszę go... Jest takim wyniosłym, zimnym, chytrym...
manipulantem! Na dodatek Ślizgonem! Tata miał racje, mówiąc, że każdy ze
Slytherinu prędzej czy później podkreśli fakt, skąd się wywodzi. Paradoks.
„Prędzej czy później”?! W tym przypadku to się nie sprawdza. Codziennie go
widzę... MUSZĘ! Ale nie mam zamiaru stać się jego łatwą ofiarą, którą w każdej
wolnej chwili poniża. Scorpius Malfoy nie osiągnie tego, co jest jego celem. Co
BYŁO jego celem...”
- Co było jego celem... – wymruczał
chłopak, podnosząc skupiony wzrok i celując go w naprzeciwległe drzwi. Jego
spokój jednak nie trwał zbyt długo. Zacisnął palce na kartce, stopniowo
zgniatając ją w kulkę, by w odwecie wymierzyć w nią zaklęcie. Pozostałości po
liście w postaci skrawków i pyłu opadły na podłogę.
- Co było jego celem?! –
zawtórował, tym razem natarczywiej. – BYŁO?! – wykrzyczał w ostateczności,
sięgając po stosik tkwiących na biurku kopert. Pochwycił pióro, użył stosownego
zaklęcia, które oszczędzało mu fatygi i bólu nadgarstków, po czym zaczął
dyktować. Gdy po pokoju rozległo się ciche, charakterystyczne skrobanie,
przeplatane zachrypniętym, pełnym frustracji głosem Malfoya, coś bezgłośnie
zapukało do drzwi.
Początek?
Początek nowego.
Koniec?
Koniec starego.
Niewiadoma nieznanego.
*
Siedziała na
swym miejscu przy stole Gryffindoru – niezmiennie od sześciu lat. Stąd miała
pełne pole widzenia na ławę Ślizgonów, gdzie jedno siedzenie było puste. Winien
siedzieć tam jasnowłosy chłopak, o bystrym, inteligentnym, ale jakże znienawidzonym
spojrzeniu bladoniebieskich oczu. Gdyby się pojawił, tak jak zwykle w porze
śniadaniowej, zapewne zamieniłby ze swoimi kolegami parę słów, podyskutowałby z
Zane’m Gringottem lub zacząłby bawić się złotym widelcem, ryjąc nim w drewnie
jakieś znaczki, inicjały czy słowa. Tuż po skonsumowaniu posiłku wstałby od
stołu i w towarzystwie grupki swych wiernych kompanów wyszedłby z Wielkiej
Sali, zwracając na siebie uwagę płci przeciwnej. Jednak tuż przed zniknięciem
za zakrętem, ów chłopak spojrzałby w JEJ kierunku. Uśmiechnąłby się z ironią,
uniósłby lewą brew i z tą samą, permanentną wyższością udałby się do swego
dormitorium lub na kolejną schadzkę z jakąś pustą, pozbawioną wartości
dziewczyną.
„Jesteś
zazdrosna?”
„Nie!”, zaprzeczyła od razu, odpychając od
siebie natrętne myśli, które krążyły wokół niej niczym chmara jakichś wyjątkowo
natarczywych owadów. Potrząsnęła gwałtownie głową, przypominając jakieś
roztrzepane zwierzę, a następnie poszła w ślady Malfoya. Z wielką, skórzaną
torbą na ramieniu przemierzała korytarze. Do pierwszej lekcji, jaką była obrona
przed czarną magią, pozostał niespełna kwadrans. Usiadła we kamiennej wnęce
jednego z okien wychodzących na dziedziniec i upewniwszy się, że nikt nie
nadchodzi, wyciągnęła z kieszeni szaty czarną kopertę. „Czarna koperta...? Prowokacja!”,
pomyślała, uśmiechając się do siebie. Drżącymi rękoma rozwinęła pergamin.
Uwielbiała korespondować z Luigim, wiedziała, że zawsze może na nim polegać,
mimo iż dzieliły ich setki kilometrów. Był jedyną osobą, której tak naprawdę
mogła się zwierzyć, wyżalić, obarczyć własnymi zmartwieniami, nie obawiając
się, że zostanie wyśmiana czy, mówiąc kolokwialnie, po prostu spławiona. List
od Luigiego poprawił jej humor, tym bardziej, iż nie spodziewała się, że odpowiedź
przyjdzie tak szybko!
„DROGA ROSE!”,
brzmiały pierwsze słowa. „DZIĘKUJĘ ZA LIST.”
- Co jest? – szepnęła podświadomie
dziewczyna, zauważając, iż pismo nie jest takie, jak poprzednie, czyli nieco
pochyłe i koślawe, lecz drukowane. W ostateczności wmówiła sobie, że różnica ta
może wynikać z różnych pobudek, w które jednak nie ma zamiaru wnikać. Po
krótkiej chwili powróciła do czytania owego listu, zaintrygowana treścią, jak i
zarówno słownictwem, którym posługiwał się niegdyś prostolinijny i bezpośredni
Luigi.
„Cóż za zmiana”, pomyślała ze zdumieniem, pośpiesznie
składając kartkę i chowając ją z powrotem do koperty, gdyż zauważyła
nadchodzących z naprzeciwka Ślizgonów, w tym Malfoya. Z palcami zaciśniętymi na
czarnej kopercie, przymknęła powieki i opuściła głowę. Nie chciała widzieć tych
szyderczych uśmieszków, spojrzeń pełnych cynizmu i litości, wyniosłych postaw,
satysfakcji wymalowanych na twarzach... Z wręcz anielską cierpliwością znosiła
zaczepne słowa Malfoya, które, bądź co bądź, powodowały w niej pewne ukłucie –
ostatnimi czasy coraz silniejsze, boleśniejsze... Nie wiedziała, co powodowało
tę nadwrażliwość. Przecież w ciągu minionych sześciu lat zdążyła się
przyzwyczaić do ciągłych utarczek słownych, mściwych spojrzeń, komplikowania
życia tej drugiej osobie i powodowania w nim chaosu! Więc...? O co chodziło?
Dlaczego te kłótnie zaczęły jej przeszkadzać do takiego stopnia, że wolała po
prostu zejść z drogi Scorpiusa, a tym samym uciec? Znowu...
Może przyszedł czas nas to, by wreszcie
wydorośleć? Nie obarczać winną innych za własne niepowodzenia? Odpuścić. Po
prostu.
Rozpoczynając
edukację w Hogwarcie ani Scorpius, ani Rose nie wiedzieli, co ich czeka. Całą
wiedzę zaczerpnęli z historii swoich bliskich: podziwiali ich oceny, zachwycali
się opowieściami, zarówno tymi mrożącymi krew w żyłach, jak i także
powodującymi łzę w oku. Wiedzieli wszystko, ale tak naprawdę nic. Bo to oni
winni stworzyć własną historię, którą, tak jak ich rodzice, mieli opowiadać w
przyszłości swym pociechom. To oni zmierzyli się z dorosłością i niczym małe
dzieci spragnione nowych doznań wsiadły do karuzeli życia. To oni przeżywali
wzloty, ciesząc się każdym uniesieniem, by po chwili upaść, podejmując kolejną
próbę powstania. To oni wirowali między kolejnymi latami swego dzieciństwa i w
zaskakującym tempie osiągnęli dojrzałość emocjonalną na dość wysokim poziomie. Ale...
ile tak bez końca można się kręcić?
Ich emocje, ich dobre i złe momenty, ich
strzaskana nadzieja, piękno chwil, świeżość wiosny, uderzająca temperatura
letnich popołudni, czerwień i żółć jesiennych liści, dojrzałość owoców, biały
całun zimy, pobłyskujący gdzieniegdzie różowym światłem, wschody i zachody
słońca, uśmiechy i łzy, spojrzenia i pokornie opuszczone głowy... To była
ich historia. A jaka jest teraz? Obrazem teraźniejszości był cwany,
całkiem nieobliczalny półuśmiech Malfoya, jakim obdarzył Gryfonkę, która pod
wpływem impulsu, dosłownie na ułamek sekundy, podniosła wzrok. Czyżby kolejne
zrządzenie losu? Popatrzyli na siebie jednocześnie i również w tym samym
momencie odwrócili twarze, kierując je w zupełnie inne strony. Kolejna karta
ich historii została przewrócona przez chłodny podmuch obopólnej niechęci. Jaka
będzie kolejna? Inna.
*
Burza jasnych
loczków na głowie wyłoniła się ze sznura uczniów. Michelle wyglądała tak, jak
zwykle, a jednak inaczej. W tych pełnych życia, czekoladowych oczach tliły się
iskry szczęścia, a na twarzy błądził radosny uśmiech, co rusz wyginający jej
wargi. Usiadła na pobliskiej ławce. Końcówką jej puchatego,
czerwono-pomarańczowego szalika targał październikowy wiatr, a urocze loczki
wznosiły się a to opadały na jej czoło. Dziewczyna siłowała się z zamkiem od
torby, niemal klnąc na feralne zapięcie. Jej poczynania obserwowała para
przenikliwych, jakby zamyślonych, zielonych oczu. Ich właściciel stał oparty o
kamienną kolumnę, z jedną dłonią luźno spuszczoną wzdłuż tułowia, zaś drugą
niedbale wciśniętą w kieszeń dżinsów. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co wyznała
mu Michelle – nie mógł uwierzyć w nieprzychylność Losu, który potępiał go na
każdym kroku, nie dając żadnych szans na zamazanie niegdyś popełnionych błędów!
Kiedyś to na niego czekano, a teraz? Życie spłatało mu figla. Bo to właśnie
Albus stał się oczekującym. Role się odwróciły i to tak drastycznie,
niespodziewanie i gwałtownie, iż wciąż nie mógł przywyknąć do owych, dość
niekorzystnych zmian. Nadal tliła się w nim nadzieja, ta głupia, pozbawiona
sensu nadzieja, która mimo jego najszczerszych chęci gasła niczym płomień świecy!
Wraz z każdym spojrzeniem w kierunku siedzącej, pochylonej nad książką
blondynki, odżywały w nim wspomnienia. Pierwsze spotkanie na brzegu jeziora,
wspólne nagrania, rozmowy, nielegalne wypady do Zakazanego Lasu, ściągi – ich
tzw. „pomoce naukowe”, które lewitowały nad głową śpiącego profesora Binnsa i
które na nieszczęście wciągnął do nosa. Ich wspólny szlaban u dyrektorki,
Minerwy McGonagall, za ‘liściki’ na transmutacji o fatalnej w późniejszych
skutkach treści: „McGonagall
zostały defekty po przemianie w kota. Wąsy...” Albus dobrze
pamiętał, że twarz nauczycielki przybrała purpurowy odcień, przywodząc na myśl
wielkiego buraka. Kara, jaka spadła na Albusa i Michelle, nie była
wystarczająco duża, jak to stwierdziła sama McGonagall, choć młody Potter uważał
zupełnie inaczej. Dlaczego był zmuszony czyścić sowiarnię bez użycia magii
przez okrągły miesiąc?! Nie wspominał dni szlabanu zbyt miło, jednak właśnie w
tamtym okresie zbliżył się do Michelle. Zaiste, to intrygująca zagadka, bowiem
jak odnaleźć subtelną nutę romantyzmu w ptasich odchodach? To pytanie wymaga
dogłębnej analizy, która jednak nie będzie miała tutaj miejsca.
Los nie zawsze
był dla nich łaskawy. Choć przyjaźń tych dwojga nastolatków rozkwitała,
otoczenie zdawało się szarzeć. Kiedy rówieśniczki plotkowały po kątach
korytarzy, Michelle wolała rozmawiać ze SWOIM PRZYJACIELEM. Gdy te wybierały
się na jakiś bal, spędzając kilka godzin przed lustrem, ona przebywała w
towarzystwie SWOJEGO PRZYJACIELA. Panna Triq nie współdzieliła ławki z inną
uczennicą, jak to czyniły jej koleżanki, ale siedziała z chłopcem, co w
środowisku młodych dziewcząt nie wpływało korzystnie na ich wzajemne relacje.
Posądziły Michelle o wywyższanie się, co oczywiście było totalnym absurdem, ale
jak wytłumaczyć nastoletnim, dojrzewającym dziewczynkom, że ich tok myślenia
jest niewłaściwy i krzywdzący innych? Także Albusa linczowano za tę znajomość.
Nawet nie chodziło o to, że Michelle była Gryfonką (legendarne wojny między
Gryffindorem a Slytherinem ponoć zginęły na przełomie czasu, co oczywiście
stanowiło nieprawdziwą informację; Hogwart chciał wymazać ze swojej historii
liczne potyczki tych dwóch Domów, ale tak naprawdę w tej kwestii nic nie uległo
zmianie), lecz o to, że w jej żyłach płynęła mugolska krew. Tak, była s z l a m
ą. I właśnie za to Albus stawał w jej obronie, stając się obiektem głupich
żartów kolegów.
Bo Ślizgoni
winni pamiętać o Domu, do jakiego zostali przydzieleni, i o jego ideach, które
zobowiązali się spełniać. Chociaż potępianie niższości rasowej zostało
oficjalnie zażegnane, a jakiekolwiek popieranie organizacji zajmujących się
napiętnowaniem czarodziei o „brudnej krwi” groziło srogimi karami, Ślizgoni nie
szczędzili złośliwych uwag wobec Albusa i Michelle.
„Ślizgoni nie
pokazują, że im na kimś zależy...”, pomyślał gniewnie. I wszystko się ułożyło -
było takie, jakie być powinno. On był Ślizgonem, ona Gryfonką. On żył w
splendorze bohaterskiej postawy ojca, ona urodziła się jako córka krawcowej i
kamerzysty. On mógł mieć u stóp cały świat, ona nigdy nie byłaby w stanie tego
posiąść. Nie dane im było istnieć razem, lecz obok.
Gdy spostrzegł
nadchodzącego Zane’a, zacisnął usta w wąską, poziomą kreskę. Nie potrafił
powstrzymać swoich odruchów. Obserwował każdy krok owego Ślizgona, jego ruchy,
skinięcia głowy, wdzięczne uśmiechy, tajemnicze spojrzenia... Starał się wryć w
pamięć cały wizerunek Zane’a Gringotta, by podjąć próbę naśladowania dziedzica
niebotycznej fortuny. Taki miał zamiar.
Nagle poczuł na
karku czyjś wzrok. Odwrócił się, ale nikogo nie dostrzegł. Gdy spojrzał po raz
wtórny na Michelle, miejsce obok niej było już zajęte przez Gringotta.
„...i odchodzą, uzmysłowiwszy sobie, że
dzień dla nich już się skończył. Wracają nazajutrz.”
*
- Nie
spodziewałem się po tobie takiej... – zaczął w pewnej chwili Scorpius,
wystukując na blacie stołu pewien rytm. Jego usta wyginał kpiący uśmieszek.
Zane nie
odpowiedział, w milczeniu sięgając po pudding.
- „Takiej”?
Czego? – spytał nagle nieporuszonym tonem. Jego największą, ale często
najbardziej irytującą cechą było to, że potrafił zachować stoicki spokój, gdy
inni tracili już cierpliwość.
- Takiej...
postawy... A więc...? Przyszła kolej na Triq? Ślizgon i Gryfonka, to przejdzie
do historii – westchnął scenicznie Malfoy, kręcąc głową z niedowierzaniem. –
Cóż za nagła metamorfoza! – wysyczał już znacznie ciszej. - A swoją drogą...
zrób swoje i zrywaj, bo mi ten 'Ślizgon i Gryfonka' wydaje się paskudnym
oksymoronem... - wycedził, pochylając się nisko nad stołem.
- „Kolej” nie
brzmi zbyt... sympatycznie, nieprawdaż? – mruknął Gringott, a jego oczy
zalśniły nieobliczalnym blaskiem. Wrócił do konsumowania posiłku. Scorpius
uniósł brwi w geście zdziwienia. Zastanawiał się, gdzie Gringott dostrzegał
drugie dno tej sprawy.
-
Najwidoczniej. Sądziłem, że starasz się unikać bliższych kontaktów z Gryfonami,
ZWŁASZCZA, jeśli chodzi o Gryfonki. Gdzie podziała się twoja solidarnośc?! –
podkreślił dosadnie, łypiąc spode łba na przeciwległy stół Gryffindoru.
Zatrzymał spojrzenie na brązowych włosach, upiętych w surowego koka. Uśmiechnął
się złowieszczo, wciąż nie spuszczając wzroku z obiektu swoich drwin.
- Mogę to samo
powiedzieć o tobie – odparł dwuznacznie Zane, spoglądając ukradkiem na
skonsternowaną twarz kolegi. – Poświęcasz dużo uwagi Weasley...
- Negatywnej –
zaakcentował zniesmaczony Scorpius. – Negatywnej uwagi – powtórzył, jakby dla
pewności.
- Wracając do
twojego... hm... problemu... Masz plan? – spytał po chwili, ale brzmiało to
raczej jak stwierdzenie, a nie pytanie i z pewnością nie było ono skierowane do
Zane’a. – Chcesz zamącić jej w głowie, chcesz, by ci zaufała? – Gdy skończył,
spojrzał na Gringotta, który wpatrywał się w niego z nieukrywanym
zaciekawieniem.
- A czy aby to
nie jest twój plan? – zapytał ten rzeczowo.
Scorpius zerknął na
przeciwległy stół Gryfonów.
- Przestań
zadawać durne pytania.
*
Wysoka, smukła szatynka szła przez Wielką Salę. Jej obcasy stukały o posadzkę,
a usta wdzięcznie uśmiechały się w kierunku stołu Ślizgonów. Zegarek tkwiący na
chudym nadgarstku dziewczyny tuż obok złotych, dźwięczących bransolet,
wskazywał wieczorną godzinę. Sala świeciła pustkami. Tylko po stronie
Gryffindoru siedziała grupa Gryfonek, przy stołach Puchonów i Krukonów
dyskutowało kilkoro uczniów, natomiast najliczniejsi Ślizgoni, w tym Scorpius
Malfoy i Zane Gringott, rozmawiali półszeptem, bacznie obserwując
przychodzących i odchodzących. Kiedy czarnowłosa piękność pojawiła się na
horyzoncie, ich spojrzenia padły na nią w tym samym momencie. W oczach
Scorpiusa dało się dostrzec wyraźne zainteresowanie, natomiast na twarzy Zane’a
malowała się dekoncentracja.
Amelia Ferox, bo
tak nazywała się tajemnicza dziewczyna, była rodowitą Ślizgonką. Jej oczy
wyróżniały się wśród tłumu bardzo ciemną barwą; zewnętrzne kąciki były
uniesione ku górze, przywodząc na myśl skośnookich ludzi wschodu. Amelia raczej
nie należała do grupy osób o niskiej samoocenie, ponieważ na każdym kroku
podkreślała swoje walory. Logiczne byłoby więc stwierdzenie, że miała wielu
adoratorów (jako że płeć męska to wzrokowcy i nie dajmy się zwieść ich złudnym
przekonaniom, jakoby liczyło się WYŁĄCZNIE wnętrze). Niektórzy mówili o niej
„pusta lalka”, zaś pozostali uważali ją za zjawisko. Ta odmienność poglądów
wynikała z różnych punktów widzenia.
Usiadła
nieopodal czarnowłosego Ślizgona, który wciąż zerkał w kierunku stołu
Gryffindoru, a ściślej mówiąc - na pogodną Gryfonkę z jasnymi spiralkami na
głowie. Amelia uśmiechnęła się z zadowoleniem, gdy wzrok Albusa znieruchomiał
na Zanie. Nie pomyliła się – zaczynała wierzyć w swoją nieomylność. W jej
głowie poczęły się rodzić różne, diabelskie wizje, z których ostatecznie
wybrała jedną. Jeszcze pamiętała ból, który przeszył jej serce, gdy dowiedziała
się, że była tylko kolejną „zdobyczą”. Gdy bezgranicznie zaufała, co okazało
się największym błędem jej życia. Gdy kilka dni później od rozpadu ich związku
zobaczyła GO z inną. Bolesna znajomość pozostawiła trwały uszczerbek na
godności Ślizgonki, czego nie była w stanie znieść! Czuła się brudna,
splugawiona wspomnieniami związanymi z Zane’m Gringottem i musiała zmyć z siebie
to okropne uczucie, które towarzyszyło jej wraz z każdym spojrzeniem. „ON też musi TO poczuć...”,
myślała mściwie, patrząc z obrzydzeniem na usatysfakcjonowany wyraz twarz
Zane’a.
Czekała aż Albus
wyjdzie z Wielkiej Sali, nie chciała zwracać na siebie uwagi Zane’a, który
przecież mógłby się czegoś domyślić. Był draniem, ale jego inteligencja
zdecydowanie przekraczała pojęcie „przeciętna” i mimo najszczerszych chęci
Amelia nie mogła podważyć tego faktu. Po niespełna kwadransie młody Potter
powstał z krzesła i skierował swe kroki ku wyjściu. Był znacznie wyższy niż
Amelia sobie wyobrażała. Kiedy nogawka jego dżinsów znikła za wielkimi,
drewnianymi drzwiami, dziewczyna ruszyła w pogoń, układając w myślach pierwsze
zdanie. Mówili o niej ‘pusta idiotka’, ale ci, którzy to powiedzieli,
powstydziliby się tych słów, gdyby znali jej obecne plany. I gdyby znali jej
przeszłość...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz