- Ale fajne!
-
I włochate!
-
Pokaż to!
-
Ej! UWAŻAJCIE! Rozwalicie je!
-
Scorp, łap! – Zielonooki Ślizgon poderwał się z krzesła i rzucił w kierunku
kolegi wielkie, różowe, włochate kajdanki. Refleks Malfoya zadziałał w stu
procentach. Uśmiechnął się szeroko i zamachał kajdankami w powietrzu, wysyłając
całusa do obróconej plecami profesor McGonagall. Kolejna salwa śmiechu Ślizgonów
wypełniła Wielką Salę.
-
Dretch – powiedział nagle wyraźnie zainteresowany Zane Gringott, skupiając na
sobie wzrok kumpli. – Skąd to masz?
-
Brat mi przysłał – sapnął Ernie, jakby przebył jakąś długą wędrówkę. Berniego bardziej
zafrapowały czekoladowe rolady, które również znalazły się w paczce Dretcha.
Scorpius uśmiechnął się kpiąco, nie kryjąc zażenowania ich osobami.
-
Brat mi przysłał – mruknął znowu Ernie, na co Malfoy wywrócił oczami. - Mówił, że
mogą nieźle namieszać – zarechotał Bernie do wtóru ze Ślizgonami.
-
To znaczy? – zabrzmiał ciężki głos Dae’a, co zdziwiło nawet samego Scorpiusa.
Wiedział, że Masaka odzywał się tylko wtedy, gdy coś naprawdę go zainteresowało
lub skrajnie nie zgadzało się z jego poglądami. Spojrzał więc na niego z lekkim
zmieszaniem. Kiedy jednak przyuważył to Dae, Malfoy szybko zmienił tor
ukierunkowania swego wzroku. Teraz już wszyscy spoglądali na niepozornie wyglądającą,
metalową rzecz o dwóch futerkowych obręczach. Zbiegli się wokół części stołu
Slytherinu, na której spoczywał obiekt ich zaciekawienia. Co chwila wybuchali
gromkim śmiechem, zwracając na siebie uwagę innych uczniów Hogwartu, a to
milkli raptownie, oczekując jakichś nagłych fajerwerków lub innych efektownych
eksplozji.
-
I co? Co się stanie? – dociekał rozbawiony Scorpius. Mina Erniego sugerowała, że
właściciel owych kajdanek sam nie znał ich właściwości.
-
Ale idiotyzm – orzekł Malfoy kilka chwil później, wstając i odrzucając od
siebie kajdanki. Ruszył przez przejście między stołami, idąc w stronę ogromnych
drzwi, naprzeciwko których znajdowały się długie, szerokie, kamienne schody.
Nie baczył na dziwne nawoływania, w których rozpoznał głosy swoich kolegów.
Szedł dalej, zatracony w subiektywnych myślach o otaczającym świecie, prawach
rządzących normalną rzeczywistością, o zaklęciach i Zgromadzeniu, którego
spotkanie wypadało w najbliższy piątek. Zamyślił się, odrzucając od siebie
jakiekolwiek inne, pochodzące z zewnątrz bodźce.
Nie, nie był w stanie przewidzieć, że nie zdąży przekroczyć progu drzwi. Że
jakaś obca siła zwiąże mu nogi mocnym, niewidzialnym sznurem. Że upadnie na
zimną, twardą podłogę niczym blok kamienia. Że poczuje na prawym nadgarstku ból
tak potężny, tak osobliwy, tak palący, jakby za moment miał mu przepiłować żyły.
Nie mógł przewidzieć, że ostatnim widokiem, jaki ujrzą jego oczy przed
bezlitosnym zderzeniem z marmurową płytą, będzie różowy policzek i pasmo brązowych,
pofalowanych włosów. Nim pogrążył się w ciemności, machinalnie zacisnął
zniewoloną dłoń na czyichś palcach. Jego chłód stonował ich ciepło, wyrównał
temperaturę, przeniknął do tkanek, mięśni, komórek, krwi... A później... później
był już tylko mrok.
*
- Nie wierzę.
- Serio?!
- Zamknij się, Weasley.
- To jest jakiś koszmar.
- Nie wierzę... Po prostu nie wierzę w taki
zbieg okoliczności! Dlaczego ty?! Dlaczego nie seksowna Mandy z siódmej klasy?!
Rose uśmiechnęła się
nieznacznie. Podkreślanie, iż nie była zbyt atrakcyjną dziewczyną, już nie działało
na nią tak, jak samo rozczarowanie Malfoya. Nie była zadowolona z takiego
obrotu sytuacji, ale on jest bardziej.
- Mandy TIPS... – zacmokała sceptycznie. - No
cóż... Zawsze mówiłam, że nazwisko świadczy o człowieku.
- Taa? – zarechotał Scorpius, starając się
wyrwać rękę ze szponów metalowej obręczy. Na próżno. - Weasley - Grizzly –
wysapał, czerpiąc przyjemność ze zniesmaczonej miny Gryfonki. Odebrano mu wolność,
prywatność i godność, ale chęć upokarzania Weasley nikt nie był w stanie z
niego wyplenić. Chlubił się tym.
- Jasny gwint... – bąknął pod nosem, wiercąc
się na szpitalnym łóżku.
- Co jest?
Nie odpowiedział. Posłał
jej jedno ze swoich morderczych spojrzeń i odwrócił twarz w przeciwną stronę. „Dziś
są pojedynki.”, pomyślał i oparł głowę o metalowy zagłówek. Dopiero teraz
zauważył rząd bliźniaczych łóżek, ustawionych wzdłuż białego, prostokątnego
pomieszczenia. Drzwi sporadycznie otwierały się i zamykały, wpuszczając i
wypuszczając pacjentów lub ich znajomych. Biel ścian i jasne, oślepiające światło,
wpadające do Skrzydła Szpitalnego przez ogromne witraże, kłuły Malfoya w oczy.
Fakt ten spostrzegła jego sąsiadka, ale nie zdążyła jednak nic powiedzieć, bo
do sali weszli nauczyciel obrony przed czarną magią, Gabriel Fitzroy, i
dyrektorka Hogwartu, Minerwa McGonagall.
- Co się stało?! – niemal wykrzyknęła,
ujrzawszy na złączonych łóżkach dwójkę nastolatków, którzy nie pałali do siebie
zbytnią sympatią, a teraz byli zmuszeni leżeć obok siebie w odległości kilku
centymetrów.
- To pewnie pochodzi ze sklepu Weasleyów na
Pokątnej? – wtrącił Fitzroy, rzuciwszy Gryfonce porozumiewawcze spojrzenie. Ta
sytuacja najwyraźniej go bawiła, czego nie można było powiedzieć o jej
ofiarach.
- Świetne gadżety, sam się w kilka zaopatrzyłem...
– ciągnął z zachwytem, ale odnalazłszy gromiący wzrok przełożonej, szybko spoważniał.
– Ktoś chyba rzucił na nie urok – stwierdził parę minut później, gdy dokonywał
oględzin zdjętych już kajdanek.
- Kto?! – warknął Scorpius, jakby chciał własnoręcznie
dopaść tego, kto mógł się dopuścić tak brutalnej intrygi!
- To samo minie. Przynajmniej tak mi się
wydaje...
- Wydaje?! – zapiał Malfoy, prychnąwszy z
pogardą. – Mam swoje prawa! Nie zgadzam się.
- Owszem, Scorpiusie – rzekł powoli Fitzroy,
akcentując dobitnie każde słowo. – Ale...musisz się zgodzić, dopóki nie dowiem
się, jaka to jest klątwa i jaką ma siłę, nie potrafię jej cofnąć... Nie widzę
innego wyjścia... Profesor McGonagall – skinął głową na dyrektorkę, okazując
jej szacunek; różniący ich wiek dał o sobie znać w zachowaniu nauczyciela, który
przecież tak często łamał zasady i nie baczył na konsekwencje swoich czynów.
Teraz było inaczej.
- Nie ma innego wyjścia – powtórzył, przenosząc
wzrok na oczekujących dobrych wieści nastolatków. – Jesteście na siebie
skazani.
- Jesteśmy na siebie skazani... – bąknęła pod
nosem Rose. Jej wyraz twarzy wyrażał ubolewanie i swoistego rodzaju lęk. Bała
się.
- Na czym będzie polegało to „skazanie”? –
zapytał trzeźwo Scorpius, przyglądając się z podejrzeniem
dwudziestokilkuletniemu profesorowi. Spoważniał.
Zmieszany nauczyciel zerknął
na stojącą nieopodal McGonagall.
- Musicie razem zamieszkać – orzekł bezlitośnie,
a przez twarz McGonagall przetoczył się cień niepokoju.
- CO?!
Jednoczesna reakcja
Gryfonki i Ślizgona jeszcze bardziej podniosła temperaturę ich charakterów.
Gdy emocje nieco już opadły,
Rose wykrztusiła:
- Ekhm, dobrze... A więc... ile? – Jej słowa
brzmiały, jak wyrok śmierci. I w istocie wyglądała tak, jakby szła na ścięcie -
jej katem miał być Scorpius Malfoy.
- Dzień? – podsunął z nadzieją Ślizgon.
- Jakby to powiedzieć...
- Dwa? Dwa dni?
- Trzy...?! – Scorpius już nawet nie starał
się ukryć swojej desperacji. Po jego obliczu przeszedł cień frustracji.
- CZTERY?!
Wyraz twarzy Gabriela
Fitzroya nie świadczył o przychylnych informacjach.
- Do czasu, kiedy uda mi się zapanować nad –
tu spojrzał na puchaty obiekt całego zamieszania – klątwą. Nie wiemy, jakie
konsekwencje nastąpią, gdy się rozdzielicie. I, osobiście mówiąc, nie radziłbym
sprawdzać...
- ILE?! – zawył rozpaczliwie Malfoy, wiercąc
się niespokojnie na białej kołdrze.
- Minimum tydzień.
- Proponuję natychmiastową egzekucję. Po co
tortury? – warknął Malfoy, na co dyrektorka skarciła go srogim spojrzeniem.
- Jak to ma wyglądać...? – odezwała się Rose,
a McGonagall wtrąciła:
- Myślę, że najlepszym zakwaterowaniem na ten
czas będzie dormitorium pana Malfoya. Jest duże i przestronne, łatwo je będzie
nieco... przemeblować.
Rose spojrzała ukradkiem
na – o ile to możliwe – jeszcze bardziej bladego niż zwykle Malfoya. Wiadomość
o tygodniowej „udręce” - o udręce w jego własnym dormitorium w połączeniu ze słowem
‘przemeblowanie’, działała na niego jak płachta na byka.
- Od tej pory czujcie się tak, jakby wasz współlokator
był wami. I tyle mam do powiedzenia. Żegnam i... życzę miłej i owocnej współpracy
– odparła na odchodnym McGonagall, akcentując z ironią ostatnie zdanie.
- Swoją drogą, to nawet dobrze się składa. Za
miesiąc szkolne eliminacje do konkursu, będziecie mogli się wspólnie przygotować...
Wkrótce poinformuję was o godzinach prywatnych lekcji, które ze mną odbędziecie.
No cóż... Wygląda na to, że się zaobrączkowaliście – zadrwił Fitzroy, mrugnąwszy
przelotnie w kierunku Weasley.
Scorpius miał ochotę udusić go za tę sarkastyczną,
kpiącą uwagę. Może wtedy poczułby zbawienną ulgę? Czy mogło być coś gorszego od
mieszkania z Weasley w jednym zamku? Mijanie jej na korytarzach, między
lekcjami, na śniadaniu, obiedzie i kolacji? A czy bylibyście w stanie wyobrazić
sobie tę dwójkę w jednym pokoju? Non stop obok siebie? W tej samej ławce? Próbujących
uprzykrzyć życie tej drugiej osobie? Nie? Uwierzcie. Bo to się właśnie stało.
- Weasley?
-
Czego?
-
Jeśli od teraz jesteś mną... to... mogłabyś mnie podrapać? Nie sięgam...
-
Na litość boską...
-
Hahaha...
***
Okiem Rose.
Piątek.
Z całą pewnością mogę powiedzieć, że nienawidzę Lochów. Zimne, ciemne i
gdzieniegdzie obślizgłe. Nic mnie do nich nie ciągnie, dosłownie nic! A
jednak... muszę w nich przebywać. I teraz, gdy idę z Malfoyem ramię w ramię,
czując na sobie nieprzychylne spojrzenia mieszkańców Domu Węża i stawiając każdy
krok z niebywałą ostrożnością, mam wrażenie, że jestem w paszczy jakiejś krwiożerczej
bestii.
Nie mogłam uwierzyć w to, co się wokół mnie działo! Od tygodnia mieszkałam z
Malfoyem w tym samym dormitorium, chodziłam na te same lekcje, jadłam w tym
samym miejscu, co on... Jako, że oboje nie mieliśmy zamiaru odpuścić – ja nie
potrafiłam zgodzić się na konsumowanie posiłków przy stole żałosnych Ślizgonów,
a on, nie zapominając o swojej dumie, omijał Gryfonów szerokim łukiem – tak więc
jedliśmy w dormitorium.
Mogłabym tę ‘zażyłość’ określić mianem
symbiozy, ale byłoby to kłamstwo. Nie robiliśmy nic dla tej drugiej osoby, zupełnie
nic, wręcz przeciwnie – uprzykrzaliśmy jej życie, jak tylko umieliśmy. Malfoy
ciągle robił mi głupie żarty, chował moje książki albo spalał je jednym machnięciem
różdżki. Myślałam, że jesteśmy totalnymi przeciwieństwami... Myliłam się, bo...
Jesteśmy NAJWIĘKSZYMI przeciwieństwami na świecie! On nie może wytrzymać bez
magii, korzysta z różdżki na każdym kroku, ja mogę się pofatygować, odganiając
od siebie czary jak chmarę namolnych owadów. On uwielbia szydzić z innych;
dopiero teraz widzę, jak manipuluje swoimi pseudo przyjaciółmi, jak
wykorzystuje ich do osiągnięcia swoich celów, zachowując pozory, jakoby on do
tego wszystkiego doszedł. Począwszy od jego durnych, nie wyposażonych w
elokwencję goryli, Dretcha i Valentina, a skończywszy na inteligentnym i bardzo
wpływowym Zane’ie Gringocie – wszyscy, powtarzam wszyscy, ulegli manipulacji
Malfoya! Momentami nawet ja zaczynałam wierzyć w jego „doskonałość”, ale
raptownie wracałam do realnej, pozbawionej złudzeń rzeczywistości.
Jednak... czasami... gdy nie mogłam zasnąć, uchylałam drzwi, które odgradzały
nasze sypialnie, i przez tę niewielką szparę obserwowałam Malfoya. Nie spał.
Zazwyczaj skrobał coś na pergaminie albo, położywszy się w swoim łóżku, ćwiczył
najrozmaitsze zaklęcia. W myślach, z ciężkim bólem serca, przyznawałam, że był
naprawdę utalentowany i mimo najszczerszym chęci nie mogłam temu zaprzeczyć.
Jeśli
zaś chodzi o rozwiązanie zagadki kajdanek, to profesor Fitzroy poczynił w tej
kwestii pewne postępy. Ustalił, że klątwa, którą rzucono na obiekt naszej
katorgi, jest niebywale skomplikowana i tylko bardzo uzdolniony czarodziej mógł
ją opanować. Nauczyciel wciąż mówił, że potrzeba czasu... I znowu ten sam wywód!
Jak się jednak okazało czar, który powodował, że byłam skazana na Malfoya,
wygasał o północy i mogliśmy się cieszyć wolnością przez niespełna półtora
godziny (ja to chyba tylko przez sen...). Z każdym dniem było inaczej.
Wystarczyło poczekać na to, aż klątwa wygaśnie bezpowrotnie, a ja wrócę do
swojego szarego, ale bardzo spokojnego życia.
-
Mam ochotę go zabić – wymruczałam podświadomie, zaciskając palce na różdżce. Byłam
taka rozgoryczona! Miałam dosyć towarzystwa Malfoya, dosyć tych okropnych, litościwych
spojrzeń, ironicznych uśmieszków, opryskliwych słów! DOSYĆ! DOSYĆ!!!
Złość ta wyparła mój rzeczywisty obraz sytuacji do takiego stopnia, że poczułam
wzbierające się pod powiekami łzy.
-
Nie przy nich, nie przy nich... – szeptałam, jakbym chciała dodać sobie otuchy.
Pomogło. Na pewien czas, oczywiście.
Szliśmy przez długi, kamienny korytarz, wzdłuż którego rozciągały się
pochodnie. Niczym pies uczepiony nogi Malfoya, stąpałam za nim – cichutko,
niepewnie, bezszelestnie.
W końcu dotarliśmy do dormitorium. Gdy po
raz pierwszy przekroczyłam jego próg, byłam zdumiona. Pokój wydawał się być
taki, jak inne – przynajmniej te Ślizgonów. Na pierwszy rzut mroczny, ciemnozielony,
złowrogi, znienawidziłam go od pierwszego wejrzenia, po kilku dniach z chęciach
do niego wracałam. Tylko tam mogłam odetchnąć. Bez tych wszystkich obcych
ludzi...
-
Nie martw się – usłyszałam tuż obok swojego ucha zachrypnięty głos. Nie wiem,
dlaczego, ale jego tembr wydawał mi się taki... taki... uspokajający, a zarazem
pełen gniewu, pretensji i żalu - również i we mnie wzbudzał te emocje.
-
Co? – Spojrzałam na niego zdezorientowana. Uważnie mi się przypatrywał.
-
Mnie też jakoś nie odpowiada ten układ. Nie myśl, że...
-
Wiem, Malfoy. I, prawdę mówiąc, nie potrzebuję twoich pocieszeń. To ostatnie,
czego miałabym ochotę słuchać.
-
Nie musisz mnie w tym uświadamiać – warknął, urażony moją niezbyt pozytywną
reakcją. – Próbowałem być...
-
Miły? – znowu mu przerwałam. – Nie rozśmieszaj mnie!
Zamilkł, podchodząc do wielkiego, stojącego w kącie pomieszczenia, lustra. Było
piękne, błyszczące i jakby znajome... Zauważyłam, że Malfoy często się w nim
przeglądał, ale sądziłam, że to przez jego wrodzony egoizm i samouwielbienie.
Ale teraz wydawało mi się to co najmniej dziwne.
Kiedy już miałam zamiar trzasnąć drzwiami
od swojej sypialni, po pokoju potoczył się zachrypnięty głos Malfoya:
-
Mówiłaś, że się na ciebie uwziąłem.
Znieruchomiałam. Jakoś nie miałam zbytniej ochoty na wysłuchiwanie kolejnych
szyderstw. Nic nie odpowiedziałam. Tymczasem on kontynuował:
-
Wtedy zaprzeczyłem, Weasley. Zaprzeczyłem, bo być może chciałem coś zmienić.
Nieraz próbowałem być dla ciebie miły, jakoś... no nie wiem... zobojętnić nasze
kontakty, wyzbyć się tego – urwał, zastanawiając się, czy może powiedzieć to,
co chciał – rodzinnego uprzedzenia. Mówiłaś, że się na ciebie uwziąłem – powtórzył
– ale to ty sama do tego dążysz. Spójrz tylko, jak się zachowujesz...
-
Kolejna manipulacja? Teraz to ty będziesz tym dobrym, a ja tą złą? Nie uwziąłeś
się?! Chcesz coś zmienić?! Jak możesz mówić, że to moja wina! Jak możesz mówić,
że chcesz, by między nami był całkiem w porządku?! To nie ja poniżałam cię od
pierwszej klasy! To nie ja linczuję na każdym kroku twojego brata, szydząc z
niego i publicznie upokarzając! Chcesz „wybielić” swoje występki paroma górnolotnymi,
pełnymi udawanej pokory, słowami? Żałosne, Malfoy! Żałosne. Nie mam już nic więcej
do powiedzenia. Idę spać.
Trzasnęłam drzwiami tak mocno, że... zadrżały
niebezpiecznie i tak po prostu runęły z łoskotem na podłogę. Nie wierzę, po
prostu nie wierzę w swojego pecha.
-
To się nazywa mieć siłę przebicia – zacmokał ze śmiechem Malfoy, sięgając po różdżkę.
Wydobyłam z kieszeni spodni swoją własną.
-
Oszczędź sobie – odburknęłam, kilkakrotnie nią machnąwszy. Gdy z drewnianego końca
wystrzeliła wiązka niebiesko-srebrnych iskier, a z moich ust padła formuła zaklęcia,
drzwi znalazły się we właściwym miejscu. Gdy wreszcie usiadłam na swoim łóżku,
rzuciwszy torbę w kąt, mogłam spłonąć tym moim znienawidzonym, jakże
zdradzieckim rumieńcem! Niemal tłukłam głową o ścianę, starając wryć sobie w
pamięć kolejne przykazania, jak nie zostać zdeptanym przez Malfoya! Jakoś nie
potrafiłam się ich trzymać. Załkałam gorzko.
-
Luigi – szepnęłam mimowolnie. Spojrzałam bezwiednie na leżący nieopodal zwitek
czystego pergaminu. Sięgnęłam po kałamarz i nowe pióro. Byłam rozżalona,
zdesperowana, wściekła i może dlatego wszystko przekładało się na to, co pisałam.
Po moich policzkach spływały słone łzy, ściekając na ciemnozieloną pościel, a
gdzieniegdzie także i na sam list.
„(...)czasem mam wrażenie, że ja i on jesteśmy ulepieni z tej samej gliny,
momentami nawet chcę z nim pogadać, ot tak, po prostu... Ale wtedy on znowu
pokazuje mi, gdzie jest moje miejsce. Zawsze za nim... Nigdy przed, nigdy
pierwsza, nigdy lepsza! Czuję się od niego gorsza, on daje mi to do
zrozumienia... Próbowałam uodpornić się na tego typu sytuacje! Nie potrafię...
Jestem taka słaba w jego towarzystwie, taka... bezradna. Może dlatego ryczę
teraz, jak oszalała?! Wiem, co teraz sobie myślisz, a przynajmniej mogę
przypuszczać. Muszę go ignorować, wmawiać sobie, że nie warto się przejmować...
Ale to jest trudne, tym bardziej w ostatnich dniach! Ja nie wiem, co ja takiego
zrobiłam tym Na Górze, naprawdę nie wiem, że skazują mnie na takie cierpienia!
Wiem natomiast, że dłużej tego nie wytrzymam(...)”
Podpisałam się, po czym włożyłam złożoną kartkę do białej koperty. Zaadresowałam
ją i odłożyłam na stolik. Myślałam, wciąż myślałam...
***
Okiem Caleba.
Tkwiły we mnie dwie różne osoby. Pierwsza była idealna i doskonała, wręcz
perfekcyjna dla całego świata. Drugą zaś chciałem w sobie ukryć za wszelką cenę
- nawet, jeśli miała być ona bardzo wysoka. Panował we mnie pewien dysonans,
niespójność... Bywało, że przeważały myśli Człowieka Dobrego, zaś innym razem
tego Złego. Ostatnimi czasy to właśnie ten drugi objął we mnie władzę. Kierował
moimi myślami, moim patrzeniem na świat, moimi uczuciami, moją miłością do
Jane... I jedyne, co mogłem zrobić, to zaakceptować ten stan rzeczy, bo im
bardziej się buntowałem, tym mocniej i boleśniej odczuwałem zmiany, jakich sam
mimowolnie dokonywałem. Powiedziałem Jane, że mi na niej nie zależy, że nie
widzę nas w przyszłości... To kłamstwo, ale już nic nie byłem w stanie zrobić.
Nie mogłem się przełamać! Zło zdzierało ze mnie ostatnie dobre emocje. Umierałem
w sobie każdego dnia; umierałem nocami tylko po to, by powtórnie narodzić się o
poranku, i tak ciągle, i znowu, bez przerwy! Błędne koło.
-
Gdybym miał tę cholerną pieczęć! – mruczałem pod nosem, przyglądając się małej,
skórzanej, niepozornie wyglądającej, książce. Chciałem poznać jej złowrogi
sekret. Tego, co mną zawładnęło, nienawidziłem całym sercem, ale z drugiej
strony... pragnąłem odkryć tę tajemnicę. Być tego panem, władcą, drogowskazem!
Nie potrafiłem przezwyciężyć tej przemożnej chęci!
-
Otwórz się! Otwórz! – krzyczałem, ostatecznie wsadziwszy księgę między dwie półki.
Mimo że złościłem się własną biernością, a także tym, że księga była tylko zwykłą
księgą, co wciąż w sobie negowałem, traktowałem ją z niebywałym pietyzmem.
Nagle
usłyszałem jakiś szmer, a później pisk. Powiodłem wzrokiem w kierunku źródła
tego odgłosu. Ujrzałem małą, szarą, bezbronną myszkę. „Taka bezradna...
taka... nieważna...”, myślał Człowiek Zły, rozprostowując palce. Rozległ się
głuchy chrzęst kości. „Nikt cię nie potrzebuje, jesteś zwykłym balastem, więc,
po co... żyjesz?”
Poderwałem
się z krzesła i doskoczyłem do różdżki. Wystarczyło jedno słowo, by zadać ból.
Jedno słowo, by skręcić kark tej ‘małej, szarej, bezbronnej myszce’. Jedno słowo,
by napawać się widokiem krwi i bezwładnych, maluteńkich zwłok. Jedno słowo, by
uśmiechnąć się z zadowoleniem, samouwielbieniem, dumą...? Jedno słowo, by...
przenieść się do wyimaginowanego, pełnego zła, gorszego świata, a po chwili wrócić
z niego do prawdziwej rzeczywistości; skonstatować, że patrzy się wprost na
zmarłą w ogromnych cierpieniach istotę, że trzyma się w ręce narzędzie zbrodni,
a usta, które wypowiedziały morderczą formułkę, są twoje i tyle twoje, ale
wtedy... były obce. Odetchnąłem ciężko, odrzucając od siebie różdżkę, jakby była
jakimś wyjątkowo jadowitym zwierzęciem. Moje dłonie drżały, oczy wciąż jeszcze
wpatrywały się w bezwładne ciało myszy, w jej lekko rozwarty pyszczek, szeroko
otwarte, zastygłe w bólu, ślepka. Już wiedziałem, że to, co się działo wokół
mnie od kilku miesięcy, nie jest zwykłym wymysłem. Tkwiłem w dwóch różnych światach,
jako dwie różne osoby o różnych priorytetach, ideach i celach Prowadziłem dwa
odrębne życia.
- Boże…
Myślisz, że cię uratuje...?
Nie mogłem wciągać w to Jane. Musiałem zachowywać
pozory, musiałem trzymać ją z daleka od tego wszystkiego, a zwłaszcza od
siebie. Cierpiałem – tym bardziej, że jedyną myślą, jaką wciąż ‘pamiętałem’,
gdy zabijałem tę mysz, była myśl, że mógłbym to zrobić Jane. Poczuć jej zapach,
zapach jej krwi, jej śmierci... Mieć ją w całości dla siebie, tylko dla siebie!
Nie ma go...
Twojego Boga tu NIE MA! NIE W TYM ŚWIECIE, CALEBIE!
*
“Requiem For A Dream”
Ciemny las. Mrok spowijający każdy zakamarek; dziuple, w których
czai się zdradziecka cisza. Dwie sylwetki majaczące na tle wysokich, posępnych
drzew: ich gałęzie chylą się ku Calebowi, jak swemu władcy, burzycielowi świata,
potomkowi czarnej magii.
Jesteś tak blisko... Godzina.
„Powiedz, co mam zrobić...”
Jane. Jej fiołkowe, skoncentrowane oczy, usta zawsze
skore do uśmiechu, jaśminowy zapach włosów... Blade dłonie, różowe policzki...
Jesteś tak blisko... Minuta.
„Wskaż mi drogę... Błądzę.”
Głosy. Ucisz je, ucisz... Nie mogą
przekrzyczeć twojej duszy! Przecież nadal jesteś dobry. Skup się! Przypomnij
sobie wspomnienia, przywołaj je teraz – w tą chłodną, czarną noc, myśl tylko o
nich...
Jesteś tak blisko... Sekunda.
„Pomóż... Nie wiem, co
robić!”
Krzyk. Zobacz... Usłysz...
Poczuj... rozpacz. Jest ciepła, powoli przeistacza się w przejmujący chłód:
osnuwa każdą cząstkę twego ciała – mięśnie, ścięgna, skórę, krąży w twojej
krwi, w obiegu, aż w końcu się ulatnia... Jej pozostałością są wyrzuty
sumienia. One nigdy nie mijają. I choć masz świadomość, że za chwilę je
poczujesz, nie przestajesz. Już wiesz, że to nieuniknione – tak, jak śmierć.
Zabij.
Jezioro. I plusk wody.
Czemu
zaciskasz palce w pięść, mocno wbijając paznokcie w skórę?
Tryska
z niej gorąca, bordowa maź.
Czemu
zamykasz oczy, łkając cichutko?
Nie
powinieneś, przecież nie jesteś już z w y k ł y.
Czemu
twoim ciałem szarpią torsje?
Upadasz.
Żółć i gorycz na ustach... Przykładasz do twarzy zranioną dłoń.
Czemu
po twojej twarzy spływają łzy, mieszając się z gorzkim smakiem krwi?
Połykasz
je. Czujesz w ustach śmierć.
Czemu
krzyczysz?!
Bo
zobaczyłeś, usłyszałeś, poczułeś...
*
-
Dosyć – wychrypiał, gwałtownie unosząc swe powieki. Wyskoczył spod seledynowej
pościeli, przeczesał włosy palcami, po czym otarł dłońmi twarz, przywracając
poczucie rzeczywistości. Westchnął ciężko, jak po jakiejś wyjątkowo męczącej wędrówce,
wypuszczając powietrze z głośnym świstem. Ten koszmar nie dawał mu spokoju, śnił
mu się niemal co trzydzieści dni; głównymi bohaterami tych omamów były różne
osoby, które znał i których poznanie nigdy nie było mu dane. Przedostatnio była
to jakaś niska, tęga Krukonka o rozbieganym spojrzeniu małych, wyzierających
znad okularów-połówek, czarnych oczach. Jeszcze innym razem był to chudy,
wysoki chłopak o wąskich ustach. Jednak najczęściej śniła mu się Jane. Zawsze
byli w Zakazanym Lesie... I to go przerażało. Przerażała go także zbieżność
dat, kiedy był zmuszony doświadczyć tych dziwnych wizji - dokładnie w trzynasty
dzień każdego miesiąca.
Odetchnął jeszcze kilka razy, wmawiając sobie nierealność owej sytuacji. „To
jakieś brednie!”, powtarzał do upadłego, a tym samym podnosił się na duchu.
Mimo iż był przybity brakiem obecności Jane, czego oczywiście sam był przyczyną,
czuł, że zrobił dobrze, okłamując dziewczynę. Kochał ją, tak bardzo ją kochał...
Kochał za jej fiołkowe, skoncentrowane oczy, usta zawsze skore do uśmiechu,
jaśminowy zapach włosów... Blade dłonie, różowe policzki... Dlatego nie
chciał jej stracić. Te sny wzbudzały w nim lęk, już sam nie wiedział, co o tym
wszystkim sądzić!
Powlókł się do łazienki, noga za nogą. Spojrzał na swe odbicie: tors z
delikatnie zaznaczonymi mięśniami malował się na szklanej powierzchni; zmęczona,
jeszcze senna twarz patrzyła na Caleba szarymi, przekrwionymi oczami. Ale... Co
to? Dlaczego policzki były poznaczone jakimiś wciąż wilgotnymi, wąskimi strużkami...?
Ich początek czaił się pod dolną kreską oka, a koniec na policzkach i części
podbródka. A to? Czyżby... krew...?
Spojrzał na rękę. Cztery czerwone ślady, podłużne dziurki, z których
spływała krew, obtaczając kciuk, widniały na wewnętrznej stronie jego prawej dłoni.
Nie był w stanie wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Milczał. Oparł ręce o
zimną umywalkę, oddychając głęboko. Nim odważył się spojrzeć na swoje odbicie,
przez jego mózg prześliznęła się niezliczona ilość sprzecznych myśli.
A ty? Co widzisz, gdy spojrzysz w lustro? Odbicie? Czyje? Swoje? On widział
twarz mordercy, jakim niebawem miał się stać. Nic więcej. Ale ta świadomość
budziła w nim swoistego rodzaju podniecenie; bliskość potęgi, którą władał,
zdawała się koić jego zbolałe zmysły. „Boże... Co ja robię...”,
lamentował w ciszy własnego sumienia, ale wcale już nie myślał o Wszechmocnym,
o Stworzycielu świata - świata, którego harmonię wkrótce miał zburzyć.
Boga
tu nie było. Nie w tym świecie.
Znowu
spojrzał na swoje odbicie. Tym razem nie był już w nim sam. Ujrzał czyjś zarys,
który z każdą chwilą stawał się coraz wyraźniejszy, aż w końcu przybrał kształty
dziewczyny. Zdawała się stać tuż za Calebem, gdy jednak się odwrócił, nikogo
nie zobaczył. Sądził więc, że wszystko działo się w jego wyobraźni.
- Czego chcesz? – warknął,
zbliżając dłoń do lśniącej płyty. Szare oczy dziewczyny przenikały go aż do kości.
Wciąż nie odpowiadała.
- Jesteś tylko duchem –
wymamrotał chłopak. – Zabiłem cię? Nie pamiętam – szepnął rozhisteryzowanym
tonem. – A może... mam dopiero zabić...? Odejdź, błagam. Odejdź!
Dziewczyna uśmiechnęła się leciutko, wyciągając w jego kierunku jakiś błyszczący,
wypełniony perłową substancją, przedmiot. Kształtem przypominał kulkę. Dopiero
teraz, kiedy uważniej przyjrzał się dziewczynie, Caleb dostrzegł na jej szyi
srebrny łańcuszek, na którym wisiała jakaś niewielka rzecz. Z tej odległości
nie mógł stwierdzić z całą pewnością, co to tak naprawdę było. Mógł spytać, choć
zapewne i tak nie otrzymałby zwięzłej odpowiedzi, mógł zrobić cokolwiek, ale
nie zdążył. Zjawa znikła, rozpływając się w powietrzu niczym srebrny pył
widniejącego na firmamencie księżyca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz