17. " Kłamstwa, prawdy i obietnice "



Oczami Austina.

     Niektórzy uważają mnie za totalną anomalię. Ja tylko po prostu wyznaczyłem sobie cel, do którego dążę. Tkwi we mnie pasja i harmonia, jakiś wewnętrzny spokój... Wiem, czego chcę od siebie i od innych. Nieprzydatne uwagi neguję.
     Nigdy nie miałem dobrego kontaktu z rodziną. Czasem odnoszę wrażenie, że ona za wszelką cenę chce mi przeszkodzić; jest swego rodzaju balastem, ciężarem, jaki muszę udźwignąć – bo inni tego ode mnie oczekują. Zwłaszcza ojciec burzy mój spokój, mój plan... Chciał, żebym dostał się do Slytherinu, był taki, jak on, choć oczywiście nie powiedział mi tego ot tak, wprost. Nigdy jednak nie zapomnę cienia goryczy w jego oczach, kiedy obwieściłem mu, że zostałem mądrym, bystrym, a według poniektórych zarozumiałym Krukonem.
     Chadzam własnymi ścieżkami, dokonuję samodzielnych wyborów. Na tym polega egzystencja. Nie chcę, by ktokolwiek ingerował w moje życie, nawet jeśli byłoby przez to lepsze i usłane różami.
     Trudno zyskać moje zaufanie, a co dopiero szacunek. Nie znoszę ludzi, na których rodzice bezustannie mnie skazują, niby nie przez wzgląd na ich pochodzenie. Nie cierpię „lidera” ślizgońskiej drużyny Quidditcha, Scorpiusa Malfoya, a zarazem syna Dracona Malfoya – człowieka, którego z moim ojcem łączy wieloletnia przyjaźń. Nie trawię Albusa Pottera, który snuje się po zamku niczym cień, z tą swoją nieodłączną miną męczennika (oczywiście to syn znajomych rodzinki). W ogóle, nie znoszę wszystkich Ślizgonów i Gryfonów. Pamiętam, że gdy miałem dwanaście lat, tuż przed wyjazdem do Hogwartu, ojciec wziął mnie na stronę.

 - Zrób coś dla mnie – powiedział, a przez jego twarz przeszedł cień grymasu.
 - Blaise – odparłem, bo w obecności ojca nie byłem w stanie powiedzieć „tato”, dlatego też posługiwałem się jego imieniem. Niegdyś wywoływało to w nim irytację, ale teraz wydawał się przywyknąć do tego typu relacji – relacji pozbawionych jakichkolwiek czułości. Mimo to zdarzało mu się gniewnie ściągnąć usta tak, jak w tym momencie, i spojrzeć na mnie podejrzliwie.
 - Śpieszę się – odparłem, patrząc z ukosa na matkę, która rozmawiała z ‘przyjaciółką rodziny’, Hermioną Granger Weasley. Ignorowałem ojca i jego wymowne wywracanie oczami.
 - Widzisz tę dziewczynkę? – spytał, także mnie olewając.
     Powiodłem za wzrokiem ojca, omijając wysokich mięśniaków z siódmych klas. W końcu natrafiłem na dwa mysie warkoczyki. Ich właścicielka stała do mnie tyłem, pięć, może sześć metrów dalej.
 - Weasley – burknąłem, dość rozczarowany. – No i co z tego?
 - To jej pierwszy rok – wyjaśnił Blaise, puszczając mimo uszu mój impertynencki ton. – Wiem, jacy są starsi uczniowie... Nie chcę, by Rose Weasley spotkały jakiekolwiek przykrości, jest bardzo wrażliwa... Opiekuj się nią.
 - Jeszcze każ mi się z nią ożenić – warknąłem. Już chciałem powiedzieć, że o mnie się tak nie troszczył, jak jechałem do Hogwartu, ale zdołałem ugryź się w język. Nie chciałem odstawiać jakichś żałosnych scen na środku peronu.
 - Nie każę ci jej niańczyć! – syknął kącikami ust, zauważywszy, że dziewczynka patrzy na nas ukradkiem. -  Zresztą, sądzę, że dla niej nie byłaby to zbyt komfortowa sytuacja. Po prostu obserwuj ją i w razie potrzeby pomóż. Na tym będzie polegała twoja rola.
     Patrzyłem wprost na Weasley. Kolor jej oczu przywodził na myśl korę drzewa – składał się z wielu odcieni, i powiem więcej, był jakby chropowaty, ale gdzieś w głębi płynęło życie i jakaś dziwna, uśpiona mądrość. W tym samym momencie spojrzeliśmy na siebie, równie szybko opuszczając wzrok.
 - A więc? – dobiegł mnie głos ojca.
Zwlekałem z odpowiedzią. Nie chciałem ponosić żadnej odpowiedzialności. Wystarczyło, że sam musiałem o siebie zadbać.
 - Zastanowię się – odparłem w końcu, nawet nie zdając sobie sprawy, że właśnie podpisałem na siebie wyrok przywiązania.

     Miałem być niezależny, kierować swoim życiem według własnych priorytetów i upodobań. Wolny i samodzielny... Ale... zawsze musi być to bezlitosne „ale”! W tych zamierzeniach odczuwałem pewną niespójność. Dysonans. Słabość...?
     Prawda jest bolesna - bowiem wszystko, co tak mozolnie i żmudnie budowałem od podstaw, cały sens powstałych na przełomie lat idei i wspaniałych planów na przyszłość, legło w gruzach. Legło. W gruzach.

*

     Linia horyzontu stopiła się z grafitowym firmamentem. Od strony błoni wiał mroźny, grudniowy wiatr, niosąc ze sobą ostatnie zbutwiałe liście.
     Tej nocy nadzorowałem patrole prefektów poszczególnych Domów. Kryjąc złośliwy uśmieszek, obserwowałem, jak za Rose, w odległości około pięciu metrów, włóczył się Malfoy. Jego mina nie zwiastowała niczego dobrego. Mimo że kamienne pochodnie rzucały słabe światło, doskonale widziałem kpiący uśmiech Ślizgona. Cwaniaczek.
 - Malfoy! – syknąłem, opierając się o marmurową ścianę.
     Ślizgon spojrzał na mnie z gniewnymi błyskami w oczach. Przystanął.
 - Ej, Weasley! – zawołał szybko. – Stój!
     Nie podobało mi się to, w jaki sposób Malfoy ją traktował, ale wszystko przemilczałem. Nie chciałem dawać Ślizgonowi jakichkolwiek powodów do dodatkowych szyderstw.
 - Ile jeszcze potrwa ten wasz... – urwałem, uśmiechając się zjadliwie – związek?
     Rose skrzywiła się na dźwięk tego słowa.
 - Nie twój interes, Zabini – warknął Malfoy, również rozzłoszczony. Przyznaję, miałem z tego powodu niejako satysfakcję.
 - Nie zapominaj, kto tu jest „wyżej”, Malfoy – odrzekłem nad wyraz spokojnie. Gdy ten zmrużył wściekle oczy, łypiąc na mnie spode łba, kontynuowałem niewzruszenie:
 - Muszę zrobić grafik na ten miesiąc.
     Milczeli. Zauważyłem jednak, że Rose przyglądała się temu żałosnemu karaluchowi. A raczej tyłowi jego głowy. W jej spojrzeniu tkwiło jakieś niepojęte zainteresowanie... Na mnie nigdy nie patrzyła w taki sposób. Zirytowałem się do granic możliwości, a tym, co powiedziałem później, dałem upust moim zbędnym emocjom.
 - Istna sielanka, nie? – wypaliłem nagle, ignorując zdumiony wzrok Gryfonki.
 - O czym ty mówisz?
 - Chyba oboje jesteście zadowoleni z takiego obrotu sprawy? Fajnie jest być obok tej egoistycznej szumowiny, może masz na niego ochotę, co? W końcu rzadko zdarza się taka sytuacja... Wielki Pan Malfoy, pieprzony „idol” i „lider” tuż za ścianą! A noce są teraz takie zimne – zadrwiłem, uważnie, jakby z premedytacją, obserwując reakcję Rose. – A ty, Malfoy? Nie przepuściłbyś takiej okazji... Ofiara na talerzu, nie? Wystarczy zbajerować ją tak, jak te inne naiwniaczki, które wciąż cię wspominają. Masz ją na widelcu... – Gdy skończyłem, zapadła cisza. Malfoy patrzył na mnie z sarkastycznym, nieodłącznym uśmieszkiem, lekko zmieszany, a jednocześnie rozbawiony. Tego, jak wyglądała Rose, nawet nie jestem w stanie opisać. Odeszła na kilka kroków, odwróciła się do mnie plecami.
 - Zażyj swoje antydepresanty, Zabini, i zejdź mi z oczu – rzucił w końcu Malfoy, podchodząc do mnie. Mierzył mnie zuchwałym wzrokiem. – To, ile potrwa moja „sielanka” to nie twoja sprawa, ale... Ty chyba właśnie zakończyłeś swoją – stwierdził, już znacznie ciszej, zerkając ukradkiem na rozczarowaną Gryfonkę. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że złamałem jedną ze swoich podstawowych zasad. Straciłem nad sobą kontrolę.
 - Zjeżdżaj – syknął Malfoy. Wciąż, niezachwianie i twardo, lustrowałem go spojrzeniem, dając mu do zrozumienia, że nie ma takiej władzy, by śmiał mi rozkazywać. Mimo to wolałem tymczasowo skapitulować. Powiedziałem to, co chciałem. Żałowałem tylko trochę...
 - Wiem, co zamierzasz – warknąłem.
 - Naprawdę? Uświadom mnie, Zabini. Tak, jak Weasley, która na dobrą sprawę chyba się za chwilę poryczy. Gdzie ty masz klasę, chłopie? – odparł, niby tak od niechcenia. Tym razem emocje trzymałem na wodzy - z daleka od zdradzieckiej mowy.
 - Zranisz ją – stwierdziłem bez skrupułów.
     Przez twarz Malfoya przeszedł cień konsternacji. Kiedy jednak uświadomił sobie, że jego zdumienie jest zbyt widoczne, wyparł go zjadliwym uśmieszkiem.
- To nie przeze mnie teraz ryczy – przypomniał.
     „Spokojnie”, myślałem. „On chce cię wyprowadzić z równowagi. Nie daj mu tej satysfakcji.”
 - Dopóki jestem w Hogwarcie nie masz prawa jej tknąć, jasne?!
     Malfoy prychnął z pogardą.
 - W porządku – potulnie skinął głową, co mnie nieco zdziwiło. Wkrótce jednak dowiedziałem się, co było powodem jego spokoju.
 - Ale wkrótce już cię tu nie będzie i co wtedy, superwitchmanie? Hm? Pilnuj swojego nosa, dobrze ci radzę...
 - To ja ci radzę, żebyś nie...
 - Doskonale wiesz, że nie jestem taki głupi – odparł zniecierpliwiony, westchnąwszy cicho. Uniósł prawą rękę jak harcerz, złączył dwa palce i uśmiechając się z ironią, doda dziecinnym głosemł: - Przyrzekam, że mnie i Weasley nic nie będzie łączyło – urwał, zastanawiając się, czy to, co właśnie powiedział, ma odzwierciedlenie w prawdzie. Łączyła ich klątwa. Jeszcze. – A może to ty coś do niej...? – zaśmiał się. - Zawsze mówiłem, że Krukoni to bezguścia.
 - Nie każdy rozpatruje sprawy takimi kryteriami, jak ty, Malfoy – żachnąłem się.
 - Więc, o co ci chodzi?
 - Przyrzekłeś, że jej nie tkniesz... – mruknąłem podejrzliwie. – „Ale to twoja obietnica. Nie jej.”
     Nie wiem, czy zrozumiał sens tych słów. Wiem jedynie, że nie zastosowałem Oklumencji, gdy ten usłyszał moją  swobodną myśl. Mogłem tylko przypuszczać, że się nad nią zastanawiał – wynikało to z jego skupionego wyrazy twarzy. W końcu chyba zakapował. Zerkał to na mnie, to na Rose, jakby starał się poukładać elementy w jedną, spójną całość. Zerwał kontakt wzrokowy; podejrzewałem, że nie opanował Legilimencji w stu procentach.
 - Zrobiłeś to specjalnie, nie? – uśmiechnął się. – Chciałeś, żebym to odczytał – dodał stwierdzeniem.
 - Jeszcze jakieś „mądrości życiowe” o Krukonach?
 - O dziwo... owszem... – Zrobił tę swoją irytującą minkę. – Nie spodziewałem się, że Krukoni posiedli ten... DAR... – zaakcentował dobitnie.
 - Nie zapominaj, skąd pochodzimy, Malfoy.
 - Ja? – uśmiechnął się kpiąco. – Nigdy. Wiem też, kim ona jest – nieznacznym ruchem głowy wskazał na Rose, stojącą kilka metrów dalej. – „Mimo wszystko ona też nie jest taka głupia.”
- Zawsze jest jakieś "ale" - rzuciłem na odchodnym, skręcając w zupełnie inny korytarz.

***

     Wiatr, który przedarł się między drzewami, zrywając z nich ostatnie pożółkłe liście, przeniknął na teren zamku. W kamiennym dziedzińcu - niegdyś w ciepłe, letnie dni chętnie obleganym przez uczniów Hogwartu - panowała zupełna cisza; panowała dopóty, dopóki nie zmąciła jej czyjaś ożywiona dyskusja.
 - ...NIE TAK SIĘ UMAWIALIŚMY! – zza węgła wyłonił się skrawek czarnej szaty, a właścicielka, na której „wisiało” to wyjątkowo niewyszukane odzienie, miała wielce obrażoną minę. Idącego tuż nieopodal chłopaka satysfakcjonowało jej oburzenie. Uwielbiał zachowywać stoicki spokój, tak irytujący i denerwujący, jak on sam. Uśmiechał się nieznacznie.
 - Spokojnie – stwierdził, niby łagodnie. – Pójdziesz ze mną na trening. Musisz, Weasley, musisz!
 - Mieliśmy, o przepraszam, MIAŁAM pomagać Młodszym, nie pamiętasz? Umawialiśmy się – stwierdziła Gryfonka, przystając w miejscu.
 - Ale powiedz mi, Weasley, co jest takiego fajnego w niańczeniu dzieciaków?
 - W twoim przypadku? Nie mam zielonego pojęcia. Serio. – Dziewczyna ruszyła przed siebie, obdarzając Malfoya złośliwym uśmieszkiem. A on, zamiast zripostować, zarechotał kpiąco. Szybko do niej dołączył, nie zapominając o wciąż łączącej ich klątwie.
 - Po co ty to robisz? – zapytał, a jego sugestywnie uniesiona brew dopełniła aktu zdziwienia.
 - Bo to daje mi satysfakcje. Rozumiem, że możesz nie wiedzieć, co to oznacza – odpowiedziała mruknięciem, nawet nie patrząc na swojego rozmówcę. – Dla przybliżenia tematu – dopiero teraz na niego zerknęła, prowokacyjnie i zadziornie. – Ja im pomagam, ty ich  g n o i s z .
 - Hierarchia obowiązuje wszędzie. Nie wypominaj.
 - Tak – bąknęła pod nosem, odwracając głowę. – Trudno zapomnieć, jak wiele dzieli niektórych ludz...
 - Masz plan? – zapytał chwilę później, bez żadnych uprzejmości grzebiąc jej w torbie.
 - Spadaj z tymi łapskami! – syknęła, uderzając go w ramię. Nawet nie sądziła, że jej czyn może doprowadzić do tego, że Malfoy zegnie się wpół, osunie po zimnej, marmurowej ścianie i zakwiczy z pretensją w tonie.
 - Kobieto, nie bij!
     Rose pokręciła tylko głową z dezaprobatą. Ominęła go bez słowa, wysforowując się na prowadzenie. Znowu musiał do niej pospiesznie dołączyć.
 - Pięć metrów, Malfoy! MINIUM PIĘĆ! – warknęła ostrzegawczo, machając mu tuż przed nosem uprzednio wyciągniętą różdżką. Dobrze wiedział, że sprzeciwianie się jej woli nie przyniesie mu żadnych korzyści, cokolwiek by to znaczyło... Przytaknął – bądź, co bądź - z niechęcią.

Kilka godzin później. Zielarstwo.

     Nad licznymi roślinami, strączkami, najróżniejszymi listkami, donicami, pnączami, chwastami i kwiatami, unosił się szmer uczniowskich rozmów. Nie dotyczyły one jednak lekcji prowadzonej przez flegmatycznego profesora Longbottoma, który – zmęczony ciągłą paplaniną o trujących roślinach – siadł w końcu na chwiejnej ławeczce i od czasu do czasu ocierał twarz niebieską chusteczką.
     Niektórzy uczniowie z braku ciekawych perspektyw rozsiedli się po bokach, wzdłuż których ustawiono drewniane, już nieco ubrudzone ziemią ławki, i po prostu odrabiali zaległe prace domowe; inni plotkowali na temat zbliżających się eliminacji konkursu, zaś pozostali obgadywali nauczycieli, dyrekcję, uczniów, a za plecami – swoich znajomych.
 - Zobacz, gapi się na ciebie – odparła jakaś ruda dziewczyna do swojej jasnowłosej koleżanki. Obie spojrzały ukradkiem na Scorpiusa Malfoya.
     Rose, która siedziała nieopodal, mimowolnie przysłuchiwała się tej całej dyskusji. Uśmiechnęła się z politowaniem.
 - Raczej na jej tyłek – prychnęła pod nosem, nie unosząc wzroku znad książki.
 - A ty kto?! – warknęła blondynka, rozzłoszczona samym faktem, że ktoś ośmielił się ją w taki sposób skomentować.
     Rose wahała się przez chwilę. W końcu zrobiła poważną minę, uniosła brwi i niby zdumiona odchyliła nieco głowę.
 - Dzielę pokój ze... – urwała, marszcząc brwi i jakby zastanawiając się czy słowo, którego niebawem miała użyć, przejdzie jej przez gardło - ...Scorpiusem.
     Obie na nią spojrzały, całkiem zszokowane. Zerkały to na Malfoya, to na Rose, jakby nie mogły uwierzyć własnym uszom.
 - A to ci dopiero! – zachichotały jednocześnie, odwracając głowy w przeciwnym kierunku. Śmiały się i szeptały między sobą jeszcze przez dobry kwadrans, spoglądając od czasu do czasu na wciąż, choć pozornie, uśmiechniętą Gryfonkę.
 - Nie grzęźnij w kłamstwie, Rose – szepnęła kącikiem ust LeLee, która siedziała tuż obok. – Nie w TAKIM.
 - Przecież nie skłamałam. – Weasley udawała zdziwioną. Nie wiedziała, dlaczego, ale poczuła ogromne zadowolenie, kiedy zauważyła zazdrość na twarzach tamtych dziewczyn.
     Późniejsze wydarzenia wpłynęły na jej korzyść. Tuż pod koniec lekcji, gdy profesor Longobottom wrócił do swojego nudnego i oleistego wywodu, a w szklarni panowała niemal niezmącona niczym cisza, nagle próżnię przecięły jakieś niewidoczne skrzydełka. Dopiero po chwili niektórzy (ci, co siedzieli na samym końcu szklarni) zorientowali się, że jest to składana, zaczarowana karteczka, łudząco przypominająca ptaka. Skrzydełka przesyłki unosiły się, a to opadały, zmierzając w kierunku adresata. W końcu liścik opadł korkociągiem na stół, wprost na wyciągnięte dłonie Rose. Kiedy ta uświadomiła sobie, że głowy przynajmniej tuzina uczniów, w tym obgadujących ją dziewczyn, są skierowane właśnie na nią, spłonęła tym swoim znienawidzonym rumieńcem. Rozwinąwszy liścik, ujrzała idealnie pochyłe litery. Przeczytała w myślach: „Zakosiłem ci plan – nie szukaj, bo nie znajdziesz. Wolę być niezależny, Weasley.  PS: Nim obrzucisz mnie tym śmierdzącym nawozem (patrz obok), wiedz, że zgadzam się na twój układ. I obym nie żałował.”
     Nie przeczytała do końca. Jej twarz łagodnie pokraśniała. Spojrzała na Ślizgona, który również jej się przypatrywał. Był to wzrok głęboki, zadumany, jakby nieobecny. Chłopak nie mrugał, toteż Rose mogła uważniej przyjrzeć się jego tęczówkom. Nigdy nie sądziła, że na ich barwę składało się kilka odcieni błękitu, odrobina szarości i doza jasnej zieleni. Tak naprawdę nie mogła do końca zdefiniować koloru oczu Malfoya, ale jednego była pewna – jego spojrzenie przepełniał chłód. Dziewczyna czuła się zmieszana, a zarazem dziwnie zaintrygowana i to ją w pewnym sensie przerażało, a co gorsza, odkryła, że coraz mocniej pragnęła towarzystwa Ślizgona. Trudno jej było zaufać komukolwiek, nawet Lelee nie wtajemniczyła we wszystkie swoje sprawy, a co dopiero powierzyć jakiekolwiek sekrety Malfoyowi! Jednak bywały chwile słabości, gdy czuła nieodpartą chęć rozmowy z nim, bliskości, dyskretnych spojrzeń i odwracania wzroku, ilekroć zostałaby przyłapana na  p a t r z e n i u. Jemu też zdarzało się posyłać niewinne spojrzenia, ale dzięki jej naturze, a raczej przez nią, Rose szukała w tym jakichś podtekstów i podstępu. Chwilami rzeczywiście miała racje, gdyż Scorpius Malfoy nigdy nie  p a t r z y ł  bez powodu, a jeśli akurat chodziło o nią, to powód był zawsze negatywny. Ale istniał.
     Wraz z ich wspólnym zamieszkaniem mocno uzewnętrzniły się różnice poglądów. Nie sposób było uniknąć sprzeczek, ale im więcej czasu minęło, tym mniej ich powstawało i, co więcej, podświadomie zaczęli ułatwiać sobie życie.
 - Nie gap się tak, bo gdybym cię nie znała, to pomyślałabym sobie, że... – odparła LeLee, chichocząc sugestywnie.
     Rose wzdrygnęła się nerwowo. Posłała przyjaciółce powątpiewający uśmieszek.
 - Taa, jego wzrok mnie rozpala. Paruję!– zironizowała, teatralnie przykładając sobie dłoń do czoła, jakby miała zamiar zemdleć. Po chwili przybrała surowy wyraz twarzy. Spuściła oczy z Malfoya, kierując swój wzrok w stronę profesora Longbottoma.

*
Okiem Scorpiusa.

     Fajnie jest penetrować czyjś umysł. Serio. Tym bardziej, jeśli te myśli dotyczą ciebie samego. Fajnie jest iść sobie korytarzem, w tej jakże cudownej szkole, trzepnąć po głowie jakiegoś smarkacza, napotkać wzrokiem na grupkę rozchichotanych panienek i wniknąć do ich głowy, poprzez utrzymywanie kontaktu wzrokowego. Fajnie jest wiedzieć, że twoje imię i nazwisko błądzi w ich niemoralnych myślach. W ogóle fajnie jest... Tak, tak, to jedna z tych moich sławnych, dogłębnych analiz sytuacji.
     Fajnie, ale...
    Ale nie teraz. NIE. Zastanawiam się, czy ja też byłem taki tępy, gdy próbowałem opanować Wingardium Leviosa?! 
     Dramatyczna pauza...
   Nie, zdecydowanie nie miałem z tym problemu. Weasley wkręciła mnie w tę całą dobroczynną akcję! Co tydzień, w każdą środę po lekcjach, w pustej sali na drugim piętrze kilku ochotników ze starszych klas udzielało darmowych korków.
     Z końca sali obserwowałem, jak grupka najmłodszych dzieciaków próbuje nauczyć się zaklęcia, maltretując poduszki. Szło im to nieudolnie - i to jest eufemizm!
     Nagle usłyszałem czyjeś szlochanie, które z czasem przeobraziło się w płacz. Jakiś chłopaczek o śmiesznych, dużych okularach przepadł przez własne buty (a raczej przez Zaklęcie Splątanych Sznurowadeł, jakim posłużył się stojący nieopodal dowcipniś) i uderzył się w kant szafki. Wnioskując po jego dłoni przyłożonej w okolicach skroni, właśnie tam tkwiło źródło bólu. Uśmiechnąłem się kpiąco, gdy bezczelnie uśmiechnięty trzecioklasista podsumował go prychnięciem:
 - Stul pysk! Faceci nie ryczą!
     Tak, to na pewno Ślizgon.
 - Oj, cicho bądź – skarciła go Weasley, podchodząc do chłopca i klękając przed nim. Na jej twarzy malowały się spokój, skoncentrowanie i troska. Dzieciaki rozeszły się do swoich mentorów, jednakże Weasley wciąż siedziała na podłodze. Mimo gwarnych formuł zaklęć, które co rusz wypełniały salę, słyszałem, co mówiła.
 - Jak się nazywasz?
 - Arnold. Arnold Tiny.
 - A więc, Arnie. – Na ustach Weasley pojawił się cień uśmiechu. - Boli cię? – spytała, czule poprawiając mu okulary, które przypominały dwa denka od butelek.
 - Tak – zakwiliło dziecko, a kropla krwi, która wyciekała z jego rozciętej brwi, rozbiła się o podłogę. – Boję się krwi... – dodało, jakby speszone.
     Poruszyłem się niespokojnie. „Nie ty jeden”, przemknęło mi przez myśl i jeszcze przez chwilę zastanawiałem się w zatrwożeniu, czy aby na pewno nikt nie opanował tu Legilimencji.
 - No widzisz? Już po sprawie – stwierdziła Gryfonka, gdy na ranę Arniego zastosowała proste zaklęcie. - Nie bój się – odparła, jakby specjalnie unikając mojego wzroku. – Ktoś mi ostatnio powiedział, że... – urwała, zerknąwszy na mnie ukradkiem – strach jest dla ofiar. A ty nią nie jesteś. Nie jesteś nią, Arnie. - Dzieciak przestał ryczeć. Spojrzał na Weasley tak nieufnie, jakby rozważał, czy mówiła prawdę.
     Westchnąłem mimowolnie, zadumany. Tak, przyznaję się, myślałem o tym, co powiedziała Weasley. O tym, jak powtórzyła temu biedakowi to, co usłyszała z moich ust kilka dni temu. Nie wiem, czy wtedy kłamałem. Nie wiem, czy moje słowa, jakiekolwiek słowa, dało się określić mianem prawdy. Jeśli przez całe życie oszukujesz, w momentach refleksji i ewentualnej prawdomówności nie jesteś w stanie jej poznać. Nawet wobec siebie samego jesteś nieufny.
 - Nie jestem...? – szepnął Arnie, patrząc na Weasley, jakby pełen nadziei i wiary.
 - Nie, nie jesteś – wypaliłem bez namysłu. Zdumiałem się własną reakcją. Dziecko spojrzało w kierunku źródła dźwięku. Chyba dopiero teraz zauważyło moją obecność. Zeskoczyłem z biurka, wychodząc z zaciemnionego kąta.
 - Och... Eee... To jest Scorpius Malfoy – wybełkotała Weasley. Ok, nie oczekiwałem jakichś fanfar czy coś, ale mogła sobie darować te jąknięcia.
 - SCORPIUS MALFOY?! – krzyknął chłopak, zwracając na siebie uwagę paru osób. – Uwielbiam cię!
     Uśmiechnąłem się mimowolnie.
 - Możesz dołączyć do jego fanklubu, chociaż nie wiem, czy przyjmują tam kogoś, kto nie ma nóg do nieba i tlenionej łepetyny... – syknęła Weasley, a ja wyszczerzyłem zęby. Kręcąc głową z dezaprobatą i chyba trochę obrażona za niewdzięczność Arniego, wróciła do swojej podopiecznej. Jeszcze przez chwilę czułem na sobie jej gniewne spojrzenie.
 - Nie rycz już – przykucnąłem przy nim, siląc się na łagodny ton. Nie byłem zbyt dobry w tego typu sytuacjach. Nigdy nie lubiłem dzieci, nie zaglądałem spojrzeniem do wózków na ulicach.
 - Zdradzę ci sekret – odparłem, zdając sobie sprawę, że zabrzmiałem zupełnie, jak jakiś klaun z dziecięcego balu przebierańców. W tym momencie jednak nie przywiązywałem do tego zbyt dużej wagi.
 - Masz – wcisnąłem mu do małej dłoni pudełko z czekoladową żabą. – To moja mała słabość. Nie mów nikomu – mrugnąłem do niego, uśmiechając się nieznacznie.
     Chłopiec otworzył szerzej oczy. Uśmiechnął się tak radośnie, że nawet przez chwilę - niezauważalną sekundę - urzekło mnie to. Ale to się wytnie.
 - Będziesz mnie teraz uczył? – zapytał chłopiec, musnąwszy kciukiem moją dłoń.
 - A muszę? – wyrwało mi się, ale od razu skorygowałem: - No cóż... w miarę moich możliwości, oczywiście... - Uniosłem wzrok na Weasley, która również mi się przypatrywała. Chyba wciąż była z lekka sfrustrowana, ale i tak jej złość jakby zmalała.
    Przytaknąłem lekko.

 - Nieźle sobie radziłeś – pochwaliła mnie godzinę później. – Ale...
     Jasne. Nie obejdzie się bez wątów. Zrobiłem pytającą minę, co dopełniło aktu zniecierpliwienia.
 - Nie obiecuj mu czegoś, jeśli wiesz, że nie dotrzymasz słowa – odparła, uśmiechając się złośliwie, jakby w trymufie.
    Postawiłem kilka kroków w przód, ku niej. Nie cofnęła się, wciąż stała w tym samym miejscu, co kilka minut wcześniej. Zapadła cisza, oleista, acz krótka i nieprzewidywalna. Mogłem się zaśmiać kpiąco, stwierdzić, że nie miałem innego wyjścia, bo gdybym odmówił, to ten dzieciak rozryczałby się jeszcze bardziej, czego wolałem uniknąć. Mogłem to zrobić, mogłem skłamać... Przecież byłem w tym mistrzem. Ale nie... Może to ta cisza tak na mnie wpłynęła, uspokoiła rozjuszone, poplątane myśli, że po raz pierwszy w życiu poczułem, że mówię prawdę? Dlaczego tak postąpiłem? Bo chciałem coś udowodnić – sobie i Weasley. Bo chciałem jej pokazać, że może na mnie liczyć, chciałem, by mi zaufała, by powierzyła mi swoje tajemnice... Nie, nie stałem się nagle altruistą o dobrym s e r d u s z k u, ale wręcz przeciwnie. Byłem manipulantem, który niemal żywił się czyimś rozczarowaniem i żalem, i czyhał na coraz to naiwniejsze ofiary – ofiary właśnie o takim s e r d u s z k u... Ale w pewnym sensie chciałem ją zaskoczyć, właściwie nie wiem, dlaczego.
 - Skąd masz pewność, że nie dotrzymam? – spytałem, przybierając poważny wyraz twarzy.
     Weasley zmarszczyła czoło. Najwyraźniej była zdumiona tym, co właśnie usłyszała.
 - Bo jeszcze nigdy tego nie zrobiłeś? – odpowiedziała pytaniem. Ech, co za lisica, bierze ze mnie przykład.
 - A czy kiedykolwiek składałem ci jakieś obietnice? – mruknąłem rzeczowo, przechodząc do sedna sprawy. Mieszkanie z ojcem adwokatem pod jednym dachem miało swoje plusy.
     Znowu zamilkła. Zabrała głos dopiero po dłuższej pauzie.
 - Nie...
     Właśnie na to czekałem. Mogłem przejść do kontrofensywy.
- Więc nie mów, że nie dotrzymam. Nie mów tego, Weasley. Nigdy. Bo możesz się rozczarować. – Posłałem jej jedno z tych swoich oskarżycielskich spojrzeń, oczywiście wszystko na pokaz, by wskrzesić w niej jakieś minimalne ilości wyrzutów sumienia. Kiedy już niemal byłem pewien, że mój plan odniósł sukces, odwróciłem się wolno i ruszyłem przed siebie.
     Wiedziałem, że szła za mną - jakby z pokornie spuszczoną głową. A ja tylko uśmiechałem się ironicznie, z satysfakcją i diabolicznym błyskiem w oczach.
Weasley miała rację, choć nie mogła mi tego udowodnić. Nie dotrzymywałem złożonych komuś obietnic. Przykro mi, Zabini.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz