13. " Wyglądał jak anioł "





     Chłód emanujący od kamiennych, wilgotnych ścian, osnuwał jej skórę, powodując niemiłe dreszcze. Była Ślizgonką i wcale się z tym nie kryła, ale lochy zawsze wzbudzały w niej pewne lęki.
     Zatrzymała się. Straciła go z oczu! Och, jak mogła do tego dopuścić?! Być może taka okazja już nigdy się nie natrafi! „Idiotka.” Zaklęła pod nosem, chodząc tam i z powrotem i gubiąc przy tym myśli.

*

     Przypomniał sobie, że miał porozmawiać z profesorem Fitzroyem. Lubił go, chociażby za ten dystans, który miał do uczniów, a zarazem jego wyrozumiałość i serdeczność. Albus czuł, że może mu zaufać.
     Wycofał się z pokoju i ruszył tą samą droga, która doprowadziła go do dormitorium. Mijał wiele kamiennych, obślizgłych pochodni, na których tliły się blade iskry. Albus był zadowolony z takiego obrotu sprawy; ciemność maskowała jego żal, jego nieustannie potęgujący się żal... Przechodząc przez Pokój Wspólny Slytherinu, ujrzał na końcu korytarza czyjeś rozmazane kontury. Nie widział w tym nic dziwnego, w końcu było jeszcze stosunkowo wcześnie. Naciągnął na nadgarstki rękawy już nieco przykrótkiego swetra, poczuwszy na skórze niemiły dotyk chłodu.
 - Potter, ty imbecylu! – usłyszał w ciemności. Uniósł brwi. W odległości kilku metrów stała dziewczyna o czarnych, krótkich włosach. Była do niego obrócona plecami. Albus z pewnością nie poczyniłby żadnych kroków, gdyby nie usłyszał swojego imienia połączonego, ku jego zaskoczeniu, z określeniem ‘imbecyl’.
 - Możesz tak mówić, ale gdy ja tego nie słyszę, okej? – wymruczał ze śmiechem. - Ferox? – spytał głupio, nie kryjąc kpiny, gdy przerażona dziewczyna odwróciła głowę.
     Zielone tęczówki odnalazły czarne, które prześwitywały między pasmami ciemnych włosów niczym dwie bryłki węgla i patrzyły na niego niepewnie. Usłyszawszy swoje nazwisko wypowiedziane w ten, a nie inny sposób, Amelia nabrała poważnych wątpliwości, czy jest w stanie zrealizować swój plan przy udziale Albusa Pottera. Czy on był na to gotowy i czy w ogóle zechciałby podjąć się tego wyzwania? Dla niej? Po co miałby to robić? Czy jego niewinne, całkiem bezinteresowne uczucie do Michelle Triq mogłoby zatracić się w jej niecnym, pozbawionym skrupułów zamiarze dokonania zemsty? Czy powinna wplątać w swoje życie inne? Obce? Niewtajemniczone...?
- T - tak – wydukała, oddychając szybko. Gdzie podziała się jej pewność siebie – ta znana, wyróżniająca ją pośród tłumu, pewność siebie? Ulotniła się. Amelia już niczego nie umiała przewidzieć, wszystko zależało od tego, jak się teraz zachowa i czy zyska zaufanie Albusa. To było teraz najważniejsze.
 - Super – warknął ku jej zaskoczeniu.
 - My się znamy? – spytała dziewczyna, odgarniając z czoła krótkie pasma czarnych, farbowanych włosów. Pytanie to brzmiało nie tyle co głupio, co absurdalnie. Oboje chodzili na te same lekcje, niezmiennie od sześciu lat, więc chyba logiczne było to, że spotykali się prawie codziennie.
     Albus parsknął ironicznym śmiechem. Zerkał w dół na Amelię (z racji tego, że był od niej wyższy o ponad głowę); widoczna pogarda czaiła się w jego oczach.
 - Taa... – przytaknął, mrużąc powieki, jakby wyczuł jakiś podstęp. – W tamtym roku nazwałaś mnie idiotą – przewrócił oczyma, uśmiechając się zjadliwie – i w poprzednim, i jeszcze wcześniejszym też. A teraz, jak widzę, zmieniłaś upodobania – warknął, wspominając w myślach „imbecyla”. - Słittt – zamruczał pozersko i wykrzywił usta w grymasie. - Tak, jeśli można to nazwać znajomością, to jak najbardziej się znamy, Ferox.
     Ślizgonka spoważniała, czując gniew, który potęgował się z każdą chwilą. Nie przywykła do tego, że ktoś zwracał się do niej po nazwisku i na dodatek z taką pogardą. I zdecydowanie nie miała zamiaru przywyknąć!
 - Możemy sobie pomóc – odparła cicho, chwytając go za ramię i prowadząc do jakiejś pustej klasy. Gdy zaryglowała drzwi, wskazała Albusowi pobliskie krzesło, po czym sama usiadła na sąsiednim.
 - Możemy sobie pomóc – powtórzyła, wpatrując się uparcie w zielonookiego Ślizgona.
 - Do rzeczy – rozległ się jego chłodny ton. Bycie Ślizgonem nauczyło go, że nie warto tracić cennego czasu na mało istotne sprawy, a więc jak najszybciej chciał poznać meritum tej konfrontacji.
     Czekał.
     Znowu...

***

     Austin patrolował korytarze, szukając potencjalnych łamaczy regulaminu. Co rusz natrafiał na nocnych uciekinierów, którzy przemieszczali się między korytarzami tuż w miejsca ustalonych spotkań. I choć obszar jego inspekcji był dokładnie wytyczony, młody Zabini nie trzymał się planu; zataczał koła, lawirował między licznymi kondygnacjami zamku, zapuszczał się w nieznane mu wcześniej korytarze i całą tę drogę, i sekundy, i minuty, i godziny wędrował w blednącym świetle pochodni, a momentami w samej ciemności. W ciszy własnego sumienia analizował miniony tydzień, a także rozmowę sprzed wyjazdu do Hogwartu, którą odbył z ojcem w wakacje.
     Przycupnął na skraju jakiejś lichej ławy, oparł plecy o zimną, kamienną ścianę, po czym westchnął cicho. Gdy zamknął oczy, w pamięci Krukona odżył widok zbolałego wyrazu twarzy jego ojca, któremu po raz setny przysporzył więcej trosk niż uciech. Powód konfliktu był ten sam: tyczył się planów na przyszłość Austina, który sam nie potrafił orzec, co tak naprawdę chce robić w życiu, a każdą, choć najmniejszą sugestię ojca ostro negował. Sprzeciwiał się jego woli tylko po to, by przedstawić swoje stanowisko - postąpić tak, a nie inaczej, co według opinii rodziców byłoby rozsądniejsze. Wszystko to sprawiało, że Austin miał bardzo chłodny stosunek do otoczenia i ludzi, z którymi przyszło mu się zmierzyć. Mimo to był raczej lubiany przez nauczycieli (zwłaszcza przez profesora Longbottoma, który wielokrotnie chwalił go na swych zajęciach zielarstwa), akceptowany przez rówieśników i szanowany przez młodszych uczniów, bo ci już wiedzieli, na co może sobie pozwolić Prefekt Naczelny i jaka władza, a przy okazji przywileje towarzyszą temu mianu.
     „Wszyscy oczekują ode mnie tego, że powtórzę sukces ojca. Nie wiem, czy tego chcę – wiem jednak,  że ojciec nie dowie się o moich wątpliwościach.”

*

 Retrospekcja, wakacje przed rokiem szkolnym.

     Gwiazdy migotały na niebie, a drzewa już od kilku godzin snuły swą kołysankę. Srebrzysta kula królowała na połaciach stalowego firmamentu. Niewielu śmiałków wybrało się na nocną, dość niebezpieczną wędrówkę po obrzeżach Londynu. Wśród tej wąskiej grupy znajdował się Austin Zabini – chłopak o niebieskich oczach i czarnych jak brykiet włosach.

 - Idę – oznajmił krótko i wtem rozległ się trzask drzwi. Blaise, który siedział w pokoju obok, zacisnął usta. Nie miał pojęcia po kim jego syn odziedziczył krnąbrność. Na pewno nie po nim!
 - Nie wracaj zbyt późno...! - krzyknął jeszcze, ale wątpił, że Austin go usłyszał.
     Sięgnął po gruby notatnik, pióro i kałamarz. Gdy zamoczył koniuszek w czarnym atramencie i dotknął nim białej, czystej kartki, zamyślił się. W prawym dolnym rogu widniała trzycyfrowa liczba, oznaczając stronę. Mężczyzna zerknął na okładkę.
 - Zapiski Blaise’a Zabiniego. „WSCHODY I ZACHODY” – przeczytał, a jego kąciki ust uniosły się nieznacznie.
     „Kiedyś było inaczej.”- począł pisać. „Ludzie inaczej patrzyli na swoją przyszłość, a także inaczej postrzegali teraźniejszość. Zdecydowanie było w nich więcej pokory, zważywszy na niekorzystne czasy, jakie wówczas panowały. Wtedy większą rolę odgrywał patriotyzm -  oczywiście bywały różne poglądy na ten temat, niektórzy obrali złą ścieżkę, ślepo podążając do osiągnięcia chwały. Inni zaś wiernie służyli Białej Magii, przypłacając owo stronnictwo życiem swoim i swoich bliskich. Ciężkie to były czasy, oj ciężkie... Wartości, w jakie wierzyliśmy i w imię jakich walczyliśmy, wyparły nowe, uwspółcześnione zamienniki, które mają się nijako do naszych cichych idei. Żywię jednak nadzieję, że to milczenie nie jest wieczne.” 
     Gdy postawił kropkę na końcu zdania i znużony zgarbił się w fotelu, syknął z bólu. Jego dłoń automatycznie powędrowała ku szyi, na której od prawego ucha do obojczyka wiła się biała szrama.
     Mężczyzna pospiesznie odchylił głowę i położył ją na oparciu fotela, gdy tylko usłyszał dudniące o posadzkę kroki. Notatnik schował do szuflady biurka.
 - Blaise? – dobiegł go ciepły głos – inny, a zarazem wciąż nie pozbawiony tej charakterystycznej nuty oziębłości. W drzwiach pojawiła się smukła sylwetka kobiety o czarnych, prostych włosach. Na jej ustach błądził zarys uśmiechu, a w oczach czaiły się iskierki. Ujrzawszy zbolałe oblicze męża, spoważniała.
 - Boli? – spytała z troską, głaskając Blaise’a po policzku.
 - Już nie – stwierdził ten i uśmiechnął się przez ból. Ujął dłonie żony w swoje własne i czule je ucałował.
     Kathleen usiadła na skraju fotela, jedną ręką obejmując oparcie, zaś drugą trzymając męża za dłoń. Jej oddech zsynchronizował się z biciem serca Blaise’a, którego pierś unosiła się a to opadała.
 - Boli? – zawtórowała, a mężczyzna westchnął cicho.
 - Wiesz, że byłbym w stanie zapomnieć? – mruknął, patrząc gdzieś między ramy okna.
     Kathleen spojrzała na niego, zataczając opuszkiem palców finezyjne szlaczki na jego spracowanej skórze. Uśmiechnęła się pokrzepiająco, a po chwili, nie mówiąc nic, pokręciła głową.
 - Nie – szepnęła. – Nie byłbyś w stanie, Blaise. I to nie przez blizny, które wojna odcisnęła na twoim ciele – wytłumaczyła, modulując głos w taki sposób, że równał się on niemal ze szmerem traw. – To nie te blizny – powtórzyła – i nie fizyczny ból przypominają ci o tym, co było...
 - Nie chciałem, żeby nasz syn żył w złych czasach, ale... – wyszeptał mężczyzna, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
 - Ale?
 - Ale obawiam się, że wszystko wokół się zmienia oprócz mnie samego. Może dlatego tak trudno mi się rozmawia z Austinem? – stwierdził z nieukrywanym żalem.
 - Znalazłeś już dla niego drogę do lepszego życia, prawda? – Kathleen uśmiechnęła się powątpiewająco. – Musimy pogodzić się z tym, że nasz syn woli dojść do wszystkiego sam. Chadza własnymi ścieżkami.
 - Och... Wszystko się zmieniło... – przerwał jej Blaise, wyraźnie smutniejąc. Gdy jego usta wygiął nagły, dość zagadkowy uśmiech, Kathleen uniosła brwi.
 - Tylko niebo jest takie, jak przedtem. – wytłumaczył cichutko. - Te same gwiazdy, konstelacje... Przypatrywały się nam i przypatrywać się będą Austinowi.
  
*

     Otworzył oczy, spłoszony jakimś nagłym dźwiękiem. Spostrzegł czyjś cień na murze. Zmrużył oczy, zacisnął palce na różdżce i wstał. Starał się jak najciszej stawiać kroki, ale nie być usłyszanym, gdy wszędzie zalegało echo, równa się niemal z cudem.
 - Co ty tu robisz? – warknął, wyłaniając się zza posągu.
 - Zabini – syknął zdumiony Caleb, bo to właśnie on błądził korytarzami. Za wszelką cenę chciał zamaskować zdenerwowanie, jednak nic nie mogło umknąć uwadze Austina. Zbliżył się do Ślizgona, uniósł prowokacyjnie jedną brew i nie wyzbywszy się swych podejrzeń, powtórzył, jakby dla pewności:
 - Co ty tu robisz?
 - Nie muszę ci się tłumaczyć, Zabini – uciął oschle Caleb, mierząc rówieśnika wrogim spojrzeniem. Jego oczy przypominały ślepia jakiegoś drapieżnika; zwężone źrenice zdawały się sygnalizować rychły atak.
 - Musisz – odpowiedział powoli Krukon, bacznie obserwując przeciwnika. Nigdy nie utrzymywał przyjaznych stosunków ze Ślizgonami, ale Caleb Frowart, jako jeden z nielicznych naprawdę potrafił go wyprowadzić z równowagi.
 - Nie wsypiesz mnie – stwierdził Caleb po dłuższej chwili milczenia. – Dobrze wiesz, że gdybyś to zrobił, to...
 - To? – Austin zaśmiał się szyderczo. – O, proszę – zrobił tryumfalną minę – mamy okazję się przekonać!
     Wtem Frowart usłyszał czyjeś szybkie kroki, które dudniły o posadzkę, zdradzając, że ich właściciel znajdował się niedaleko. Gdy oboje ujrzeli zbliżającą się w ich kierunku wysoką, smukłą, monumentalną postać, ich spojrzenia skrzyżowały się w tym samym momencie. Para szarych, przekrwionych oczu wyrażała swoistego rodzaju strach, zaś niebieskie, błyszczące w ciemności tęczówki patrzyły, jak Caleb przeżywał wewnętrzne rozdarcie. I były pełne satysfakcji.
 - McGonagall. Twój pech – szepnął z nieukrywanym zadowoleniem. – Masz ochotę na tygodniowy szlaban?
 - Nie. Odważysz. Się... – wycedził Caleb przez zaciśnięte zęby, ale tym razem nie był już tego taki pewien. Nie mógł mieć szlabanu, po prostu nie mógł! Zniweczyłoby to przynajmniej część jego planów, które snuł od kilku dni. Zbliżała się pełnia księżyca. Czuł, że coś wydarzy się tej nocy, coś przełomowego, znaczącego – coś, co doda mu siły, motywacji do działania i... zła...
 - Profesor McGonagall! – zawołał Austin, nie spuszczając wzroku z rozłoszczonego ślizgona, który parę sekund wcześniej sięgnął po różdżkę. Opuścił ją w momencie, gdy dyrektorka objęła go surowym spojrzeniem swych kocich oczu.
 - Może tego nie pamiętasz, ale... – wymruczał kącikiem ust Zabini. – W drugiej klasie wylałeś mi na głowę atrament.
 - I tak nigdy nie potrafiłeś nią ruszyć, idioto! – warknął Caleb, podnosząc oczy na nauczycielkę, która stanęła przed nimi w całej swej szlafrokowej krasie.
 - Frowart złamał regulamin – streścił Austin, spotykając zniecierpliwione spojrzenie McGonagall. – A na dodatek – tu wyjął zza pleców Caleba sporych rozmiarów łajnobombę, która nie wiedzieć skąd, tam się pojawiła – przemyca do zamku przedmioty podlegające zakazowi.
     Wysłuchawszy tej krótkiej, ale treściwej relacji, McGonagall zrobiła zniesmaczoną minę, po czym zwróciła się do Caleba:
 - Nie zostało mi nic innego, jak odjąć Slytherinowi pięćdziesiąt punktów i wyznaczyć panu szlaban, panie Frowart!
     Caleb zerknął kątem oka na usatysfakcjonowaną twarz Austina. „Jeszcze ci obiję tę mordę!”, klął w myślach, ledwie powstrzymując zaciśniętą pięść. Kiedy McGonagall odwróciła się na pięcie, wciąż kręcąc głową z dezaprobatą, Caleb odczytał z ust swego oprawcy: „To za tego idiotę.” Wizję odrabiania dodatkowych prac domowych albo innego typu kary przysłoniła chęć zemsty względem Zabiniego. „Caleb Frowart nie toleruje zdrajców. Nie TEN Caleb Frowart.”, szepnął mu do ucha jakiś złowrogi Głos.

***

     Scorpius już od kilku godzin oblegał jeden ze stolików w szkolnej bibliotece. Miał do napisania parę wyczerpujących esejów, co wcale nie poprawiło mu humoru.
 - Mięta – usłyszał gdzieś za regałami. Odwrócił głowę i nawet się nie zdziwił, gdy w dziurze pomiędzy dwoma półkami dostrzegł Rose Weasley. Posłał jej jedno ze swoich obojętnych spojrzeń, po czym wrócił do pisania eseju.
 - Czego dodać, by Eliksir Zakochania był sporządzony prawidłowo? – spytał pod nosem i w tym momencie uświadomił sobie pewną rzecz.
 - Mięta? – rozległ się jego charakterystyczny, lekko zachrypnięty głos, w który po chwili wtrącił się inny – dziewczęcy, przepełniony przekonaniem o wyższości, dozą znudzenia i pewnego rodzaju zarozumialstwa.
 - Głowisz się nad tym już – spojrzała na zegarek – prawie dziesięć minut.
 - Skąd wiesz, że nad tym? – warknął, starając się ukryć zdumienie. Spostrzeżenia Weasley były jak najbardziej trafne, ale nie mógł się do tego przyznać.
     Gryfonka uśmiechnęła się z satysfakcją.
 - Bo to nie twoje tematy – stwierdziła zdawkowym tonem, wprawiając Scorpiusa w niemałe zdumienie.
 - Co? – wydukał i mimo najszczerszych chęci w jego bierny ton wdarła się niepożądana nuta zaciekawienia. Uzmysłowiwszy sobie, że owa nuta była wyczuwalna nie tylko dla niego, zakamuflował ją dodatkowym, kąśliwym komentarzem:
 - A twoje niby tak? Taka doświadczona jesteś w tych  t e m a t a c h ?
     Uśmiech zrzedł z jej twarzy, dając taki efekt, jakiego spodziewał się Malfoy; Rose spuściła głowę, a pióro, które tkwiło w jej lewej dłoni, zadrżało.
 - Jesteś leworęczna? – wymruczał bez zastanowienia ślizgon, uśmiechając się nieznacznie.
 - No... A co...? Nie widać?! – oburknęła dziewczyna, dając Malfoyowi jasne sygnały, że ma ochotę zakończyć tę niedorzeczną dyskusję, gdyż nie czerpie z niej żadnych przyjemności.
 - Co się wkurzasz? – odparł ze stoickim spokojem.
 - Bo irytuje mnie twój uśmieszek.
 - Zawsze... zawsze go mam... – przypomniał, zbity z tropu.
 - Jestem tego w pełni świadoma.
     Scorpius uśmiechnął się cwanie. Nie znosił Weasley z całego serca, jeśli można to tak ująć, ale drażnienie się z nią urozmaicało nudny żywot hogwarckiego ucznia, jaki musiał wieść. Zawsze dowiadywał się kilku „ciekawych” rzeczy na swój temat, co oczywiście nie absorbowało go na tyle, by rozmyślał o tym dniami i nocami, próbując dokonać diametralnych zmian w swym uporządkowanym, idealnym życiu. Niemniej jednak Rose Weasley zaliczała się do tej wąskiej grupy ludzi, którzy irytują nas do granic możliwości, ale to właśnie od nich oczekujemy pochwał i aprobaty, i dlatego robimy wszystko, by ich nie uzyskać... 
 - Weasley?
 - ...
 - Żyjesz?
     Nadal brak odzewu.
 - Cóż za ulga...
 - Głupek.
     Oboje uśmiechnęli się serdecznie, ale ani on, ani ona nie widzieli szczerego uśmiechu tej drugiej osoby. Dzieliła ich ściana pełna ksiąg, różnych historii znanych i nieznanych ludzi, szczęśliwych optymistów i wiecznie rozżalonych melancholików, dobrych i złych postaci... Oni też tworzyli własną historie i własne postacie.
 - Weasley...?
 - Nie miej tej „ulgi”.
     Chłopak uśmiechnął się szeroko.
 - Nie o to mi chodziło...
 - A więc o co? – spytała już nieco zniecierpliwiona Rose.
 - Mogłabyś czasem wyzbyć się tego cynizmu... – stwierdził Ślizgon, zerkając przez dziurę do wnęki sąsiedniego „pomieszczenia”. – Czego szukasz? – dodał po chwili, gdy dziewczyna zaczęła grzebać w skórzanej torbie z wielką klamrą, po kolei wykładając na stolik  podręczniki, rolkę pergaminu i dodatkowe pióra, a także inne przybory i wszelakiego rodzaju klamoty. Scorpiusa bawiła pojemność nieodzownego atrybutu Weasley.
     „Chyba kalendarza! Muszę upamiętnić tę dat, w której PANICZ Malfoy powiedział, żebym ‘wyzbyła się cynizmu’! I kto to mówi?!”
 - Przypomniało mi się coś – odpowiedziała w konsternacji i wówczas podniosła na niego wzrok. Tafla równego, na pozór twardego, niezłomnego lodu przykryła suchą i bezwzględną ziemię; błękitna fala ugasiła żar i determinację ognia, wkradając się między jego iskry niczym nocny złodziej – niespodziewanie, cicho, niosąc ze sobą konsekwencje...
 - Po co ci? – spytał Scorpius, odsuwając twarz od regału. Poczuł coś bardzo dziwnego i im dłużej patrzył w orzechowe tęczówki ukryte pod zasłoną rzęs i opadającymi na nie kosmykami niesfornych, brązowych włosów, tym bardziej się w nim to pogłębiało. Czyżby... wyrzuty sumienia? Niemożliwe. Scorpius Malfoy nigdy ich nie miał.
 - Nieważne... – odparła powoli, również odrywając spojrzenie od dziury między półkami. – A więc będziemy rywalizować? – spytała po chwili.
 - To nie nowość – mruknął Scorpius, sięgając po jakąś zakurzoną księgę. „Najdziwniejsze kwiaty świata”, głosił nagłówek, ale nie zachęcony nim Malfoy niemal natychmiast odłożył opasły tom na miejsce, z którego go wziął.
     Zapadła bardzo niezręczna cisza.
 - Fitzroy mnie wybrał – stwierdzili jednocześnie i usłyszawszy swój własny głos, a także głos przeciwnika, zamilkli. Znowu razem. Bo tylko milczenie potrafili wspólnie... przemilczeć...
 - Ciebie?! MNIE! – wysyczeli w tym samym momencie. - O czym ty mówisz?!
      Zdenerwowany Scorpius usiadł do niej plecami, pochylając się nad swym niedokończonym esejem. Gdy jego samopiszące pióro naskrobało na pergaminie słowo ‘mięta’, Malfoy zaklął pod nosem...

     Już dawno skończył pisać swoje wypracowanie, więc dlaczego wciąż tkwił w bibliotece, jakby na kogoś na czekając...? „Nie czekam! Na nikogo!”, myślał uparcie, kiwając się na nogach krzesła. Czyżby coś sobie wmawiał? Jeśli tak nie było, to dlaczego wstał w tym samym czasie, co ONA? Rozglądał się przez chwilę, jakby chciał zachować pozory. Nagle zobaczył niewielki, połyskujący na drewnianym blacie, kanciasty przedmiot. Tkwił on w miejscu, gdzie jeszcze przed paroma minutami siedziała Weasley.
     Malfoy uśmiechnął się pod nosem, obracając w palcach srebrny, wiszący na łańcuszku krzyżyk. „Wierzy?”, pomyślał i ruszył za nią w pogoń. Korytarze wypełniał szmer uczniowskich rozmów, które co chwile mącił czyjś niespodziewany wybuch śmiechu, krzyk lub wołanie. Ślizgon wypatrywał wśród tłumu skórzanej, pojemnej torby na ramię z wielką klamrą pośrodku. Gdy wreszcie natrafił na nią spojrzeniem, starał się nie stracić z niej oczu. Zszedł po stromych schodach, minął kilka zakurzonych zbroi i wesołych obrazów, a także kamiennych inkrustracji, które przedstawiały Hogwart w różnych etapach jego istnienia. W końcu dotarł na szczyt marmurowych schodów, u których podnóża znajdowała się Wielka Sala.
     Pochodnie w korytarzu były pogaszone, tak więc stał w półmroku. Nie wiedział, czy podejść, zawołać, czy w ogóle uczynić jakiś krok. Nie musiał jej oddawać tego srebrnego wisiorka, to nie należało w końcu do jego obowiązku!
 - Weasley! – zawołał jednak, a jego zachrypnięty głos potoczył się echem po korytarzu.

*


     Usłyszała swoje imię. Odwróciła się z impetem i nawet nie była w stanie ukryć swego zdumienia, gdy na szczycie marmurowych schodów ujrzała zarys czyjejś postaci. Bliskość kamiennych pochodni powodowała, że światło emanujące od bladych ogników zdawało się promieniować od sylwetki nieznajomego. Wielkie, majestatyczne skrzydła krogulca, który tkwił za postacią, sprawiały wrażenie, jakby wyrosły z jej tułowia. Wyglądał jak anioł. Wszystko to nadawało temu widokowi niezwykłych pokładów magii - czegoś pięknego, a zarazem mrocznego. Kiedy postać wyszła z cienia, a na jej twarz padło przesiewane przez liczne, kolorowe szkiełka witrażu światło, Rose zaniemówiła. Twarz, która emitowała jakiś nieodgadniony blask, twarz o szlachetnych rysach... Twarz mająca wiele oblicz, ale nadużywająca jednego z nich. Twarz, która obecnie nie wyrażała nic prócz ostatków pewnych zwiędłych emocji. Twarz, która patrzyła właśnie na nią. Twarz należąca do Scorpiusa Malfoya. W momencie, gdy Ślizgon począł zmniejszać dzielącą ich odległość, Rose opamiętała się, nabierając powietrza w płuca. „Muszę trzymać fason!”, powtarzała w myślach, starając się ziścić to postanowienie.
     Spojrzała na niego ze znakiem zapytania w oczach. Stanąwszy tuż naprzeciw niej, Scorpius powiedział:
 - Co jest?
 - A co ma być? – odburknęła.
     Malfoy podrapał się po czuprynie, unosząc przy tym lewą brew.
 - To się nazywa miła pogawędka Ślizgona i Gryfonki – wymruczał, kręcąc głową ze śmiechem. – Jak to jest, powiedz mi, Weasley, że kiedy staram się być uprzejmy... – przewrócił oczyma w geście irytacji – ty robisz wszystko, by spieprzyć mój doskonały humor?
 - Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie! – syknęła niezrażona jego opryskliwymi słowami.
 - Ty mi tu nie wyjeżdżaj z Bogiem. Nie nadawaj imieniu czemuś, co jest chorym wymysłem szaleńców.
 - A więc jestem szaleńcem?
 - To delikatne określenie – odparł, uśmiechając się zjadliwie.
     Rose zacisnęła pięść na pasku od torby. Rozmowa z Malfoyem za każdym razem przysparzała jej wielu przykrości, a gniew, który towarzyszył owym konfrontacjom, toczył się wraz z jej krwią, zmuszając serce do tego, by biło mocno, mocniej, szybko, szybciej, głośno, głośniej...! W końcu skapitulowała. Czasem jej się to zdarzało, kiedy już naprawdę nie była w stanie znieść zaczepnych uwag Malfoya.
 - Czego chcesz? – westchnęła ciężko.
 - A czego mogę chcieć? – odpowiedział pytaniem. Tego Rose nie mogła w nim ścierpieć – zwłaszcza tego. Głupie komentarze, dwuznaczne odpowiedzi, w których zazwyczaj istnieje kilka den, a przede wszystkich dzika satysfakcja, jaką czerpali po odniesionym zwycięstwie – to pokrótce składniki obopólnej nienawiści.
 - Raczej ty powinnaś zadać to pytanie.
 - A więc?! – warknęła, rozkładając ręce. – CZEGO JA CHCĘ?!
     Malfoy uśmiechnął się z tryumfem – Gryfonka nie potrafiła zamaskować swojej irytacji. To właśnie chciał osiągnąć.
 - Tego – powiedział, otwierając dłoń, w której krył się srebrny wisiorek. Gdy dziewczyna ujrzała krzyżyk uwieszony na łańcuszku, uniosła wyższej brwi, momentalnie łapiąc się za szyję. Zlustrowała wzrokiem Malfoya, a następnie wyrwała mu z ręki swoją własność. Ślizgon sprawiał wrażenie, jakby spodziewał się takiej reakcji. Wycofał dłoń, kiwnął lekko głową, po czym stwierdził:
 - Ależ naprawdę nie musisz dziękować!
     Zdawkowy ton Malfoya wprawił dziewczynę w jeszcze większe zmieszanie. Nie miała zamiaru okazywać wobec niego jakiegokolwiek przejawu słabości, ale nie mogła także odwrócić się na pięcie i tak po prostu odejść. Srebrny krzyżyk był prezentem od jej babci, z którą łączyła ją bardzo silna więź. Ów podarek towarzyszył jej przez niemal całe życie – była z nim związana zarówno sentymentalnie, jak również z przyzwyczajenia. Właśnie dlatego zaistniałej, dość zwyczajnej sytuacji towarzyszyło tyle emocji.
- Skąd go masz? – wycedziła, zapinając łańcuszek z powrotem na szyi.
- Znalazłem. Ej... Nie patrz na mnie tak, jakbym ci go celowo wziął. Nie kolekcjonuję takich pierdoł, jasne?! – odparł, jakby z pretensją w tonie.
- ‘Pierdoł’? – zaakcentowała dobitnie. – Wiesz, o czym ty mówisz?!
- Doskonale...
- Wręcz przeciwnie. Dlaczego ja jeszcze z tobą gadam?! Masz rację, jestem szalona – bąknęła pod nosem, odwracając głowę. Jej lekceważący stosunek w pewnym sensie dotknął jego męskie ego. Nie umiał sobie z tym poradzić.
 - I trochę niebieskiego jest tu, na Ziemi, po co szukać je aż w... niebie? – zawołał, wkładając dłonie do kieszeni spodni i kiwając się na piętach.
 - Bo przydałoby się w coś wierzyć? – odpowiedziała, wykorzystując tę samą taktykę, jaką posługiwał się Malfoy. Okazało się, że takie wymijające odpowiedzi nie tylko na Rose działały, jak płachta na byka, ale także ich samego pomysłodawcę potrafiły nieźle wkurzyć.
 - Nie wszyscy muszą być tacy pobożni, jak ty, nie sądzisz? – wypalił, tracąc cierpliwość.
 - W nic nie wierzysz – podsumowała krótko Rose, nie wdając się w dłuższe dyskusje na ten drażliwy temat. – I...
 - No dalej... Zapytaj, czy w coś wierzę... – podjudzał Malfoy, a jego usta wygiął sarkastyczny uśmieszek.
 - Nie – mruknęła, mrużąc oczy. Gdy odwróciła się do niego plecami i zaczęła iść przed siebie, Scorpius poczuł coś, czego już od dawna nie czuł. Poczuł się zignorowany. Weasley podsyciła jego ciekawość do takiego stopnia, że krzyknął za nią:
 - Dlaczego!
     Ale ona nie odpowiadała. Wciąż szła przed siebie tym swoim niezachwianym krokiem, dźwigając wielką, skórzaną torbę z równie ciężkimi, opasłymi tomiskami wewnątrz. W pewnym momencie Scorpius uświadomił sobie, że imponowała mu wytrwałość Gryfonki, ale w kolejnej chwili karcił się za takie spostrzeżenie.
 - Weasley! – zawołał drugi raz, czując pulsującą ze wściekłością skroń. – DLACZEGO?!
     Kiedy już nie miał żadnych złudzeń i był pewien, że dziewczyna ostatecznie zniknie za pobliskim zakrętem, ona się zatrzymała. . Odgarnęła z policzka zbłąkany kosmyk, po czym rzuciła przez ramię:
 - Bo wiem, jaka byłaby odpowiedź.
     Już nie pytał. Znikła, jak ta mgła, która przed kilkoma tygodniami osnuwała ich umysły na najwyższej z wież, tam, gdzie rzeczywiście mogliby dotknąć... nieba?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz