Okiem Albusa.
Nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z
boku na bok, próbowałem wyczuć zimniejszą stronę poduszki, na której mógłbym
ułożyć swą znużoną głowę. Myślałem. O Michelle, o naszych wspólnych filmach,
które nakręciliśmy „zapożyczoną” kamerą jej ojca i które zakopaliśmy nieopodal
drewnianego podestu. Kiedyś często tam przychodziliśmy. Jednostajny wzór
hogwarckiego jeziora nieraz koił nasze zbolałe dusze, a wspólna rozmowa
dodawała otuchy.
Nikomu nie jest obce to uczucie, które towarzyszy na początku każdej
znajomości. Gdy poznajemy kogoś nowego, robimy wszystko, co w naszej mocy, by
miał o nas dobre zdanie. Przeraża nas wizja, w której ten ktoś opowiadałby
innemu, jaki to z nas sztywniak czy skończony idiota. Baczymy na wszystko, co
powiemy. Ale, gdy ma się przyjaciela, nie przykładamy większej wagi do słów –
nie obawiamy się, że stracimy w oczach tej drugiej osoby. Już nie. Nie
zastanawiamy się, za kogo będzie nas uważała, do jakiej grupy nas
zaszufladkuje: nudziarza, kujona, sceptyka, chojraka lub paranoika. Już nie.
Miałem to gdzieś, byłem zawsze szczery i byłem sobą, ona też. Mogła o mnie
myśleć, co tylko chciała, byleby tylko b y ł a. Z czasem jednak zaczęło mi
zależeć na jej pochlebnej opinii, a każde słowo krytyki, choć rzucone, ot tak, pod
wpływem impulsu i trochę żartem, brałem na poważnie. Wtedy sobie uświadomiłem
tę bolesną prawdę, która przywodziła na myśl mój azyl, moje jezioro – była
czarna, głęboka i większa ode mnie samego... Zależało mi bardziej niż powinno,
a przynajmniej mocniej niż dotychczas. Kiedy Mich pojawiała się na korytarzu,
gnałem jak jakiś nawiedzony po całym zamku, niejednokrotnie szedłem za nią,
śledziłem. Boże, spraw, żeby tamten okres już nigdy się nie powtórzył!
Zachowywałem się jak psychopata!
Chciałem być jak najbliżej. Obserwowałem jej pogodny uśmiech, który wywoływał
mój własny, tak szczery, a zarazem pełen zawodu. Śmiałem się, gdy ona była
wesoła i szczebiotała, jak beztroskie dziecko, i odchodziłem od zmysłów, czując
niemoc istnienia, kiedy płakała w kącie i nie chciała powiedzieć, o co chodzi.
A teraz? Straciłem tę swoją głupią szczerość i zamiast niej stworzyłem własny
teatr, w którym gram same szczęśliwe role i które mają pokreślone początki
scenariuszy, bo niegdyś istniały w nich słowa ‘przyjaźń’ i ‘miłość’. W głowie
napisałem własne zasady – zasady aktora, który okazał się całkiem niezły,
ponieważ udało mu się zamaskować własną rozpacz. ‘Zamaskować’ oddaje całą
istotę rzeczy, zdecydowanie pasuje tu to określenie...
Czy byłbym w stanie TO zrobić? NIE WIEM - odpowiedziałem dziś Ferox. Nie
chciałem mieszać w życiu Michelle, a tym bardziej w jakikolwiek sposób jej
ranić! Gdy mówiła o Zanie, widziałem w jej oczach, coś, czego jeszcze nigdy
wcześniej nie zauważyłem. Była to pasja, wyraźne zainteresowanie i chęć
opowiadania. Rzeczywiście się zakochała, szkoda, że nie o mnie mówiła z takim
uwielbieniem. No cóż, to test wytrzymałości, jaki musi przejść każdy Ślizgon.
Nie należę do tej grupy szczęśliwców, którzy stanowili wyjątek.
Nie, nie uciszałem jej, gdy puszczała ten sam tekst o „cudownym” Zanie niczym
ścięta płyta. Słuchałem pokornie, a gdy nie patrzyła, wywracałem oczami lub
patrzyłem na zegarek. Coraz bardziej nudziły mnie te rozmowy, do których
zdawała się wkraść rutyna. Odmieniona, bo ślepo zauroczona Michelle zaczęła
mnie denerwować, jednak wciąż się łudziłem, że czasy świetności naszej
przyjaźni jeszcze powrócą. Och... Cóż za paradoks. Czekam. Znowu czekam! Jestem
głupcem.
Tępo wpatrując się w baldachim, próbowałem wymazać z pamięci dzisiejszą rozmowę
z Ferox. Było to znacznie trudniejsze niż mogłem oczekiwać. Bywały momenty
słabości, jak teraz, gdy rozważałem jej propozycje, a w drugiej chwili karciłem
się za takie myślenie! Zamykałem oczy, pragnąc oddelegować się w krainę miodem
i mlekiem płynącą, ale po niespełna kilku sekundach otwierałem je z impetem, bo
wciąż widziałem przed sobą twarz Ferox! Istny obłęd.
-
Po co? – zadałem sobie tylko to jedno jedyne pytanie, w miarę cicho, by nie
obudzić śpiących nieopodal współlokatorów.
Na zielonej tkaninie, która tworzyła baldachim, wypleciono herb Slytherinu.
Szary, wijący się, wąż spoglądał ukradkiem na moją bezwyrazową twarz. Tkwiła w
nim jakaś nieprzemijająca siła - siła pokoleń, która napawała mnie mieszaniną
uczuć. Plątanina srebrnych nici w zetlałym materiale wciąż jeszcze
przyciągała wzrok.
Zerknąłem na zegar, było grubo po jedenastej w nocy. Wierciłem się. Nie mogłem
widzieć, czuć i myśleć o upływającym czasie! Wstałem i podszedłem do krzesła,
na którym wisiał mój sweter. Zdjąłem go z oparcia i niedbale zarzuciłem na
ramiona. Wyszedłem z dormitorium, skierowawszy swe nogi ku schodkom, które
poprowadziły mnie wprost do Pokoju Wspólnego.
„Nie musisz odpowiadać od razu, zastanów się. Daję ci czas do północy. Podejmij
właściwą decyzję” - huczały mi w głowie słowa Ferox. Nie mogłem się oswoić z
nieproszonym, obcym głosem, który królował wśród stałych, podświadomych
szeptów! Fakt ten nie dawał mi spokoju. Byłem rozdarty między dniami a nocami,
choć nie wiem, czy ma jakikolwiek sens porównywanie do siebie tych dwóch
dwunastogodzinnych pór – w dzień zabiegałem o satysfakcjonujące stopnie,
odgrywałem zmienne role, stworzone wyłącznie przez wzgląd na otoczenie. I chyba
czułem się z tym coraz gorzej. Zaś noce... były jeszcze okrutniejsze. Bo już
nikogo nie musiałem udawać. Wątpiłem, że spośród tylu zagranych ról,
potrafiłbym jeszcze odnaleźć samego siebie. Prawdziwego samego siebie.
Nieważne.
Ferox, Ferox, Ferox... Dlaczego twój głos manipuluje moim rozsądkiem?
-
Chcesz się zemścić? – pytałem, wysłuchawszy jej propozycji, i nawet nie byłem
zdziwiony, gdy pokiwała głową. O osobach jej pokroju nie miałem dobrej opinii,
bo dobrze wiedziałem, do jakich podłości są zdolne. Zaskoczył mnie jednak ten
nagły odzew z jej strony. Skąd wiedziała, że ja... i że Michelle...? Takiej
wiedzy akurat się po niej nie spodziewałem.
-
Chcesz go zranić? – dociekałem i znowu zrobiła to, co wcześniej - przytaknęła.
Wówczas bezdyskusyjnie odmówiłem, ale... Widziałem ostatnio Zane’a z jakąś
dziewczyną na kolanach i bynajmniej nie była to Michelle.
Wkroczyłem do długiego, nisko sklepionego lochu o kamiennych ścianach. Lampy,
które wisiały na grubych łańcuchach, dawały zielonkawe, zimne światło. Zbiegłem
po marmurowych, szerokich stopniach i opadłem na obitą czarną skórą, długą
kanapę.
-
Incendio – mruknąłem, celując koniec różdżki w palenisko.
Czekałem.
Nieważne...
*
Okiem Amelii.
Uśmiechnęłam się pod nosem, widząc majaczącą w oddali postać. Bezszelestnie
niczym nocna zmora zjawiłam się tuż obok. Twarz z lewego profilu Pottera była
taka smutna, może zamyślona...
Blade płomienie, które tańczyły na żarzącym się popiele w bogato zdobionym
kominku, odbijały się w jego oczach. Przywołałam na usta sztuczny uśmiech, po
czym zajęłam na kanapie sąsiednie miejsce. Nawet na mnie nie spojrzał. Dziwne,
dotąd każdy chłopak zwracał na mnie uwagę.
-
I? – wypłynęło z moich ust. Wciąż miałam nadzieję.
-
To idiotyczne – rzucił krótko, wprawiając mnie w osłupienie. Jego wzrok wciąż
był wbity w rząd naprzeciwległych krzeseł, pokrytych wymyślnymi wzorkami.
Zrobiłam podobnie. Nie patrzyłam na niego, ale przed siebie. Ta rozmowa przywodziła
mi na myśl dwa obojętne względem siebie głazy – nie zależało nam na wzajemnym
towarzystwie, toteż nie robiliśmy niczego, by się do siebie zbliżyć.
-
Czyli nie.
-
Owszem.
-
Trudno. Wiedziałam, że nie potrafiłbyś... – zaczęłam zdawkowym tonem, ale nie
dane było mi dokończyć. Nagle obrócił się ku mnie i syknął najbardziej
jadowitym głosem, jaki kiedykolwiek usłyszały moje uszy:
-
Wiesz, jak wygląda moje życie? – Jego wzrok przeszył mnie na wskroś. – No
właśnie – warknął, dostrzegając zmieszanie na mojej twarzy. – Nic nie wiesz.
- Czyli teraz przechodzimy do etapu „Jestem
taki smutny, a ty nic o mnie nie wiesz”?
-
Myślisz, że nie widzę, jak pomiatasz innymi ludźmi? Ze mnie też szydziłaś –
spojrzał na mnie z dziką satysfakcją wymalowaną na licu. – Nie, nie
zapomniałem, Ferox, a ty chyba wręcz przeciwnie! Wiem, dlaczego w ogóle ze mną
gadasz. Masz jakiś interes. Nie działasz bezinteresownie, wszystko musi pójść
tak, jak ty tego chcesz. Nie przyjaźnisz się z osobami, ba, nawet nie uraczysz
ich jednym, przelotnym spojrzeniem, które nie mogą dać ci tego, czego
oczekujesz – mówił, coraz bardziej ściszając głos i modulując go w ten sposób,
że zaczął przypominać syk węża. A ja tylko słuchałam. Słów, które bolały i
które osadzały się na dnie mojej pamięci, słów prawdy.
-
A co robisz teraz? Zupełnie to samo! Sądzisz, że pójdę ci na rękę? Nigdy. Masz
rację, Zane jest fałszywy i bezwzględny, ale ty jesteś taka sama. Czuj się tak,
jak inni – kontynuował mściwie.
Zwęziłam oczy w niewielkie szparki, moje nozdrza i usta drżały. Miałam ochotę
wyć do księżyca, wykrzyczeć cały ten żal, jaki miałam do Albusa Pottera! Jak
mógł mi to powiedzieć?! Jak mógł mnie tak upokorzyć, gdy ja starałam się mu
pomóc...? Och, kogo ja oszukuję?! Pomóc nie jemu, lecz sobie! On miał być tylko
pionkiem w tej grze – jednym z wielu, który po mojej wygranej zostałby z
niczym.
Obserwuję, jak wstaje i zaczyna wspinać się po schodach z wyraźnym zamiarem
skręcenia w lewy korytarz. Rzuca mi ostatnie, chłodne spojrzenie i idzie przed
siebie – lekko przygarbiony, ale z dumnie podniesioną głową.
-
Potter... – wołam cicho, czując jakąś przemożną potrzebę, by dorzucić swoje
trzy grosze. Nie wiedziałam jednak, że dolewam oliwy do ognia.
-
Och, nie bój się – stwierdził z kpiną. – Nie wyjawię nikomu twojego – urwał,
robiąc pauzę na zjadliwy uśmieszek – sekretu... – W tym momencie sięgnął po
różdżkę, jaką zostawił na pobliskim stoliku i przytknął ją sobie do piersi.
-
Fidelius – szepnął; na jego bladawych wargach nadal błądził gniew.
Rozbłysło kilka srebrnych iskier. Poblask wsiąknął w światło, mieszając się z
jego zielenią i niknąc powoli, w ciszy.
Uniosłam brwi w geście zdziwienia. Znał takie skomplikowane zaklęcia?
Bynajmniej.
-
Wiem, że ci na niej zależy, więc... – odparłam powoli, ale znowu mi przerwał.
Drażniła mnie jego burzliwość.
-
Nie potrzebuję twoich rad – zaśmiał się szyderczo. – Nie stanę się taki, jak
ty! Moim celem nie jest zemsta. A ty chyba najwyraźniej nie znasz tego uczucia,
jakim jest... miłość – wypluł z pogardą. – I wiesz co? Nawet się nie dziwię
Zane’owi, że potraktował cię, jak ostatnią szm... – urwał, jakby dopiero teraz
doszedł do niego sens wypowiedzianych przez siebie słów. Wydawał się być
zmieszany, ale zauważywszy, że przyglądam mu się z uwagą, przybrał ten sam,
nieco zblazowany, oschły wyraz twarzy.
Czułam się tak, jakby ktoś wymierzył mi cios w twarz i po stokroć wolałabym
taką formę katuszy. Doświadczyłam bolesnych upokorzeń i obiecałam sobie, że już
nigdy nie dopuszczę do ich ponowienia.
-
Dokończ... – warknęłam z naciskiem. – No? Na co czekasz?! ZRÓB TO!
Ale tej nocy już nic nie powiedział. Odszedł w milczeniu i ostatnie, co
ujrzałam, to jego wymowny wzrok. To była odpowiedź.
Zaklęłam szpetnie.
-
IDŹ DO DIABŁA, POTTER! – Mój wrzask niósł się echem po korytarzach. Nie
żałowałam niczego.
*
Okiem Scorpiusa.
Zaczęło się niewinnie. Miałem przerwę między transmutacją a zaklęciami; łaziłem
po szkolnych korytarzach wraz z moimi dwoma gorylami - snuli się za mną niczym
natrętne cienie. Zane poszedł gdzieś ze swoją cizią z Gryffindoru. Swoją drogą,
chcę być świadkiem przy ich skandalicznych rozstaniu. O ostatniej rozmowie z
Weasley niemal zapomniałem. „Niemal” nie znaczy „całkowicie”.
Stała tam, gdzie zwykle - z prymusami łudząco podobnymi do niej samej. Patrząc
w tamtym kierunku, zastanawiałem się, jakim cudem wytrzymują tę szarą rutynę.
Nic nie zmienili w całym swoim życiu, co przy moich codziennych zmianach
wydawało się wręcz absurdalne!
Weasley była obrócona do mnie plecami. Przypomniałem sobie tamten widok, gdy
odchodziła, nie uraczywszy mnie odpowiedzią. Ignorowała mnie. „Zniszczy cię
własna naiwność”, myślałem z satysfakcją.
Wyjąłem różdżkę z kieszeni, celując ją ukradkiem w torbę Weasley. Wymruczałem
pod nosem stosowne zaklęcie i niecierpliwie czekałem na następstwa tego czynu.
Torba pękła, wyrzucając na zewnątrz całą swoją zawartość. Nim się obejrzałem,
Weasley już dźwigała z podłogi opasłe tomiska. Szczerze? Było mi jej żal, ale w
końcu to ja wywinąłem ten numer i nie powinienem mieć żadnych wyrzutów
sumienia. Przeszło mi w momencie, gdy dobiegł mnie chichot, a tuż po chwili
czyjś wrzask.
-
I czego się ryjecie?! – warknęła Weasley, mierząc moich goryli rozwścieczonym
wzrokiem. - Ty to zrobiłeś?! – zwróciła się do Erniego. Widząc jego
twarz, gdy patrzył „w dół” (Weasley sięgała mu do pasa), doszedłem do wniosku,
iż był nieco zdezorientowany. No cóż, to chyba pierwsza emocja, jaką przejawił
w tym roku. Sukces.
-
Nazwisko? – rzekła chłodnym, wyrafinowanym tonem.
-
Eee...
-
A więc panie ‘Eee’ – wycedziła, a ja uśmiechnąłem się od niechcenia. – Ty to
zrobiłeś? – powtórzyła, wskazując na swoją torbę. Ernie spojrzał na mnie
niepewnie. Pokręciłem lekko głową.
-
Jak się nazywasz? – zawtórowała Weasley, przywodząc na myśl ściętą płytę.
Jej dydaktyczny tembr głosu już dawno przestał robić na mnie wrażenie i zamiast
przerażać (jak np. Erniego), mnie osobiście śmieszył.
-
King – wtrącił stojący nieopodal Bernie.
-
KingKong– wysyczała Weasley, wyraźnie poirytowana.
Odwróciłem głowę, niemal rycząc ze śmiechu. Półkrwista nawet nie mogła
przypuszczać, że zgadła. Moi dwaj ułomni - ale fakt faktem - potężni
ochroniarze: Ernie „King” Dretch i Bernie „Kong” Valentino. Krótko mówiąc: debile,
jakich wiele na świecie, ale w pięściach niezastąpieni. Nie, żebym się nimi
wysługiwał, lecz zdecydowanie bardziej wolałem wysiłek umysłowy niż fizyczny.
Świadomość ta jednak nie przeszkadzała mi w byciu kapitanem drużyny Ślizgonów,
gdzie zajmowałem pozycję szukającego – tak, jak niegdyś mój ojciec.
-
Natychmiast ze mną – zarządziła syknięciem Weasley, ciągnąc Kinga i Konga za
rękawy szerokich szat. Pełni zdziwienia, zmieszani, sfrustrowani, ale także
podminowani faktem, że sięgająca im do pasa dziewczyna, a na dodatek Gryfonka
śmie wydawać im polecenia, spojrzeli po sobie z płonącymi znakami zapytania w
oczach.
- Dajże spokój – wypaliłem
nieprzekonująco; w moim głosie nie zabrzmiała nawet cicha nuta empatii.
Nie miałem jednak najmniejszej ochoty, by ją z siebie wykrzesać.
- Udław się – warknęła na odchodnym,
racząc mnie krótkim, przelotnym spojrzeniem.
Wyszczerzyłem zęby w szerokim, niezmiernie zadowolonym uśmiechu.
- Powiedziałem to wyłącznie przez męską
solidarność – sprostowałem niby tak od niechcenia.
Weasley obrzuciła mnie tym swoim litościwym spojrzeniem.
-
A czy twoja męska solidarność każe ci się też zamknąć?! – wycedziła.
Nie potrafiłem zatuszować swojego szczerego uśmiechu.
-
Moment... – mruknąłem. Zrobiłem skupioną minę, zmarszczyłem czoło i uniosłem
brwi. – Moja męska solidarność milczy – zaśmiałem się po kilku minutach,
potęgując w Weasley zażenowanie.
Półkrwista pokręciła tylko głową i sądząc, że jej „wypadkowi” winni byli moi
goryle, władowała im na ręce swoje opasłe księgi. Gdy książka na szczycie
trzymanego przez Berniego stosu zachwiała się i tąpnęła ciężko na podłogę, z
jego gardła wydobył się mniej więcej taki dźwięk:
-
Ołłł...
Ernie-Inteligent dodał spostrzegawczo:
-
Hymmm... Spadła...
Tak, tak, też się cieszę.
Wzniosłem oczy ku górze, chichocąc pod nosem. King i Kong wymienili między sobą
kilka znaczących spojrzeń (w ich przypadku snuję pewne podejrzenia, jakoby
stworzyli własny, niezrozumiały dla innych język, tak łudząco podobny do pradawnych,
pochodzących z epoki kamienia łupanego monosylab ludzi-małp), po czym ruszyli
za wyprostowaną, wyniosłą Weasley. Niemal chciałem krzyknąć za nią: „Ej,
Weasley! Nie są doświadczeni!”, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język,
dostrzegając na horyzoncie tego Fitzroya. Najwyraźniej szedł w moją stronę;
włóczył po posadzce skrawek swej błyszczącej, topazowej szaty. Bez słowa, acz z
lekkim, dość irytującym uśmieszkiem, wziął moją różdżkę, którą niczym skarb
gładziłem po chropowatej powierzchni. Patrzyłem na niego w sposób dość
jednoznaczny.
-
Hm... – zamruczał wtem pod nosem, obracając w dłoni różdżkę, jakby dokonywał
pewnych oględzin. – Wierzba, dwanaście cali, włókno ze smoczego serca, sztywna,
elegancka, z osobliwym wykończeniem – tu spojrzał na drobne ornamenty przy
drewnianej, grubej rękojeści. Zapewne myślał, że tym wyczerpującym opisem (bądź
co bądź trafnym) zrobi na mnie wrażenie?! Cóż...
-
Idealna do rzucania zaklęć – stwierdził, patrząc wymownie w kierunku
oddalającej się Weasley, a to znowu powracając do mnie. A niech kto, kląłem w
myślach, przejrzał mnie! To teraz mu się udało zrobić na mnie wrażenie(...)
-
Oszczędź zakłopotania mniej inteligentnym kolegom – zasugerował z przesłodzonym
uśmiechem, wskazując ruchem głowy na dwóch potężnych dryblasów, którzy,
dźwigając księgi, szli obok Weasley niczym tragarze.
Kiedy zabrzęczał dzwonek, ogłaszający koniec przerwy, Fitzroy odwrócił się na
pięcie i wolnym, spokojnym krokiem zaczął iść w stronę schodów. Zdziwiłem się,
że mój występek uszedł mi na sucho, ale, jak widać, życie nie jest takie
przyjemne, jakie mogło się wydawać na początku.
-
Zajrzyj do mnie po lekcjach – rzucił nauczyciel przez ramię.
Nie kryjąc zbulwersowania, warknąłem coś o zaległych pracach domowych, które na
dobrą sprawę sam nam zadał, ale on tego nie słyszał. Zniknął za zakrętem.
Parę godzin później zmierzałem do klasy, gdzie odbywały się lekcje obrony przed
czarną magią. Na swoje nieszczęście przez kilkadziesiąt minut musiałem słuchać
tyrady Gabriela Fitzroya. Później (całkiem wbrew mojej woli) planowałem
„zajrzeć do jego gabinetu”. Cudownie, czujecie ten mój entuzjazm? Ja, owszem –
zobaczywszy na plecach Weasley jakiegoś robaka. Uśmiechnąłem się do siebie.
Z tych nudów zacząłem się rozglądać. Przy biurku Fitzroya spostrzegłem Caleba,
który najwyraźniej odpracowywał swoją karę u wszystkich możliwych nauczycieli,
byleby tylko odzyskać dobre imię w oczach McGonagall. No cóż, jak miał jakąś
sprawę do załatwienia po nocach, to mógł się stawić u mnie i łaskawie zapytać o
jakieś potajemne przejścia. Już całkowicie oszalał przez tę całą Jane. Swoją
drogą, gdyby chciał ją przebłagać, by do niego wróciła, zrobiłby to raz, ale
porządnie, a nie posługiwał się jakimiś oklepanymi frazesami z typu: „złotko”,
„kochanie”, „wróć do mnie”, „przepraszam” i męczył się przez kilka miesięcy!
Nie ma szans. Dowalił jej takim tekstem, że tylko moja interwencja mogłaby tu
coś zdziałać. Widocznie już mu nie zależy. Nawet mnie to nie dziwi. Zabawił się
ze szlamą, zrobił swoje i porzucił – taka jest kolej rzeczy. Podobnie, jak
sądzę, będzie w przypadku Zane’a i Triq. Kolejna rozrywka w moim niezbyt
urozmaiconym życiu hogwarckiego uczniaka.
Mój wzrok znów spoczął na plecach Weasley. Robaczek znikł... Może uda mi się
'przelewitować" tamtego pająka z sufitu... muszę się sporo
nagimnastykować... no... jeszcze trochę... O kurde. Wylądował na Kongu. To nie
ja...!
Weasley jak zwykle siedziała w pierwszej ławce, w rzędzie Gryfonów, a ja w
ostatniej – i nie muszę chyba dodawać przy kim. Znudzony do granic możliwości
słuchałem oleistych, ciągnących się w nieskończoność wywodów profesorka. Dopóty
miałem przymknięte oczy, dopóki nie usłyszałem słowa „jednorożec”. Ten temat,
przyznaję, zainteresował mnie do takiego stopnia, że ku własnemu zdziwieniu
zacząłem słuchać.
-
Czym są jednorożce? – zapytał Fitzroy, patrząc na mnie, jakbym to właśnie ja
miał udzielić odpowiedzi. Dopiero teraz zauważyłem ciemne podkowy pod oczami
Fitzroya. W jego rysach twarzy czaiły się oznaki nieprzespanej nocy, a skóra (o
ile to możliwe) nabrała jeszcze bledszego odcienia.
Kiedy już otwierałem usta, żeby spełnić niemą prośbę Fitzroya (nie mogłem dać
satysfakcji!), wtrąciła się Weasley. Irytowały mnie podobnego typu sytuacje,
ale wcale nie zamierzałem skapitulować w tej walce. Zresztą, jak w żadnej
innej.
-
Jednorożce to niezwykłe stworzenia; mają postać konia i srebrzystobiałą sierść.
Posiadają magiczną moc. Róg jednorożca uważany jest za najlepsze lekarstwo na
wszystkie choroby. Czarodzieje używają włosów z ogona do wykonania wnętrza
różdżek, a rogów do sporządzania eliksirów – wydeklamowała, jakby z jakiegoś
podręcznika.
Zdenerwował mnie fakt, że kilka chwil później jej Dom uzyskał dwadzieścia
dodatkowych punktów. Chciałem powiedzieć zupełnie to samo! Usatysfakcjonowałem
się jednak uwagą Fitzroya, którą skierował do Weasley, aby „nie zabierała
głosu, gdy nie jest o to proszona”. Przynajmniej tyle.
-
Coś jeszcze? – spytał Fitzroy, odwracając ode mnie wzrok i celując go w
Weasley.
Teraz to ja przerwałem jej wpół słowa. I to była moja odpowiedź na jej
niedopuszczalne zachowanie (ta sama gadka-szmatka, którą raczę nadpobudliwych
młodziaków) – mój atak, moja kontrofensywa.
-
Krew jednorożca daje życie każdemu, kto ją wypije – stwierdziłem bez
zająknięcia. Uśmiechnąłem się z satysfakcją, widząc zdenerwowany wyraz twarzy
Półkrwistej.
-
Owszem... – rzekł Fitzroy, miażdżąc mnie spojrzeniem swych miodowych oczu.
Byłem pewien, że za moment zapozna mnie z tą samą uwagą, jaką kilka minut wcześniej
wysłuchała Weasley.
-
Możesz coś jeszcze powiedzieć na ten temat? – ciągnął wątek.
Pokiwałem lekko głową, kontynuując tym bardziej ochoczo, bo obrócona do mnie
Weasley zdawała się mnie wgniatać spojrzeniem w krzesło.
-
Osoba, która wypije krew jednorożca - stworzenia niewinnego, pozbawionego
jakichkolwiek skaz, zostanie na zawsze przeklęta – powiedziałem ceremonialnie,
akcentując złowrogo ostatnie słowo. Gdy skończyłem, skonstatowałem, że byłem w
centrum zainteresowania – wszyscy na mnie patrzyli, słuchali w skupieniu, nawet
Caleb, który odłożył pióro na bok, zerkał na mnie niczym w jakimś transie. Od
kilku tygodni zachowywał się co najmniej dziwnie. Co te rozpady związków robią
z ludźmi...?! Ja nie mam TAKICH problemów – jeszcze nigdy nie byłem z żadną
dziewczyną tak na poważnie, choć, uwierzcie, miałem ich naprawdę wiele. Jestem
za młody na angażowanie się. I na smycz też.
-
Tak... – dobiegł mnie pomruk Fitzroya. Oderwałem spojrzenie od Frowarta,
ponownie celując je w stojącego naprzeciwko nauczyciela.
-
To cena wieczności – dodał już znacznie, znacznie ciszej. – Zbyt wysoka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz