15. " Co widzisz, gdy spojrzysz w lustro? "


 
  - Ale fajne!
 - I włochate!
 - Pokaż to!
 - Ej! UWAŻAJCIE! Rozwalicie je!
 - Scorp, łap! – Zielonooki Ślizgon poderwał się z krzesła i rzucił w kierunku kolegi wielkie, różowe, włochate kajdanki. Refleks Malfoya zadziałał w stu procentach. Uśmiechnął się szeroko i zamachał kajdankami w powietrzu, wysyłając całusa do obróconej plecami profesor McGonagall. Kolejna salwa śmiechu Ślizgonów wypełniła Wielką Salę.
 - Dretch – powiedział nagle wyraźnie zainteresowany Zane Gringott, skupiając na sobie wzrok kumpli. – Skąd to masz?
 - Brat mi przysłał – sapnął Ernie, jakby przebył jakąś długą wędrówkę. Berniego bardziej zafrapowały czekoladowe rolady, które również znalazły się w paczce Dretcha.
     Scorpius uśmiechnął się kpiąco, nie kryjąc zażenowania ich osobami.
 - Brat mi przysłał – mruknął znowu Ernie, na co Malfoy wywrócił oczami. - Mówił, że mogą nieźle namieszać – zarechotał Bernie do wtóru ze Ślizgonami.
 - To znaczy? – zabrzmiał ciężki głos Dae’a, co zdziwiło nawet samego Scorpiusa. Wiedział, że Masaka odzywał się tylko wtedy, gdy coś naprawdę go zainteresowało lub skrajnie nie zgadzało się z jego poglądami. Spojrzał więc na niego z lekkim zmieszaniem. Kiedy jednak przyuważył to Dae, Malfoy szybko zmienił tor ukierunkowania swego wzroku. Teraz już wszyscy spoglądali na niepozornie wyglądającą, metalową rzecz o dwóch futerkowych obręczach. Zbiegli się wokół części stołu Slytherinu, na której spoczywał obiekt ich zaciekawienia. Co chwila wybuchali gromkim śmiechem, zwracając na siebie uwagę innych uczniów Hogwartu, a to milkli raptownie, oczekując jakichś nagłych fajerwerków lub innych efektownych eksplozji.
 - I co? Co się stanie? – dociekał rozbawiony Scorpius. Mina Erniego sugerowała, że właściciel owych kajdanek sam nie znał ich właściwości.
 - Ale idiotyzm – orzekł Malfoy kilka chwil później, wstając i odrzucając od siebie kajdanki. Ruszył przez przejście między stołami, idąc w stronę ogromnych drzwi, naprzeciwko których znajdowały się długie, szerokie, kamienne schody. Nie baczył na dziwne nawoływania, w których rozpoznał głosy swoich kolegów. Szedł dalej, zatracony w subiektywnych myślach o otaczającym świecie, prawach rządzących normalną rzeczywistością, o zaklęciach i Zgromadzeniu, którego spotkanie wypadało w najbliższy piątek. Zamyślił się, odrzucając od siebie jakiekolwiek inne, pochodzące z zewnątrz bodźce.
     Nie, nie był w stanie przewidzieć, że nie zdąży przekroczyć progu drzwi. Że jakaś obca siła zwiąże mu nogi mocnym, niewidzialnym sznurem. Że upadnie na zimną, twardą podłogę niczym blok kamienia. Że poczuje na prawym nadgarstku ból tak potężny, tak osobliwy, tak palący, jakby za moment miał mu przepiłować żyły. Nie mógł przewidzieć, że ostatnim widokiem, jaki ujrzą jego oczy przed bezlitosnym zderzeniem z marmurową płytą, będzie różowy policzek i pasmo brązowych, pofalowanych włosów. Nim pogrążył się w ciemności, machinalnie zacisnął zniewoloną dłoń na czyichś palcach. Jego chłód stonował ich ciepło, wyrównał temperaturę, przeniknął do tkanek, mięśni, komórek, krwi... A później... później był już tylko mrok.

*

 - Nie wierzę.
 - Serio?!
 - Zamknij się, Weasley.
 - To jest jakiś koszmar.
 - Nie wierzę... Po prostu nie wierzę w taki zbieg okoliczności! Dlaczego ty?! Dlaczego nie seksowna Mandy z siódmej klasy?!
     Rose uśmiechnęła się nieznacznie. Podkreślanie, iż nie była zbyt atrakcyjną dziewczyną, już nie działało na nią tak, jak samo rozczarowanie Malfoya. Nie była zadowolona z takiego obrotu sytuacji, ale on jest bardziej.  
 - Mandy TIPS... – zacmokała sceptycznie. - No cóż... Zawsze mówiłam, że nazwisko świadczy o człowieku.
 - Taa? – zarechotał Scorpius, starając się wyrwać rękę ze szponów metalowej obręczy. Na próżno. - Weasley - Grizzly – wysapał, czerpiąc przyjemność ze zniesmaczonej miny Gryfonki. Odebrano mu wolność, prywatność i godność, ale chęć upokarzania Weasley nikt nie był w stanie z niego wyplenić. Chlubił się tym.
 - Jasny gwint... – bąknął pod nosem, wiercąc się na szpitalnym łóżku.
 - Co jest?
     Nie odpowiedział. Posłał jej jedno ze swoich morderczych spojrzeń i odwrócił twarz w przeciwną stronę. „Dziś są pojedynki.”, pomyślał i oparł głowę o metalowy zagłówek. Dopiero teraz zauważył rząd bliźniaczych łóżek, ustawionych wzdłuż białego, prostokątnego pomieszczenia. Drzwi sporadycznie otwierały się i zamykały, wpuszczając i wypuszczając pacjentów lub ich znajomych. Biel ścian i jasne, oślepiające światło, wpadające do Skrzydła Szpitalnego przez ogromne witraże, kłuły Malfoya w oczy. Fakt ten spostrzegła jego sąsiadka, ale nie zdążyła jednak nic powiedzieć, bo do sali weszli nauczyciel obrony przed czarną magią, Gabriel Fitzroy, i dyrektorka Hogwartu, Minerwa McGonagall. 
 - Co się stało?! – niemal wykrzyknęła, ujrzawszy na złączonych łóżkach dwójkę nastolatków, którzy nie pałali do siebie zbytnią sympatią, a teraz byli zmuszeni leżeć obok siebie w odległości kilku centymetrów.
 - To pewnie pochodzi ze sklepu Weasleyów na Pokątnej? – wtrącił Fitzroy, rzuciwszy Gryfonce porozumiewawcze spojrzenie. Ta sytuacja najwyraźniej go bawiła, czego nie można było powiedzieć o jej ofiarach.
 - Świetne gadżety, sam się w kilka zaopatrzyłem... – ciągnął z zachwytem, ale odnalazłszy gromiący wzrok przełożonej, szybko spoważniał. – Ktoś chyba rzucił na nie urok – stwierdził parę minut później, gdy dokonywał oględzin zdjętych już kajdanek.
 - Kto?! – warknął Scorpius, jakby chciał własnoręcznie dopaść tego, kto mógł się dopuścić tak brutalnej intrygi!
 - To samo minie. Przynajmniej tak mi się wydaje... 
 - Wydaje?! – zapiał Malfoy, prychnąwszy z pogardą. – Mam swoje prawa! Nie zgadzam się.
 - Owszem, Scorpiusie – rzekł powoli Fitzroy, akcentując dobitnie każde słowo. – Ale...musisz się zgodzić, dopóki nie dowiem się, jaka to jest klątwa i jaką ma siłę, nie potrafię jej cofnąć... Nie widzę innego wyjścia... Profesor McGonagall – skinął głową na dyrektorkę, okazując jej szacunek; różniący ich wiek dał o sobie znać w zachowaniu nauczyciela, który przecież tak często łamał zasady i nie baczył na konsekwencje swoich czynów. Teraz było inaczej.
 - Nie ma innego wyjścia – powtórzył, przenosząc wzrok na oczekujących dobrych wieści nastolatków. – Jesteście na siebie skazani.
 - Jesteśmy na siebie skazani... – bąknęła pod nosem Rose. Jej wyraz twarzy wyrażał ubolewanie i swoistego rodzaju lęk. Bała się.
 - Na czym będzie polegało to „skazanie”? – zapytał trzeźwo Scorpius, przyglądając się z podejrzeniem dwudziestokilkuletniemu profesorowi. Spoważniał.
     Zmieszany nauczyciel zerknął na stojącą nieopodal McGonagall.
 - Musicie razem zamieszkać – orzekł bezlitośnie, a przez twarz McGonagall przetoczył się cień niepokoju.
 - CO?!
     Jednoczesna reakcja Gryfonki i Ślizgona jeszcze bardziej podniosła temperaturę ich charakterów.
     Gdy emocje nieco już opadły, Rose wykrztusiła:
 - Ekhm, dobrze... A więc... ile? – Jej słowa brzmiały, jak wyrok śmierci. I w istocie wyglądała tak, jakby szła na ścięcie - jej katem miał być Scorpius Malfoy.
 - Dzień? – podsunął z nadzieją Ślizgon.
 - Jakby to powiedzieć...
 - Dwa? Dwa dni?
 - Trzy...?! – Scorpius już nawet nie starał się ukryć swojej desperacji. Po jego obliczu przeszedł cień frustracji.
 - CZTERY?!
     Wyraz twarzy Gabriela Fitzroya nie świadczył o przychylnych informacjach.
 - Do czasu, kiedy uda mi się zapanować nad – tu spojrzał na puchaty obiekt całego zamieszania – klątwą. Nie wiemy, jakie konsekwencje nastąpią, gdy się rozdzielicie. I, osobiście mówiąc, nie radziłbym sprawdzać...
 - ILE?! – zawył rozpaczliwie Malfoy, wiercąc się niespokojnie na białej kołdrze.
 - Minimum tydzień.
 - Proponuję natychmiastową egzekucję. Po co tortury? – warknął Malfoy, na co dyrektorka skarciła go srogim spojrzeniem.
 - Jak to ma wyglądać...? – odezwała się Rose, a McGonagall wtrąciła:
 - Myślę, że najlepszym zakwaterowaniem na ten czas będzie dormitorium pana Malfoya. Jest duże i przestronne, łatwo je będzie nieco... przemeblować.
     Rose spojrzała ukradkiem na – o ile to możliwe – jeszcze bardziej bladego niż zwykle Malfoya. Wiadomość o tygodniowej „udręce” - o udręce w jego własnym dormitorium w połączeniu ze słowem ‘przemeblowanie’, działała na niego jak płachta na byka.
 - Od tej pory czujcie się tak, jakby wasz współlokator był wami. I tyle mam do powiedzenia. Żegnam i... życzę miłej i owocnej współpracy – odparła na odchodnym McGonagall, akcentując z ironią ostatnie zdanie.
 - Swoją drogą, to nawet dobrze się składa. Za miesiąc szkolne eliminacje do konkursu, będziecie mogli się wspólnie przygotować... Wkrótce poinformuję was o godzinach prywatnych lekcji, które ze mną odbędziecie. No cóż... Wygląda na to, że się zaobrączkowaliście – zadrwił Fitzroy, mrugnąwszy przelotnie w kierunku Weasley.
Scorpius miał ochotę udusić go za tę sarkastyczną, kpiącą uwagę. Może wtedy poczułby zbawienną ulgę? Czy mogło być coś gorszego od mieszkania z Weasley w jednym zamku? Mijanie jej na korytarzach, między lekcjami, na śniadaniu, obiedzie i kolacji? A czy bylibyście w stanie wyobrazić sobie tę dwójkę w jednym pokoju? Non stop obok siebie? W tej samej ławce? Próbujących uprzykrzyć życie tej drugiej osobie? Nie? Uwierzcie. Bo to się właśnie stało.
- Weasley?
 - Czego?
 - Jeśli od teraz jesteś mną... to... mogłabyś mnie podrapać? Nie sięgam...
 - Na litość boską...
 - Hahaha...

***

Okiem Rose.

Piątek.

     Z całą pewnością mogę powiedzieć, że nienawidzę Lochów. Zimne, ciemne i gdzieniegdzie obślizgłe. Nic mnie do nich nie ciągnie, dosłownie nic! A jednak... muszę w nich przebywać. I teraz, gdy idę z Malfoyem ramię w ramię, czując na sobie nieprzychylne spojrzenia mieszkańców Domu Węża i stawiając każdy krok z niebywałą ostrożnością, mam wrażenie, że jestem w paszczy jakiejś krwiożerczej bestii.
     Nie mogłam uwierzyć w to, co się wokół mnie działo! Od tygodnia mieszkałam z Malfoyem w tym samym dormitorium, chodziłam na te same lekcje, jadłam w tym samym miejscu, co on... Jako, że oboje nie mieliśmy zamiaru odpuścić – ja nie potrafiłam zgodzić się na konsumowanie posiłków przy stole żałosnych Ślizgonów, a on, nie zapominając o swojej dumie, omijał Gryfonów szerokim łukiem – tak więc jedliśmy w dormitorium.
     Mogłabym tę ‘zażyłość’ określić mianem symbiozy, ale byłoby to kłamstwo. Nie robiliśmy nic dla tej drugiej osoby, zupełnie nic, wręcz przeciwnie – uprzykrzaliśmy jej życie, jak tylko umieliśmy. Malfoy ciągle robił mi głupie żarty, chował moje książki albo spalał je jednym machnięciem różdżki. Myślałam, że jesteśmy totalnymi przeciwieństwami... Myliłam się, bo... Jesteśmy NAJWIĘKSZYMI przeciwieństwami na świecie! On nie może wytrzymać bez magii, korzysta z różdżki na każdym kroku, ja mogę się pofatygować, odganiając od siebie czary jak chmarę namolnych owadów. On uwielbia szydzić z innych; dopiero teraz widzę, jak manipuluje swoimi pseudo przyjaciółmi, jak wykorzystuje ich do osiągnięcia swoich celów, zachowując pozory, jakoby on do tego wszystkiego doszedł. Począwszy od jego durnych, nie wyposażonych w elokwencję goryli, Dretcha i Valentina, a skończywszy na inteligentnym i bardzo wpływowym Zane’ie Gringocie – wszyscy, powtarzam wszyscy, ulegli manipulacji Malfoya! Momentami nawet ja zaczynałam wierzyć w jego „doskonałość”, ale raptownie wracałam do realnej, pozbawionej złudzeń rzeczywistości.
     Jednak... czasami... gdy nie mogłam zasnąć, uchylałam drzwi, które odgradzały nasze sypialnie, i przez tę niewielką szparę obserwowałam Malfoya. Nie spał. Zazwyczaj skrobał coś na pergaminie albo, położywszy się w swoim łóżku, ćwiczył najrozmaitsze zaklęcia. W myślach, z ciężkim bólem serca, przyznawałam, że był naprawdę utalentowany i mimo najszczerszym chęci nie mogłam temu zaprzeczyć.
Jeśli zaś chodzi o rozwiązanie zagadki kajdanek, to profesor Fitzroy poczynił w tej kwestii pewne postępy. Ustalił, że klątwa, którą rzucono na obiekt naszej katorgi, jest niebywale skomplikowana i tylko bardzo uzdolniony czarodziej mógł ją opanować. Nauczyciel wciąż mówił, że potrzeba czasu... I znowu ten sam wywód! Jak się jednak okazało czar, który powodował, że byłam skazana na Malfoya, wygasał o północy i mogliśmy się cieszyć wolnością przez niespełna półtora godziny (ja to chyba tylko przez sen...). Z każdym dniem było inaczej. Wystarczyło poczekać na to, aż klątwa wygaśnie bezpowrotnie, a ja wrócę do swojego szarego, ale bardzo spokojnego życia.
 - Mam ochotę go zabić – wymruczałam podświadomie, zaciskając palce na różdżce. Byłam taka rozgoryczona! Miałam dosyć towarzystwa Malfoya, dosyć tych okropnych, litościwych spojrzeń, ironicznych uśmieszków, opryskliwych słów! DOSYĆ! DOSYĆ!!!
     Złość ta wyparła mój rzeczywisty obraz sytuacji do takiego stopnia, że poczułam wzbierające się pod powiekami łzy.
 - Nie przy nich, nie przy nich... – szeptałam, jakbym chciała dodać sobie otuchy. Pomogło. Na pewien czas, oczywiście.
     Szliśmy przez długi, kamienny korytarz, wzdłuż którego rozciągały się pochodnie. Niczym pies uczepiony nogi Malfoya, stąpałam za nim – cichutko, niepewnie, bezszelestnie.
     W końcu dotarliśmy do dormitorium. Gdy po raz pierwszy przekroczyłam jego próg, byłam zdumiona. Pokój wydawał się być taki, jak inne – przynajmniej te Ślizgonów. Na pierwszy rzut mroczny, ciemnozielony, złowrogi, znienawidziłam go od pierwszego wejrzenia, po kilku dniach z chęciach do niego wracałam. Tylko tam mogłam odetchnąć. Bez tych wszystkich obcych ludzi...
 - Nie martw się – usłyszałam tuż obok swojego ucha zachrypnięty głos. Nie wiem, dlaczego, ale jego tembr wydawał mi się taki... taki... uspokajający, a zarazem pełen gniewu, pretensji i żalu - również i we mnie wzbudzał te emocje.
 - Co? – Spojrzałam na niego zdezorientowana. Uważnie mi się przypatrywał.
 - Mnie też jakoś nie odpowiada ten układ. Nie myśl, że...
 - Wiem, Malfoy. I, prawdę mówiąc, nie potrzebuję twoich pocieszeń. To ostatnie, czego miałabym ochotę słuchać.
 - Nie musisz mnie w tym uświadamiać – warknął, urażony moją niezbyt pozytywną reakcją. – Próbowałem być...
 - Miły? – znowu mu przerwałam. – Nie rozśmieszaj mnie!
     Zamilkł, podchodząc do wielkiego, stojącego w kącie pomieszczenia, lustra. Było piękne, błyszczące i jakby znajome... Zauważyłam, że Malfoy często się w nim przeglądał, ale sądziłam, że to przez jego wrodzony egoizm i samouwielbienie. Ale teraz wydawało mi się to co najmniej dziwne.
     Kiedy już miałam zamiar trzasnąć drzwiami od swojej sypialni, po pokoju potoczył się zachrypnięty głos Malfoya:
 - Mówiłaś, że się na ciebie uwziąłem.
     Znieruchomiałam. Jakoś nie miałam zbytniej ochoty na wysłuchiwanie kolejnych szyderstw. Nic nie odpowiedziałam. Tymczasem on kontynuował:
 - Wtedy zaprzeczyłem, Weasley. Zaprzeczyłem, bo być może chciałem coś zmienić. Nieraz próbowałem być dla ciebie miły, jakoś... no nie wiem... zobojętnić nasze kontakty, wyzbyć się tego – urwał, zastanawiając się, czy może powiedzieć to, co chciał – rodzinnego uprzedzenia. Mówiłaś, że się na ciebie uwziąłem – powtórzył – ale to ty sama do tego dążysz. Spójrz tylko, jak się zachowujesz...
 - Kolejna manipulacja? Teraz to ty będziesz tym dobrym, a ja tą złą? Nie uwziąłeś się?! Chcesz coś zmienić?! Jak możesz mówić, że to moja wina! Jak możesz mówić, że chcesz, by między nami był całkiem w porządku?! To nie ja poniżałam cię od pierwszej klasy! To nie ja linczuję na każdym kroku twojego brata, szydząc z niego i publicznie upokarzając! Chcesz „wybielić” swoje występki paroma górnolotnymi, pełnymi udawanej pokory, słowami? Żałosne, Malfoy! Żałosne. Nie mam już nic więcej do powiedzenia. Idę spać.
     Trzasnęłam drzwiami tak mocno, że... zadrżały niebezpiecznie i tak po prostu runęły z łoskotem na podłogę. Nie wierzę, po prostu nie wierzę w swojego pecha.
 - To się nazywa mieć siłę przebicia – zacmokał ze śmiechem Malfoy, sięgając po różdżkę.
     Wydobyłam z kieszeni spodni swoją własną.
 - Oszczędź sobie – odburknęłam, kilkakrotnie nią machnąwszy. Gdy z drewnianego końca wystrzeliła wiązka niebiesko-srebrnych iskier, a z moich ust padła formuła zaklęcia, drzwi znalazły się we właściwym miejscu. Gdy wreszcie usiadłam na swoim łóżku, rzuciwszy torbę w kąt, mogłam spłonąć tym moim znienawidzonym, jakże zdradzieckim rumieńcem! Niemal tłukłam głową o ścianę, starając wryć sobie w pamięć kolejne przykazania, jak nie zostać zdeptanym przez Malfoya! Jakoś nie potrafiłam się ich trzymać. Załkałam gorzko.
 - Luigi – szepnęłam mimowolnie. Spojrzałam bezwiednie na leżący nieopodal zwitek czystego pergaminu. Sięgnęłam po kałamarz i nowe pióro. Byłam rozżalona, zdesperowana, wściekła i może dlatego wszystko przekładało się na to, co pisałam. Po moich policzkach spływały słone łzy, ściekając na ciemnozieloną pościel, a gdzieniegdzie także i na sam list.
     „(...)czasem mam wrażenie, że ja i on jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, momentami nawet chcę z nim pogadać, ot tak, po prostu... Ale wtedy on znowu pokazuje mi, gdzie jest moje miejsce. Zawsze za nim... Nigdy przed, nigdy pierwsza, nigdy lepsza! Czuję się od niego gorsza, on daje mi to do zrozumienia... Próbowałam uodpornić się na tego typu sytuacje! Nie potrafię... Jestem taka słaba w jego towarzystwie, taka... bezradna. Może dlatego ryczę teraz, jak oszalała?! Wiem, co teraz sobie myślisz, a przynajmniej mogę przypuszczać. Muszę go ignorować, wmawiać sobie, że nie warto się przejmować... Ale to jest trudne, tym bardziej w ostatnich dniach! Ja nie wiem, co ja takiego zrobiłam tym Na Górze, naprawdę nie wiem, że skazują mnie na takie cierpienia! Wiem natomiast, że dłużej tego nie wytrzymam(...)”
     Podpisałam się, po czym włożyłam złożoną kartkę do białej koperty. Zaadresowałam ją i odłożyłam na stolik. Myślałam, wciąż myślałam...

***
  
Okiem Caleba.


     Tkwiły we mnie dwie różne osoby. Pierwsza była idealna i doskonała, wręcz perfekcyjna dla całego świata. Drugą zaś chciałem w sobie ukryć za wszelką cenę - nawet, jeśli miała być ona bardzo wysoka. Panował we mnie pewien dysonans, niespójność... Bywało, że przeważały myśli Człowieka Dobrego, zaś innym razem tego Złego. Ostatnimi czasy to właśnie ten drugi objął we mnie władzę. Kierował moimi myślami, moim patrzeniem na świat, moimi uczuciami, moją miłością do Jane... I jedyne, co mogłem zrobić, to zaakceptować ten stan rzeczy, bo im bardziej się buntowałem, tym mocniej i boleśniej odczuwałem zmiany, jakich sam mimowolnie dokonywałem. Powiedziałem Jane, że mi na niej nie zależy, że nie widzę nas w przyszłości... To kłamstwo, ale już nic nie byłem w stanie zrobić. Nie mogłem się przełamać! Zło zdzierało ze mnie ostatnie dobre emocje. Umierałem w sobie każdego dnia; umierałem nocami tylko po to, by powtórnie narodzić się o poranku, i tak ciągle, i znowu, bez przerwy! Błędne koło.
 - Gdybym miał tę cholerną pieczęć! – mruczałem pod nosem, przyglądając się małej, skórzanej, niepozornie wyglądającej, książce. Chciałem poznać jej złowrogi sekret. Tego, co mną zawładnęło, nienawidziłem całym sercem, ale z drugiej strony... pragnąłem odkryć tę tajemnicę. Być tego panem, władcą, drogowskazem! Nie potrafiłem przezwyciężyć tej przemożnej chęci!
 - Otwórz się! Otwórz! – krzyczałem, ostatecznie wsadziwszy księgę między dwie półki. Mimo że złościłem się własną biernością, a także tym, że księga była tylko zwykłą księgą, co wciąż w sobie negowałem, traktowałem ją z niebywałym pietyzmem.
Nagle usłyszałem jakiś szmer, a później pisk. Powiodłem wzrokiem w kierunku źródła tego odgłosu. Ujrzałem małą, szarą, bezbronną myszkę. „Taka bezradna... taka... nieważna...”, myślał Człowiek Zły, rozprostowując palce. Rozległ się głuchy chrzęst kości. „Nikt cię nie potrzebuje, jesteś zwykłym balastem, więc, po co... żyjesz?”
Poderwałem się z krzesła i doskoczyłem do różdżki. Wystarczyło jedno słowo, by zadać ból. Jedno słowo, by skręcić kark tej ‘małej, szarej, bezbronnej myszce’. Jedno słowo, by napawać się widokiem krwi i bezwładnych, maluteńkich zwłok. Jedno słowo, by uśmiechnąć się z zadowoleniem, samouwielbieniem, dumą...? Jedno słowo, by... przenieść się do wyimaginowanego, pełnego zła, gorszego świata, a po chwili wrócić z niego do prawdziwej rzeczywistości; skonstatować, że patrzy się wprost na zmarłą w ogromnych cierpieniach istotę, że trzyma się w ręce narzędzie zbrodni, a usta, które wypowiedziały morderczą formułkę, są twoje i tyle twoje, ale wtedy... były obce. Odetchnąłem ciężko, odrzucając od siebie różdżkę, jakby była jakimś wyjątkowo jadowitym zwierzęciem. Moje dłonie drżały, oczy wciąż jeszcze wpatrywały się w bezwładne ciało myszy, w jej lekko rozwarty pyszczek, szeroko otwarte, zastygłe w bólu, ślepka. Już wiedziałem, że to, co się działo wokół mnie od kilku miesięcy, nie jest zwykłym wymysłem. Tkwiłem w dwóch różnych światach, jako dwie różne osoby o różnych priorytetach, ideach i celach Prowadziłem dwa odrębne życia.
 - Boże… 
Myślisz, że cię uratuje...?

Nie mogłem wciągać w to Jane. Musiałem zachowywać pozory, musiałem trzymać ją z daleka od tego wszystkiego, a zwłaszcza od siebie. Cierpiałem – tym bardziej, że jedyną myślą, jaką wciąż ‘pamiętałem’, gdy zabijałem tę mysz, była myśl, że mógłbym to zrobić Jane. Poczuć jej zapach, zapach jej krwi, jej śmierci... Mieć ją w całości dla siebie, tylko dla siebie!

Nie ma go...
Twojego Boga tu NIE MA! NIE W TYM ŚWIECIE, CALEBIE!

*

“Requiem For A Dream”

 

     Ciemny las. Mrok spowijający każdy zakamarek; dziuple, w których czai się zdradziecka cisza. Dwie sylwetki majaczące na tle wysokich, posępnych drzew: ich gałęzie chylą się ku Calebowi, jak swemu władcy, burzycielowi świata, potomkowi czarnej magii.

Jesteś tak blisko... Godzina.
    
„Powiedz, co mam zrobić...”
    
     Jane. Jej fiołkowe, skoncentrowane oczy, usta zawsze skore do uśmiechu, jaśminowy zapach włosów... Blade dłonie, różowe policzki...

Jesteś tak blisko... Minuta.

„Wskaż mi drogę... Błądzę.”

     Głosy. Ucisz je, ucisz... Nie mogą przekrzyczeć twojej duszy! Przecież nadal jesteś dobry. Skup się! Przypomnij sobie wspomnienia, przywołaj je teraz – w tą chłodną, czarną noc, myśl tylko o nich...

Jesteś tak blisko... Sekunda.

„Pomóż... Nie wiem, co robić!”

     Krzyk. Zobacz... Usłysz... Poczuj... rozpacz. Jest ciepła, powoli przeistacza się w przejmujący chłód: osnuwa każdą cząstkę twego ciała – mięśnie, ścięgna, skórę, krąży w twojej krwi, w obiegu, aż w końcu się ulatnia... Jej pozostałością są wyrzuty sumienia. One nigdy nie mijają. I choć masz świadomość, że za chwilę je poczujesz, nie przestajesz. Już wiesz, że to nieuniknione – tak, jak śmierć.

   Zabij.

     Jezioro. I plusk wody.
Czemu zaciskasz palce w pięść, mocno wbijając paznokcie w skórę?
Tryska z niej gorąca, bordowa maź.
Czemu zamykasz oczy, łkając cichutko?
Nie powinieneś, przecież nie jesteś już z w y k ł y.
Czemu twoim ciałem szarpią torsje?
Upadasz. Żółć i gorycz na ustach... Przykładasz do twarzy zranioną dłoń.
Czemu po twojej twarzy spływają łzy, mieszając się z gorzkim smakiem krwi?
Połykasz je. Czujesz w ustach śmierć.
Czemu krzyczysz?!
Bo zobaczyłeś, usłyszałeś, poczułeś...

*

 - Dosyć – wychrypiał, gwałtownie unosząc swe powieki. Wyskoczył spod seledynowej pościeli, przeczesał włosy palcami, po czym otarł dłońmi twarz, przywracając poczucie rzeczywistości. Westchnął ciężko, jak po jakiejś wyjątkowo męczącej wędrówce, wypuszczając powietrze z głośnym świstem. Ten koszmar nie dawał mu spokoju, śnił mu się niemal co trzydzieści dni; głównymi bohaterami tych omamów były różne osoby, które znał i których poznanie nigdy nie było mu dane. Przedostatnio była to jakaś niska, tęga Krukonka o rozbieganym spojrzeniu małych, wyzierających znad okularów-połówek, czarnych oczach. Jeszcze innym razem był to chudy, wysoki chłopak o wąskich ustach. Jednak najczęściej śniła mu się Jane. Zawsze byli w Zakazanym Lesie... I to go przerażało. Przerażała go także zbieżność dat, kiedy był zmuszony doświadczyć tych dziwnych wizji - dokładnie w trzynasty dzień każdego miesiąca.
     Odetchnął jeszcze kilka razy, wmawiając sobie nierealność owej sytuacji. „To jakieś brednie!”, powtarzał do upadłego, a tym samym podnosił się na duchu. Mimo iż był przybity brakiem obecności Jane, czego oczywiście sam był przyczyną, czuł, że zrobił dobrze, okłamując dziewczynę. Kochał ją, tak bardzo ją kochał... Kochał za jej fiołkowe, skoncentrowane oczy, usta zawsze skore do uśmiechu, jaśminowy zapach włosów... Blade dłonie, różowe policzki... Dlatego nie chciał jej stracić. Te sny wzbudzały w nim lęk, już sam nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić!
     Powlókł się do łazienki, noga za nogą. Spojrzał na swe odbicie: tors z delikatnie zaznaczonymi mięśniami malował się na szklanej powierzchni; zmęczona, jeszcze senna twarz patrzyła na Caleba szarymi, przekrwionymi oczami. Ale... Co to? Dlaczego policzki były poznaczone jakimiś wciąż wilgotnymi, wąskimi strużkami...? Ich początek czaił się pod dolną kreską oka, a koniec na policzkach i części podbródka. A to? Czyżby... krew...?
     Spojrzał na rękę. Cztery czerwone ślady, podłużne dziurki, z których spływała krew, obtaczając kciuk, widniały na wewnętrznej stronie jego prawej dłoni. Nie był w stanie wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Milczał. Oparł ręce o zimną umywalkę, oddychając głęboko. Nim odważył się spojrzeć na swoje odbicie, przez jego mózg prześliznęła się niezliczona ilość sprzecznych myśli.

     A ty? Co widzisz, gdy spojrzysz w lustro? Odbicie? Czyje? Swoje? On widział twarz mordercy, jakim niebawem miał się stać. Nic więcej. Ale ta świadomość budziła w nim swoistego rodzaju podniecenie; bliskość potęgi, którą władał, zdawała się koić jego zbolałe zmysły. „Boże... Co ja robię...”, lamentował w ciszy własnego sumienia, ale wcale już nie myślał o Wszechmocnym, o Stworzycielu świata - świata, którego harmonię wkrótce miał zburzyć.

Boga tu nie było. Nie w tym świecie.

     Znowu spojrzał na swoje odbicie. Tym razem nie był już w nim sam. Ujrzał czyjś zarys, który z każdą chwilą stawał się coraz wyraźniejszy, aż w końcu przybrał kształty dziewczyny. Zdawała się stać tuż za Calebem, gdy jednak się odwrócił, nikogo nie zobaczył. Sądził więc, że wszystko działo się w jego wyobraźni.
 - Czego chcesz? – warknął, zbliżając dłoń do lśniącej płyty. Szare oczy dziewczyny przenikały go aż do kości. Wciąż nie odpowiadała.
 - Jesteś tylko duchem – wymamrotał chłopak. – Zabiłem cię? Nie pamiętam – szepnął rozhisteryzowanym tonem. – A może... mam dopiero zabić...? Odejdź, błagam. Odejdź!
     Dziewczyna uśmiechnęła się leciutko, wyciągając w jego kierunku jakiś błyszczący, wypełniony perłową substancją, przedmiot. Kształtem przypominał kulkę. Dopiero teraz, kiedy uważniej przyjrzał się dziewczynie, Caleb dostrzegł na jej szyi srebrny łańcuszek, na którym wisiała jakaś niewielka rzecz. Z tej odległości nie mógł stwierdzić z całą pewnością, co to tak naprawdę było. Mógł spytać, choć zapewne i tak nie otrzymałby zwięzłej odpowiedzi, mógł zrobić cokolwiek, ale nie zdążył. Zjawa znikła, rozpływając się w powietrzu niczym srebrny pył widniejącego na firmamencie księżyca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz