Piątek.
Zegar wybił dwunaste uderzenie. Północ. Przepustka wolności. Godzina, może
dwie, a może jeszcze więcej... bez Rose Weasley, bez tego uciążliwego balastu!
Malfoy miał ochotę skakać z radości, gdy zniknął za drzwiami swojego dormitorium
i nic się nie stało. Klątwa, która ponoć połączyła go z Gryfonką, straciła moc.
Tymczasowo, oczywiście.
Mknął po zamku pod osłoną nocy niczym nocna zmora. W końcu znalazł potajemne
wejście, które wymagało od niego wypowiedzenie tajnej formuły Zgromadzenia.
-
„Lux in tenebris” – szepnął, przykładając różdżkę do kamiennego gargulca. Gdy
ten odsunął się na odległość umożliwiającą Malfoyowi przejście przez ukrytą
dziurę w ścianie, i z powrotem, za sprawą machnięcia różdżką, wrócił na swoje
miejsce, w korytarzu, który prowadził wprost do punktu spotkań Zgromadzenia,
zapłonęły pochodnie.
Dotarł.
Zwykle grali na pieniądze lub inne kosztowności. Zdarzało się też podsunąć
butelki jakiegoś wytrawnego trunku, który i tak zazwyczaj trafiał w ręce
Malfoya. I tym razem nie było inaczej.
Niektórzy walczyli w imię własnego honoru, innymi kierowała idea
przezwyciężenia najsilniejszych, zaś pozostałymi - chęć zemsty. To tutaj
rozgrywały się prawdziwe sceny życia i walki o utraconą godność. Jednak nie
każdy był w stanie sprostać tempu, jakie tu narzucono. Nie wytrzymywali – ani
fizycznie, ani psychicznie. Wprawdzie nie wiadomo czy Erolda (Erniego) Dretcha
i Bernarda (Berniego) Valentina można było uznać za członków Zgromadzenia
Orłów, jeśli mierzyć ich uczestnictwo zdolnościami (lub raczej ich brakiem).
Jednak na liście Zgromadzenia Orłów znajdowały się ich nazwiska. Prawdopodobnie
chodziło tylko i wyłącznie o „bycie” i ochranianie swojego guru Malfoya. Raczej
się nie pojedynkowali, a kontrolowali sytuację w wypadkach ekstremalnych.
-
I jak tam twoja dziewczyna? – szepnął Malfoy do Zane’a Gringotta, prowadząc z
nim rozmowę, a jednocześnie obserwując pojedynek między członkami Zgromadzenia.
-
A twoja? – odpowiedział oschle Zane.
Scorpius uśmiechnął się złośliwie, jednak odrobinę zmieszany.
-
Weasley to nie jest dziewczyna.
-
Nie przesadzaj. Nie jest taka tragiczna.
Malfoy spojrzał na niego ze zdumieniem, ale też ze śmiechem.
-
Piłeś?
-
Między tobą a mną istnieje pewna różnica, S. Oboje możemy wszystko, ale... –
zaczął Zane, a jego spojrzenie znieruchomiało na Malfoyu.
-
Ale? Przecież masz wszystko, czego chcieć więcej?
-
Właśnie. Czegoś więcej.
Malfoy zamilkł, kumulując w sobie rozdrażnienie, które wkrótce miało znaleźć
swoje ujście.
-
Masz wszystko – powtórzył uparcie, jakby zastanawiał się, czy ten argument już
sam w sobie nie jest wystarczający.
-
Dziewczyny? W każdym Domu. Szacunek? W całym Hogwarcie! Kasa?
-
Taa, racja, masz cały bank... – zaśmiał się Malfoy.
-
Do czego mam dążyć, jeśli już wszystko osiągnąłem? Gdzie ta adrenalina,
wyzwanie? Nudno mi. A Gryfonki... hm... muszę
się jakoś zabawić, pozbyć stresu. Amelia wciąż mnie prześladuje. Czuję się w
jej obecności taki… winny. Ale nie wiem, dlaczego.
Malfoy nie odpowiedział. Słowa Zane’a były mu obce, a jednocześnie bardzo
bliskie i jakby znajome... Czyżby on też tak myślał? Nie, to niemożliwe. On
uwielbiał mieć w s z y s t k o... Ale jeszcze nigdy nie był wszystkim dla
kogoś.
„Chcę mieć coś niewinnego... nie próżnego... tylko mojego", odczytał ze wzroku Gringotta. Opanował tylko małą
część Legilimencji. Nie potrafił jeszcze poznawać czyichś myśli, ot tak –
kiedy, jak i gdzie by tylko zechciał. Wiedział, że jeśli obecnym – i na dobrą
sprawę jedynym – celem Zane’a była Michelle, to on zrobi wszystko, by ją mieć.
Tylko dla siebie.
Wrócił do staczanego pojedynku, który rozgrywał się między Calebem a jakimś
ciemnowłosym Krukonem. Starał się wyrzucić z pamięci słowa Zane’a. Co miał na
myśli, mówiąc, że Weasley może być jego? „To jest żałosne. Mogę mieć
wszystko, ok, ale trzymam fason i poziom! Nie zniżę się do samego dna...”
-
Relashio! – W stronę Caleba wystrzelił strumień ognia, którego przed
dotarciem do celu powstrzymała wyczarowana przez Frowarta tarcza.
-
Protego!
-
Everte Statum! – Krukona odrzuciło
do tyłu.
Grota rozbłyskała kolorowymi światłami. Pioruny klątw przecinały przestrzeń
między głowami uczestników nielegalnych pojedynków. Rozbrzmiewały wykrzykiwane
formuły zaklęć, które dla śpiących kilka pięter wyżej uczniów były jedynie
cichym szmerem wiatru.
-
Cru... – zaczął rozwścieczony Caleb, gdy zaklęcie śmignęło mu tuż przed
nosem. Miotał klątwami na wszystkie strony, byleby tylko dopaść przeciwnika.
Bernie i Ernie, stojący w kamiennej, chroniącej przed zaklęciami wnęce,
zareagowali na zakazaną klątwę – złamanie regulaminu. Podstępem wyrwali różdżkę
z ręki napastnika i zabezpieczyli ją – tak, by nie mógł dokończyć formuły. Pył
opadł, światło wyostrzyło się, a wrzawa ucichła.
Krukon, który jeszcze przed chwilą pojedynkował się z Calebem, odsunął się na
bezpieczną odległość.
-
Cal – powiedział spokojnie Malfoy, zbliżając się do Frowarta. – Co jest?
Caleb nie odpowiedział. Wciąż miał spuszczoną głowę, a jego palce, o ile to
możliwe, jeszcze mocniej zacisnęły się na różdżce. Oddychał szybko, niemiarowo
i niespokojnie.
-
Stary... – Scorpius wyciągnął ku niemu dłoń i kiedy ta pokonała już dystans,
który dzielił ją od ramienia Caleba, stało się coś nieoczekiwanego. Frowart
zadarł gwałtownie podbródek, spojrzał na Malfoya z nieukrywaną wściekłością i
pewnego rodzaju diabolicznością w oczach, i machnął zamaszyście ręką. Wszyscy
patrzyli w osłupieniu, jak Malfoya i stojącego nieopodal Dae’a odrzuca kilka
metrów dalej, jak jakaś obca, złowroga siła uderza w ich ciała i steruje nimi
niczym marionetkami, aż w końcu przygniata do kamiennej, wilgotnej ściany,
pełnej stalaktytów, stalagmitów i wielu ostrych wypukłości.
Gdy sprawca tego całego zajścia odzyskał utraconą mimowolnie świadomość,
rozejrzał się wokół siebie, jakby zupełnie nie pamiętał kilku ostatnich minut.
Dopiero po chwili, gdy spostrzegł w oddali dwa bezwładne ciała, rozpoznając w
jednym swojego kuzyna, wstrzymał oddech. „Dlaczego wszyscy się na mnie
gapią?!”, pomyślał gorączkowo. Starał się ignorować te spojrzenia, ale nie
sposób było nie zauważyć, że członkowie Zgromadzenia Orłów zaczęli się od niego
trwożliwie odsuwać.
-
Co się z tobą dzieje?! – wysapał Malfoy, który wciąż leżał na ziemi,
zszokowany.
-
Ze mną? – Caleb spojrzał na wszystkich z wyrzutem, jakby zastanawiał się, o co
im do jasnej cholery chodzi! Dlaczego patrzą na niego, jak na jakiegoś
mordercę?!
-
Ja... Ja nie wiem...
Patrzą,
bo chcą poznać swego przyszłego władcę...
Znowu przez jego myśli przedarł się Głos. Tak nazywał tajemniczą moc, która od
jakiegoś czasu wpływała na jego myśli, uczynki i słowa.
Miał ochotę krzyczeć, bić pięściami o szkło, ciąć się, ciąć dotkliwie, dopóki
nie poczułby zbawiennej ulgi. Już się domyślał, że za moment powtórnie dopadnie
go Głos, że znowu zrobi coś nieobliczalnego i złego, że znowu zapragnie kogoś
zranić. I poczuje niebezpieczną przyjemność. Tak było z Jane, tak było z tamtym
małym stworzonkiem i tak było teraz – gdy za sprawą jednego machnięcia ręką i
złowieszczego spojrzenia odrzucił kilka metrów dalej swojego najlepszego
kumpla, który w tej chwili wpatrywał się w niego, rozżalony i zły, że coś takiego
w ogóle miało miejsce! Strużka bordowej mazi, wypływającej z rozciętej brwi
Malfoya, stanowiła kontrast na jego bladej skórze.
-
Muszę iść – szepnął Caleb, czując pulsujące żyły i ostry ból, który zazwyczaj
przeszywał jego głowę tuż przed niechcianymi przemianami.
Chcesz
sprawiać innym ból...?
Pod osłoną nocy wrócił niezauważenie do swojego dormitorium. Z racji tego, że
jego rodzina była jedną z bardziej wpływowych i czynnie uczestniczyła w
dofinansowywaniu Hogwartu, Caleb miał własny pokój. Już nikt nawet nie śmiał
kwestionować tej decyzji, jaką niegdyś podjął zarząd szkoły.
Od razu wpadł do łazienki i przez chwilę wpatrywał się w lustro. Chciał ujrzeć
w nim odbicie tajemniczej dziewczyny, i rozwiązać zagadkę jej wisiorka. Jednak
nikogo nie zobaczył – ani teraz, ani później.
-
Ukaż się! – warknął niecierpliwie, uderzając pięścią o lustro.
Determinacja.
Pierwszy
cios. Mocno... Lśniąca powierzchnia drży.
Rozczarowanie.
Drugi
cios. Mocniej. Na gładkiej materii powstaje skaza.
Gniew.
Trzeci
cios. To ostateczność. Skaza podpełza na sam środek, ciągnie się wzdłuż
linii, aż w końcu ustaje. Złowroga pauza...
Lustro
pęka.
...najpierw
sam go poczuj.
Caleb bierze odłamek do
ręki. Ogląda go przez chwilę, jakby chciał zapamiętać jego kształt,
najdrobniejsze i najmniej widoczne defekty, załamania, kanty... Nie, nie boi się
bólu, wręcz przeciwnie, chce go poczuć. Zbliża szkło do skóry, Głos zaklina go w
zdradziecki letarg. Nieobliczalny uśmiech na ustach... Tnie swoją, a jednocześnie
jakby obcą skórę. Nie wie, dlaczego jedno cięcie nie wystarcza, dlaczego brnie
w to dalej, ryjąc zapamiętale jakiś znak. Czuje, że odpływają z niego ostatnie siły, jak krew, spływająca
licznymi zakrętami po jego ręce. Umiera? Nie... Dopiero zaczyna. Zaczyna wszystko od początku.
*
-
Scorp, nic ci nie jest?
Malfoy pokręcił przecząco głową, odpychając od siebie lekko, aczkolwiek
stanowczo wyciągniętą dłoń Dae’a. Wciąż siedział na ziemi, wstrząśnięty i
zdumiony tym, co mu się przytrafiło. Jedno jedyne pytanie cisnęło mu się na
usta: „Skąd we Frowarcie tyle wściekłości?!”
Większość członków Zgromadzenia już dawno opuściła tajemną grotę – równie
oszołomieni, jak sam obiekt, na którym Caleb wyładował swoją zagadkową gorycz.
-
Nieźle nam dołożył – stwierdził Masaka, mrużąc oczy. – Co mu odbiło?
-
Nie pytaj mnie – odparł cicho Malfoy, spróbowawszy wstać o własnych siłach.
Dopiero teraz poczuł ból w ramieniu. Zgiął się w pół.
-
Na pewno wszystko w porządku? – zapytał podejrzliwie Masaka, stojąc już w
wyrwie, która służyła jako drzwi.
Malfoy, z trudem pokonując ból, uśmiechnął się nonszalancko.
-
Jasne, idź, muszę tu jeszcze jakoś ogarnąć – odrzekł, a po jego policzku
nieoczekiwanie stoczyła się mała, pojedyncza łza cierpienia. Ale nikt tego nie
zobaczył.
Dopiero gdy Dae zniknął w przejściu, Ślizgon obejrzał swoją ranę. Oprócz wielu fioletowych,
bolesnych siniaków i otarć, dostrzegł, że rękaw ciemnej szaty, opinającej jego
ramię, jest rozdarty w pewnym miejscu. Rana obficie krwawiła. Chłopak odetchnął
ciężko, odwracając głowę.
-
A to co... ? – wysapał, wymacawszy pod materiałem jakiś kanciasty, dość ostry
kolec. Wystarczyło jedno spojrzenie i gwałtowny ruch ręki, by skonstatował, że
w jego ramieniu tkwi spora część kamiennego szpikulca i że teraz prawdopodobnie
wykrwawia się na śmierć.
*
Snuł się po korytarzach niczym złowrogi cień. Jego
ciałem szarpały potężne torsje. Miał ochotę zaszyć się w jakimś cichym i
ciemnym miejscu i tam zostać. Nie czuć już tego bólu, który płynął jego żyłami
pod postacią węża plującego jadem.
Sam nie wiedział, kiedy i w jaki sposób wylądował w swoim dormitorium.
Doczołgał się do wielkich, drewnianych drzwi i załomotał w nie ostatkami siły.
Wątpił w to, że Rose spała – dobrze wiedział, że miała kilka zaległych prac, a
noc była dla niej porą, gdy wreszcie mogła odpocząć od codziennego zgiełku i skupić
się na jednej rzeczy. Tydzień wspólnie spędzony pod jednym „dachem” dał mu
sposobność zaobserwowania tego zjawiska. Miał tylko nadzieję, że Gryfonka nie
będzie milczała i wreszcie się odezwie – nie zrobi czegoś, co on uczyniłby
wobec niej, czyli, mówiąc kolokwialnie, nie oleje go. Gdy ku własnej uciesze
usłyszał stłumiony, dziewczęcy głos, odetchnął z nieukrywaną ulgą.
-
Co ty sobie wyobrażasz?! – wrzasnęła. - Czy ty wiesz, która jest godzina?!
Ludzie śpią o tej porze! ŚPIĄ!
„Obydwoje pod wpływem
naszych wewnętrznych demonów,
żeby wiedzieć, co powiedzieć.
Jaźń wyostrzyła się jak żyletka...”
naszych wewnętrznych demonów,
żeby wiedzieć, co powiedzieć.
Jaźń wyostrzyła się jak żyletka...”
-
Przestań… narzekać… – wymruczał chłopak, opierając znużoną głowę o drewnianą
deskę. Czuł przyśpieszone tętno, zapach krwi, uderzające ciepło, słabnącą
siłę... Krew w postaci strumyka wypływała z jego otwartej rany, kumulując się
na podłodze w formie wielkiej, ciemnoczerwonej plamy. Wciąż ściskał w dłoni swą
różdżkę, ale już nawet nie był w stanie zgiąć ręki, aby wykonać prowizoryczny
opatrunek. Miał wrażenie, że odpływa, a głos Weasley staje się coraz dalszy i
dalszy, aż w końcu milknie niepostrzeżenie, dając ułudę innego, odgrodzonego
hermetyczną ścianą, świata.
Widział tę granicę.
Balansował na niej, raz chyląc się ku prawej, a raz ku lewej stronie. Dotykał
jej stopą: była zachwiana, zimna i przywodziła na myśl nieuchwytną mgłę. Mijała
– tak, jak on w tym momencie.
Rozejrzał się uważnie,
próbując przeniknąć spojrzeniem przez gęsto zwarty mrok. Nie mógł się ruszyć,
nie pozwalała mu na to podświadomość, jakiś wewnętrzny, dobry głosik, który
groził bolesnym upadkiem. Wyciągnął lewą rękę przed siebie. Ból zdawał się
drzemać.
Opuszkami
palców muskał jakąś szorstką materię. Cofnął rękę, porażony pewnym odkryciem.
Dopiero teraz skonstatował, że stał na samym wierzchołku skały, a wokół niego
wiły się gromady jadowitych węży. Jego mała górka przypominała wyspę, a
rojowisko wzburzony ocean – był nieobliczalny i ogromny; jego barwy mieszały
się ze sobą, przedstawiając niespójną całość. W każdej chwili mógł pochłonąć
intruza, który dryfował na jego powierzchni. Światło było coraz dalej, malało z
każdą upływającą chwilą. Scorpius wyciągał ku niemu obie ręce i... Już prawie
je dosięgał, zaciskał w pięści to malutkie słoneczko niczym Złotego Znicza! Już
muskał palcami jego drobne promyczki, gorące jak sam kolor, ale wtedy... ktoś
nim gwałtownie potrząsnął.
- Malfoy! Boże, Malfoy! – słyszał
przybliżający się głos i czuł czyjś oddech przy szyi. Węże znikły, barwy
zszarzały, a skała zamieniła się w twardą podłogę. Nie wiedział, co ze sobą
począć, jak potraktować tamten sen, jeśli... jeśli jego „ciepłym słoneczkiem”
okazał się być policzek Weasley! Od razu wycofał dłoń, starając się dobrać do
zaistniałej sytuacji jakieś logiczne wytłumaczenie!
„A ty, ty wiesz...
że musiałem zwalczyć
swojego diabła...
Broniłaś nas przed wilczymi kłami...
Dzieliliśmy się swoim biciem serca
w tę jedną noc...”
Broniłaś nas przed wilczymi kłami...
Dzieliliśmy się swoim biciem serca
w tę jedną noc...”
- Zemdlałeś – odparła parę minut później.
- Nieprawda – zaprzeczył szybko – Ja tylko...
ja... zamknąłem na chwilę oczy! – warknął.
Jak przez mgłę obserwował krzątaninę Weasley, która
pobiegła do swojego pokoju i wróciła wraz z jakimś wielkim pudłem, opatrzonym
na pokrywie czerwonym krzyżykiem. Widział, jak po kolei wyjmuje bandaże, jakieś
buteleczki z bliżej nieokreśloną proweniencją, opakowanie plastrów i
niezliczoną ilość magomedycznych ksiąg. Oszołomiony jej zapobiegliwością,
zaniemówił. I wcale nie miał zamiaru śmiać się z tej przezorności, wręcz
przeciwnie - chciał jej podziękować, ale powstrzymywało go poczucie godności.
Pomogła mu się wdrapać na
łóżko, dostawiła do niego krzesło, a po chwili sama je zajęła. Scorpius coraz
szerzej otwierał oczy. Dopiero teraz zauważył na twarzy Gryfonki olbrzymie
skupienie, ale również stężony lęk. Mimowolnie położył prawą dłoń na jej dłoni
- sam nie wiedział, co go skłoniło do tego posunięcia, jednak wiedział, że
dziewczyna była jego ostatnią deską ratunku i na dobrą sprawę – jedyną.
- A, jeśli...? – jęknęła rozpaczliwie, drugą
ręką sięgając po księgę z nielichego stosu. – Jeśli zrobię coś nie tak i...
i...
Scorpius uciszył ją jednym
spojrzeniem. Gryfonka nie potrafiła przyznać się sama przed sobą, że ten błękit
tęczówek ukoił jej rozjuszone myśli.
- Boję się – szepnęła już znacznie ciszej.
- Strach jest dla ofiar. Nie jesteś nią,
Weasley. Nie jesteś, rozumiesz?! Przestań się bać, wiesz, że ja ciebie... –
urwał, dostrzegając płonące znaki zapytania w jej oczach – potrzebuję... –
dokończył, kładąc prawą rękę z powrotem wzdłuż swego tułowia.
„Jak nigdy przedtem.”
***
Okiem Scorpiusa.
-
Mógłbyś przynajmniej nie udawać, że nic się nie stało. To wkurzające –
stwierdziła, wyjmując pęsetą drobinki skały z mojego prawego ramienia.
Przewróciłem oczyma, nie kryjąc podenerwowania. Kręciło mi się w głowie, ale
sam już nie byłem w stanie orzec czy to przez utratę zbyt dużej ilości krwi,
czy też przez jej sam widok. Ciemnoczerwona, gorąca maź o metalicznym zapachu
spływała po moim ramieniu, obtaczając łokieć i ciągnąc się wzdłuż nadgarstka aż
do palca wskazującego, skąd skapywała na ziemię – kropelka po kropelce.
Musiałem jednak zacisnąć zęby i chociaż udawać, że zerkam w tamtą stronę. Nie
mogłem przecież dać Weasley do zrozumienia, że jedyne, czego się boję, to widok
krwi! Jezu, umieram...
„Jedna noc magicznego
pośpiechu,
początek zwykłego dotyku...
Jedna noc, by ściskać i krzyczeć,
a potem puścić...”
początek zwykłego dotyku...
Jedna noc, by ściskać i krzyczeć,
a potem puścić...”
-
Weasley! – jęknąłem, starając się myśleć o czymś innym. Próbowałem nawiązać z
nią rozmowę, byleby tylko zapomnieć o tej ciepłej czerwieni.
Zamknąłem oczy, tłumiąc w sobie kolejne dawki obrzydzenia.
-
Weasley... – powtórzyłem cicho. Mimo, że na nią nie patrzyłem, wyraźnie czułem pytający
wzrok. Nadal brak odzewu. Otworzyłem jedno oko. Gryfonka przyłożyła do rany
kłębek waty, którą uprzednio nasączyła sporą ilością spirytusu. Syknąłem z
bólu, po czym zacisnąłem mocno usta, by nie wydać z siebie jakiegoś żałosnego
dźwięku. Nie dość, że byłem zdany na łaskę Weasley, to jeszcze, o mały włos,
nie zdradziłem jej swojego sekretu. I na dobrą sprawę cierpiałem jak cholera!
Przy kimś. Nie mogłem znieść tej uwłaczającej myśli!
-
Jeśli cię boli, to... – mruknęła nieoczekiwanie, a ja zakląłem w duchu. – To
nie musisz tego tak UPARCIE ukrywać – uśmiechnęła się głupio.
-
Nie, nie boli. – Z impetem otworzyłem oczy, splatając spojrzenie z wymownymi
zerknięciami Gryfonki. – Nic mnie nie boli, Weasley... – zawtórowałem, jakby
dla pewności.
-
Ale...
-
Ból nie jest dla mnie – stwierdziłem ze zdecydowaniem, robiąc wyniosłą minę. –
Zmieńmy temat – uciąłem krótko, wchłaniając brzoskwiniowy zapach jej włosów.
Dopiero teraz skonstatowałem, że nie były upięte w surowego koka, tak jak
zazwyczaj – wręcz przeciwnie – spływały po ramionach Weasley niczym subtelne
fale. „Oszalałeś?!”, karciłem się, za wszelką cenę tłumacząc sobie, że
takie myśli do mnie kompletnie nie pasują.
-
Możesz coś dla mnie zrobić? – spytałem, dysząc jak ofiara hiperwentylacji.
-
Coś JESZCZE? – warknęła, uśmiechając się złośliwie. Próbowałem odwzajemnić ten
uśmiech, ale ból wygiął moje usta w krzywym grymasie. Robiłem wszystko, by
zatuszować ten przejaw istnej katorgi.
-
Widzisz tamten kredens? – mruknąłem, ignorując jej dziwne miny i na darmo
próbując podeprzeć się na łokciach. Opadłem na poduszkę równie szybko, jak się
z niej poderwałem.
-
Taki podłużny, stoi koło szafy, ma ciemnozielone drzwiczki, w zamku jest
klucz... – wytłumaczyłem treściwie, kierując wzrok w stronę obiektu mojej
prośby.
-
Widzę – stwierdziła, wstając i przechodząc przez pokój. Kiedy stanęła
naprzeciwko zielonych, bogato zdobionych drzwiczek, szepnąłem:
-
Powiedz dwa razy Sezam Materio i trzy razy Alohomora – odparłem,
nie bacząc na dość sugestywne spojrzenia Weasley. Zrobiła to, co jej poleciłem.
-
Przekręć kluczyk – nakazałem.
Coś skrzypnęło. Po chwili jej oczom ukazała się kilkupoziomowa szafka o wielu
przegrodach, półeczkach, zamkach i małych, złotych kluczykach, zupełnie
nieproporcjonalna do zewnętrznych rozmiarów. Z satysfakcją obserwowałem
zdumienie dziewczyny, które potęgowało się z każdym wnikliwszym spojrzeniem.
-
Ognista Whisky, Szkocka, szampany, drinki, wina... – wymieniała, a ja
pozwoliłem sobie wtrącić:
-
Roczniki od 1940.
-
Nie wierzę... – zapiała.
-
Mój Anioł Stróż!
- Czuję się niedoceniana. Dzisiaj to ja cię
uratowałam, a nie wino. - Weasley posłała mi ten swój powątpiewający
uśmieszek. Pochyliła się, dokładnie penetrując oczami wnętrze mojego okazałego
arsenału. Gdy dotknęła palcem rzędy lśniących kieliszków i szklanek,
adekwatnych do pitego trunku, uśmiechnęła się pod nosem.
-
Wiesz, że mogłabym...
Znowu jej przerwałem.
-
Tak, mogłabyś – przyznałem. – Mogłabyś na mnie naskarżyć.
-
I wiesz...
-
Tak, wiem – przewróciłem oczyma, nie kryjąc znudzenia. – Mogłabyś sprawić, że
wyleciałbym za to ze szkoły.
-
A więc...
-
Czemu ci to pokazuję? Bo, jak już mówiłem, potrzebuję cię, Weasley –
powiedziałem to tak poważnie i podniośle, że sam poczułem się dość nieswojo. Z
pewnością nie miało to zabrzmieć w ten sposób.
-
Wciąż mi przerywasz.
- Bo ty wciąż jesteś cholernie przewidywalna. Zmień
płytę.
- Nie wiem, co ty tam wyprawiasz po nocach i chyba
nawet nie chcę wiedzieć – zaakcentowała dobitnie, snując jakieś wyobrażenia o
moich romansach - wyczytałem to z jej zażenowanego wyrazu twarzy.
- Ale jasne jest to, że nie chcesz, by
dowiedziało się o tym grono pedagogiczne. Mógłbyś już dawno wylądować w
skrzydle szpitalnym, gdzie zajęliby się tobą fachowcy, ale Pomfrey zaczęłaby
przeprowadzać wywiad: „jak, kiedy, dlaczego, po co?”.
- Dokładnie.
- Jak sądzę, wiesz również, że jestem
ostatnią osobą, która chciałbym ci w jakikolwiek sposób pomóc?
Uśmiechnąłem się lekko. Doskonale o tym wiedziałem.
-
No cóż... Po dłuższym namyśle... W sumie ty nie jesteś ostatnią... Ok. Jesteś –
przytaknąłem, spotykając się z jej ostrzegawczym spojrzeniem.
-
Nie miałeś innego wyjścia. Na twoje nieszczęście, a może i szczęście, od
pewnego czasu ZMUSZONA jestem dzielić z tobą dormitorium – stwierdziła, chodząc
tam i z powrotem po pokoju i zatrzymując się od czasu do czasu, jakby natrafiła
na niewidzialną ścianę. – Wiesz, że jesteś zdany na moją łaskę – przyuważyła, a
ja westchnąłem dyskretnie. Naprawdę musiała mi o tym wciąż przypominać?
-
Dobrze, że w wakacje odbyłam kurs opatrywania ran – stwierdziła kilka minut
później, patrząc z dumą na moje obandażowane ramię.
Przyjrzałem jej się z niebywałą wnikliwością. Jej długie, sięgające łopatek,
kasztanowe włosy spływały kaskadami po ramionach. Usta, które co rusz
oblizywała, były blade. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że kusy, złoty
szlafrok Weasley sięgał jej pełnych ud.
Dopiero
teraz uświadomiłem sobie, że Weasley jest dziewczyną.
Boże,
Weasley jest dziewczyną…?!
A
przynajmniej ją przypomina.
-
Weasley... – sapnąłem, rozszerzając oczy z podziwu. Na jej twarz i ciało padało
zielonkawe światło, uwydatniając jej wszystkie... atuty? Kto by pomyślał, że je
naprawdę posiada? Złudzenie optyczne może dokonywać cudu.
-
Hm? – Obróciła się ku mnie. Jej oczy lśniły jakimś nieodgadnionym blaskiem...
Przełknąłem głośno ślinę.
-
Podaj mi... – wskazałem ruchem głowy na butelkę Ognistej. Gdy z niesmakiem
spełniła moje polecenie i gdy obserwowała, jak łapczywie piję i piję kolejne
mililitry mocnego trunku, zauważyłem na jej twarzy pewne zainteresowanie.
-
Chcesz? – mruknąłem, podsuwając jej pod nos niemal już pustą butelkę. Kręciło mi
się w głowie; czułem w ustach palący posmak alkoholu. Z każdą upływającą chwilą
coraz bardziej zamykałem oczy.
-
Będę oblewała, jak wreszcie skończy się ten cały koszmar! - Gdy moich uszu
dobiegła negatywna, pełna dezaprobaty odpowiedź, wzruszyłem ramionami,
przewracając się na drugi bok.
-
Tak naprawdę... – mruknąłem w pewnym momencie. Nie kontrolowałem się – ani
swoich myśli, ani słów, które wkrótce miałem wypowiedzieć, jakby mimowolnie,
ani tego dziwnego spojrzenia...
-
Nie jesteś taka tragiczna… – stwierdziłem cicho, przyglądając jej się badawczo.
Nie wiem, co było w tym spojrzeniu. Nie wiem, czy Weasley dostrzegła w nim zaciekawienie.
Nie wiem, co ona tam zobaczyła - nie wiem, co chciała w nim zobaczyć. Wiem
natomiast, że, słysząc moje słowa, spłonęła rumieńcem i momentalnie schowała
twarz za kurtyną rozpuszczonych, długich, ciemnych włosów. Uśmiechnąłem się z
zadowoleniem. Weasley-pensjonarka powróciła.
-
...albo przy okazji uderzyłem się w głowę... – wypaliłem bez namysłu. Oczy
Weasley znowu zwęziły się w niewielkie i pełne irytacji szparki, a uśmiech,
który jeszcze przed chwilą błąkał się na jej ustach, zrzedł.
-
Lubisz mnie ranić, prawda? – odparła na odchodnym, trzasnąwszy drzwiami od
swojej sypialni. Wyrzut i pretensja, które zabrzmiały w jej tonie, jeszcze
przez długie godziny nie dawały mi o sobie zapomnieć.
~*~*~
„Wołanie po dłoń z nieba,
by się na niej wesprzeć, nie wystarczyłoby dla mnie, nie...Dziesięć dni
doskonałych melodii, odcieni czerwieni i błękitów. Obiecano nam... zakochanie...”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz