Okiem Scorpiusa.
-
Umm... Malfoy...?
Przystanąłem, słysząc za sobą głos Weasley. Pasmami jej włosów, które
wyswobodziły się z misternie upiętego koka, targał grudniowy, mroźny wiatr.
Zapowiedź śniegu wręcz wisiała w powietrzu.
Spojrzałem na nią pytająco. Wydawała się być zmieszana i nieco sfrustrowana.
Zresztą, wypadałoby zadać pytanie – kiedy taka nie była?Przewidywalna do znudzenia.
-
Czy twoi... hm... ochroniarze... muszą za nami wszędzie łazić? Sytuacja z tobą
już mocno ograniczyła moją prywatność, ale myśl, że mam za sobą dwieście
kilogramów żywej wagi, no wiesz... nieco mnie dobija?!
-
Raczej w sobie... – parsknąłem śmiechem, ale Weasley chyba nie zakapowała mojej
aluzji, więc wzruszyłem niedbale ramionami. – Tak bardzo ci przeszkadzają? –
spytałem w końcu.
-
Przecież mówię! – obruszyła się, zerkając niepewnie na Dretcha i Valentina,
którzy czaili się gdzieś w oddali.
-
Nie mogę ich odesłać – orzekłem, nie dając Weasley żadnych złudzeń. Mój ton był
zdecydowany i niezachwiany. Lubiłem siebie w takiej zimnej wersji.
-
Bo co? – uśmiechnęła się złośliwie, kładąc ręce na biodrach i pochylając się
nieco do przodu. Oho, szykuje się kolejny odcinek z serii „Łisli-Grizzly
atakuje!”. Pilnie czekam na rozwinięcie akcji.
-
Gdyby ktoś odważył się na ciebie napaść, zawsze masz pod ręką swoich goryli. W
sytuacjach ekstremalnych nie potrafiłbyś się bez nich obejść. Przejrzałam cię,
Malfoy. Wcale nie jesteś takim twardzielem, za jakiego niektórzy cię mają, a
wiesz czemu? Bo to stek bzdur! – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Myślisz, że masz prawo rozsądzać kto i kim
jest, tylko dlatego, że jesteś do niego PRZYWIĄZANA?! - warknąłem, starając się
opanować. Mój głos zdawały się napędzać wściekle pulsujące żyły. Nie znosiłem,
kiedy Weasley podejmowała ZAKAZANY temat i używała tego swojego damulkowatego
tonu, jakby spisywała mój życiorys. Prawda była taka - i teraz mogę powiedzieć
to z całą pewnością - że Weasley znała mnie tylko takiego, za jakiego chciałem,
by mnie uważano, nawet jeśli ta osobowość nie była ukazywana w zbyt korzystnym
świetle.
-
Myślę, że ty też go nie masz – odparła, unosząc brew, co dopełniło aktu jej
złośliwości. – Wszystkimi manipulujesz. To jest nie fair.
Cóż, trudno było mi się przyznać sam przed sobą, że miała rację. Tak, Weasley
MIAŁA rację i jedyne, co mogłem teraz zrobić, to odpuścić, bo sama prędzej czy
później doszłaby do takiego wniosku drogą dedukcji i – o zgrozo – dałbym jej
tym satysfakcję.
***
Retrospekcja Scorpiusa Malfoya, kilka miesięcy wstecz.
- Jedno gejowskie piwo dla ciebie –
stwierdził z uśmieszkiem Scorpius, stawiając butelkę na stole. Wystarczyła
jedna prosta formuła zaklęcia, by idiotyczne kapsle potoczyły się po ziemi i
upadły gdzieś w kącie.
- I jedno normalne dla mnie. – Upił łyk trunku, czując w ustach
gorzki smak.
- Pomyliła ci się kolejność, skarbie – zachichotał
Zane, modulując swój głos w charakterystyczny dla młodych dziewczynek
sposób.
- Zimne piwko z prywatnej ‘spiżarki’ Scorpiusa
Malfoya? Przejdźmy do sedna. Jaki masz problem? – mruknął po chwili rzeczowym tonem.
-
Oj... – zacmokał Malfoy, uśmiechając się sarkastycznie. – Numer „jestem miły”
nie przeszedł? – zaśmiał się. Przekręcił komicznie głowę, odstawiając
bursztynowy trunek.
-
Zdecydowanie. Ale piwo dobre. Dopóki go nie wypiję, możesz gadać. Ale później...
WYLOT. Mam coś do zrobienia.
-
Raczej ‘zaliczenia’...
-
Prostak... Gadaj.
Scorpius skinął sztywno głową. „Bez ceregieli, jak zawsze”, pomyślał, a jego
spojrzenie znieruchomiało. Obserwował jak usta Gringotta zbliżały się do szyjki
butelki.
-
Kojarzysz Darcy’ego z siódmej?
Zane zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, o kogo chodzi. Nagle syknął
przeraźliwie, jakby z bólu.
-
Red Darcy? Ten Gryfek?
-
Taa... Red... Jak krew Konga na jego łapie. Gdybyś to widział... Gruby
kwiczał z bólu.
-Ciekawe, mój dalej...
-
Darcy to zupełnie inna bajka. Nie jest jak te inne Gryfki-cnotki a’la odwaga,
braterstwo, bla, bla, bla.... Czasem zastanawiam się, dlaczego nie trafił do
Slytherinu. Ale to tylko moja prywatna refleksja...
- Bo wtedy mógłbyś go „wkręcić” do swojej OCHRONY?
– zaakcentował dobitnie Gringott, na co Malfoy zaśmiał się cwanie.
-
Otóż to, Zane, otóż to...
- Do rzeczy. Czego ode mnie tak właściwie oczekujesz? Mam zebrać ekipę i
zrobić z Darcy’ego worek treningowy?
-
Nie preferuję zemsty drogą przemocy fizycznej... Zdecydowanie wolę tę
psychiczną, duchową... mmm... sama rozkosz... – stwierdził Malfoy, ściszając
głos i pochylając się bardziej nad stolikiem. – Wkręć go w grubszą sprawę... –
Wstał, poprawił kołnierzyk swojej błękitnej koszuli, chwycił za szyjkę butelki
i, będąc już przy drzwiach, rzucił przez ramię:
-
Ma niezłą dziewczynę. Potraktuj to jako cenną wskazówkę.
Scorpius szedł potajemnym korytarzem; na ściany padał ciemnopomarańczowy poblask
pochodni. Jego kroki były luzackie, swobodne i bardzo pewne siebie. Przez
cały czas na jego ustach błądził zadowolony półuśmiech.
-
Ale numer z Eliksirem Manipulacji wypalił, Zane – szepnął, stuknąwszy palcem o
pustą butelkę po piwie.
*
-
A więc? – stwierdziłem zdawkowym tonem i na dowód swojego spokoju uśmiechnąłem
się lekko. – Masz pięć minut. Słucham.
Wahała się przez chwilę, jakby rozważała, czy aby w moich słowach nie było
jakichś podtekstów i ukrytych drugich znaczeń. Nagle jej usta wykrzywił
sarkastyczny uśmieszek.
-
Niczego tym nie osiągniesz, poznałam się na tej twojej grze pozorów. Już dawno
z niej odpadłam. Kiedyś zostaniesz sam, bo wszyscy cię opuszczą... I co
wtedy...? W kim będziesz miał oparcie, na kogo będziesz mógł liczyć? Na
siebie?! Bez jaj! Tego nawet nie da się nazwać ostatnią deską ratunku! Raczej gwoździem do trumny...
- Doprawdy, nie wiem skąd twoje uwielbienie do stolarki...
Udawała niewzruszoną.
- Powiedz, że nic o tobie nie wiem, powiedz to! Te słowa tak łatwo wypowiedzieć – skończyła półszeptem, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że staliśmy na środku dziedzińca, a świat wokół nas był dziwnie senny, niedostępny i milczący.
- Doprawdy, nie wiem skąd twoje uwielbienie do stolarki...
Udawała niewzruszoną.
- Powiedz, że nic o tobie nie wiem, powiedz to! Te słowa tak łatwo wypowiedzieć – skończyła półszeptem, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że staliśmy na środku dziedzińca, a świat wokół nas był dziwnie senny, niedostępny i milczący.
-
Bo nie wiesz – mruknąłem, powstrzymując się od użycia jakichś niestosownych,
wulgarnych określeń. – I nigdy nie zostanę sam – dodałem po dłuższej, dość
dramatycznej pauzie. – Bo ty zawsze będziesz moim wrzodem na tyłku! Dobra,
kotku, koniec tematu. – Odsłoniłem rękaw płaszcza, zerkając kątem oka na
żarzącą się niebieskim neonem tarczę zegarka. – Twoje pięć minut właśnie minęło
– orzekłem bezlitośnie, kierując się w stronę stadionu.
*
-
Widziałem.
- Co?
- Minę Darcy’ego, oczywiście. Doskonale, Zane.
-
Kompletnie cię nie rozumiem. Nie wystarczyłoby rozkwasić mu mordy tak, jak
innym? Efekt gwarantowany, trauma na pewien czas... O co ci tak właściwie
chodzi?
- O wiele lepiej ‘ogląda się’ tortury
wewnętrzne. To rozdarcie, dylematy, głosy „za” i „przeciw”...
Zane spojrzał na niego na wpół pogardliwie.
- Czy ciebie ktoś czasem nie bił w dzieciństwie?
Gringott uniósł brwi w odpowiedzi na uśmieszek kumpla. Kiedy wykazywał już chęć odejścia, nieoczekiwanie dobiegł go - nie da się ukryć - podniecony głos Malfoya:
-
I jak było?
-
Z kim?
-
Z laską Darcy’ego!
Starszy Ślizgon po raz pierwszy w życiu wyglądał na dotkniętego. Odpowiedział
dopiero po dłuższej pauzie.
-
Już nigdy nie każ mi tego robić – odparł, doskonale zdając sobie sprawę, że z własnej woli nigdy nie zrobiłby czegoś tak krzywdzącego, nawet jeśli pochodził z domu Slytherina, w którego herb wpisane były przebiegłość i zemsta.
- Było w porządku - dorzucił przez ramię, zaspokajającej buzującą ciekawość Scorpiusa Malfoya.
- Było w porządku - dorzucił przez ramię, zaspokajającej buzującą ciekawość Scorpiusa Malfoya.
*
-
Co ty odwalasz, Scorp?! Jej tu nie powinno być! – warknął Don Rugby, gdy
członkowie ślizgońskiej drużyny Quidditch’a zauważyli Weasley. Samo nazwisko
świadczyło o tym, że był waleczny i dość... brutalny, nie tylko w słowach, ale
także na boisku, gdyż obok Masaki pełnił funkcję pałkarza.
-
To człowiek z Gryffindoru, da się zrobić w konia. Naiwna GRYFONKA –
zaakcentował Don, na co kilku chłopaków z drużyny leniwie pokiwało głowami. Już
nawet nie ma sensu opisywać miny Weasley, gdy określono ją mianem „naiwnej
Gryfonki”. Powiem tylko tyle, że gdyby spojrzenie Weasleyki miało siłę tasaka, to z Rugby’ego zostałby najwyżej paliczek.
Ta myśl rozbawiła mnie do tego stopnia, że zachichotałem pod nosem. Don
spojrzał na mnie z krytyką. Szybko spoważniałem, nie chcąc stracić autorytetu w
oczach kumpli.
- Słuchajcie, chyba nie sądzicie, że Weasley byłaby
w stanie zakablować swoim koleżkom? Litości. Nie dowartościowujcie jej.
- No nie wiem, kapitanie. To nasza nowa strategia,
zbliża się ostatni mecz w tym roku. Zresztą, może nas zaskoczyć lawina
śniegu... I co wtedy? Bez strategii, w złych warunkach klimatycznych... – Timmy
Yurwel podkreślił swoje sceptyczne stanowisko w tej sprawie. Zawsze miał
skłonność do długich, pesymistycznych wywodów. Znowu poruszyły się głowy
niektóry chłopaków.
- Zamknij się, Tim – warknąłem spode łba. -
Nie interesuje mnie to, co o tym sądzicie. Jestem kapitanem drużyny i to do
mnie należy ostatnie słowo. Nie mogę dzisiaj z wami ćwiczyć, bo jak już się
pewnie zorientowaliście – mam kulę u nogi – posłałem Weasley obojętne
spojrzenie. Zrobiła zniesmaczoną minę, po czym odwróciła teatralnie głowę.
***
Okiem Rose.
Nie podobało mi się to,
jaką opinie o gryfonach miały te zielone szumowiny. Ale w sumie nie powinnam
mieć im tego za złe, jeśli my robiliśmy zupełnie to samo. Musiałam zasznurować
sobie usta, gdy Malfoy rozpoczął swój wywód o nieudolności uczniów pochodzących
z Gryffindoru. I ten jego gniewny wzrok...
-
Don, staraj się celować tłuczkami w obrońcę przeciwników, to da nam większe
szanse na zdobycie punktów. To samo dotyczy ciebie, Dae. Tylko wiecie, bez
żadnych uśmieszków, starajcie się zachowywać naturalnie...
HA! Ślizgoni i naturalność?! Niech mi ktoś poda chusteczki.
- Macie sprawiać wrażenie, jakbyście
PRZYPADKIEM tam uderzyli. Zupełnie nieświadomi, wręcz „kipiący skruchą”, jasne?
- Rozległ się przytakujący szmer.
Mimo że Malfoy działał mi na nerwy jak mało kto, uświadomiłam sobie, że
naprawdę posiadał ten niecodzienny dar skupiania na sobie uwagi nawet
tych, którzy wydawali się być największymi ignorantami. Doszłam do wniosku, że
dopiero gdy był w centrum zainteresowania, czuł się jak ryba w wodzie. Jego
zadowolona, usatysfakcjonowana mina mówiła sama za siebie. Uśmiechnęłam się
nieznacznie, mając nadzieję, że nikt tego nie dostrzegł.
-
Weasley? – mruknął Malfoy kwadrans później, gdy siedzieliśmy na trybunach,
obserwując Ślizgonów, którzy, jakby dla picu, wykonywali niebezpieczne,
powietrzne akrobacje. Z tych nudów podpierałam ręką głowę, a między palcami
drugiej dłoni obracałam różdżkę.
-
Hm?
-
Mogłabyś nie rzucać Uroku Narowistości na Rugby’ego? – zasugerował Ślizgon z
ironicznym uśmieszkiem. Spojrzałam we wskazanym przez niego kierunku i
rzeczywiście – miotła jednego z zawodników próbowała go z siebie zrzucić,
miotąc się na wszystkie strony i robiąc najróżniejsze spirale. Opuściłam
różdżkę i spłonęłam rumieńcem, jednocześnie starając się go schować za
pojedynczymi kosmykami włosów. Niewykonalne.
-
Już okej, Don! – krzyknął Malfoy, wciąż chichocząc pod nosem. – Nie zapomniałaś
o „naiwnej Gryfonce”, zgadza się?
Fuknęłam na niego pod nosem i odwróciłam głowę w przeciwną stronę. Wtem ujrzałam w oddali jakąś rozmazaną, jasną plamkę. Sądziłam, że był to jeden
z zawodników. Byłam tego niemal pewna dopóki ostre, niby złote szpony nie
błysnęły złowrogo, a okrągły, dość niewyraźny kształt nie rozszczepił się na
dwa potężne skrzydła. Ogromne i rozpięte nadawały orłowi jeszcze większego
majestatu. Miałam wrażenie, że za chwilę mnie staranuje, a
jego szpony wbiją się w moje gardło niczym widelec w wiśniowy pudding...
- W wiśniowy pudding?! Ale głęboka metafora,
ja nie mogę…– kwiknął (?) Malfoy, niemal tarzając się ze śmiechu.
Wypowiedziałam swoją myśl na głos czy jak?! Świetnie...
- Cezar! – dobiegł mnie okrzyk Ślizgona.
Dopiero teraz skonstatowałam, że orzeł wcale nie leciał w moją, ale w stronę
Malfoya. Gdy porównane do widelca szpony drapieżnika zacieśniły się na
wyciągniętej ręce Ślizgona (i gdy Malfoy zaczął coś szeptać do swojego
‘pupila’, głaskając go dwoma palcami po białym grzbiecie), otworzyłam szerzej
oczy. Czy to działo się naprawdę?!
- Kolejny ‘oczarowany’? – rzuciłam niby tak
od niechcenia i mimo wszystko odsunęłam się na dość bezpieczną odległość.
- Wiem, że mi zazdrościsz mojego uroku
osobistego, Weasley – zachichotał – ale... Rzeczywiście ty nic o mnie nie
wiesz.
***
Retrospekcja Scorpiusa Malfoya, pięć lat wstecz.
Dwaj chłopcy siedzieli na
szczycie wzgórza. Jaskrawo pomarańczowa moneta znikała powoli za ciemną linią
horyzontu; po złotym niebie mknęły pastelowe chmury, przypominające puszyste
baranki. Wierzba, która tkwiła na samym wierzchołku wzgórza, wyśpiewywała swą
letnią, beztroską kołysankę, a wiatr, który wplótł się w jej gałązki,
akompaniował szmerem. Głosy natury z pewnością nie przykuwały uwagi chłopców.
Jeden z nich – wyższy i starszy – siedział w cieniu rozłożystego drzewa i
zdawał się coś pisać w swoim notatniku. Był tym zajęciem niezwykłe
zaabsorbowany.
- Wiesz, kto mieszka za wzgórzem? – spytał
niby tak do niechcenia drugi chłopiec. Miał jasną karnację i rozczochrane blond
włosy, których pasma z lekkością opadały mu na czoło. W jego bladoniebieskim
spojrzeniu tkwiła jakaś pogoda ducha, a zarazem chłód. Nie tylko wyraz jego
oczu wyrażał niespójność. Wydawało się, że prowadził wewnątrz siebie subtelną
grę sprzeczności i robił to zupełnie nieświadomie.
- Mówiłeś coś? – mruknął kilka minut później
starszy z chłopców, kompletnie ignorując towarzysza.
Scorpius pokręcił tylko
głową z dezaprobatą i usiadł obok kuzyna. Spojrzał mu przez ramię. W jego
oczach wezbrała się ciekawość.
- Co to...? – zapytał, mrużąc powieki.
Caleb przesunął dłoń,
umożliwiając wgląd w jego notatkę.
- Punkt trzydziesty, ostatni... – wymruczał
jedenastolatek, wyciągając szyję. – „Przywalić Dougowi Giani’emu za to, że z
czystej niechęci odjął Slytherinowi 20 punktów”. Doug Giani? – Spojrzał
pytająco na Caleba.
- Prefekt Gryffindoru, wyjątkowy gbur.
Drugoklasista raczej nie podskoczy siedemnastolatkowi. Wolę nie ryzykować, bo
jeszcze mnie wywalą.
Scorpius sprawiał wrażenie
zamyślonego. Zastanawiał się nad tym, czy jak już pojedzie do Hogwartu, to czy
znajdzie tam kumpli i będzie w stanie przeciwstawić się takim „gburom z
Gryffindoru”, jak to określił Cal?
- A jak brzmi pierwszy? Może... „Wybaczyć
Scorpkowi , że zakosił mi dopalacz do miotły?” – rzekł w końcu, szczerząc się
bezczelnie.
- ZAKOSIŁEŚ MÓJ DOPALACZ DO MIOTŁY?!
- Tylko tak teoretyzowałem... Mniejsza o to,
po co ci taka lista? – zwinnie zmienił temat. Caleb jeszcze przez dłuższą
chwilę przyglądał się kuzynowi spod na wpół przymkniętych powiek, aż w końcu
mruknął:
- To moje plany – czego nie zrobię teraz,
zrealizuję później, no i... – urwał nagle, gdy oboje zorientowali się, że o
ziemię – tuż obok – uderzył jakiś obiekt. Scorpius niemal natychmiast skoczył
na równe nogi, po czym podszedł do miejsca, w którym spoczywała nieznana masa.
Uniósł brwi, kiedy skonstatował, że miodowe, niemal zamknięte ślepia
majestatycznego ptaka odnalazły jego bladoniebieskie tęczówki.
- Kłusownicy – orzekł bezlitośnie Caleb,
stojąc parę metrów dalej. – Kto by nie chciał mieć nad kominkiem wypchanego
orła? Takie trofeum!... - rozmarzył się, co niespodziewanie uderzyło Scorpiusa.
Malfoy już miał zamiar
pochylić się nad zwierzęciem, gdy spostrzegł na trawie obok siebie pełzający, zbliżający się cień, który przybrał kształt człowieka z wysoko uniesioną ręką.
- Co ty robisz?! – Scorpius odwrócił się z impetem,
łapiąc za nadgarstek kuzyna i wytrącając mu kamień z dłoni.
Młody Frowart utkwił w
chłopcu powątpiewające spojrzenie. Westchnął bezgłośnie, z powrotem, jakby
zrezygnowany, spuszczając ręce wzdłuż swojego tułowia.
- Nie ma szans na przetrwanie! Spójrz –
palcem wskazał na strużkę krwi, która wypływała z dzioba, plamiąc soczystą, zieloną
trawę. Między śnieżnobiałe pióra wplótł się letni, wieczorny wietrzyk.
- Jeszcze żyje, przecież się rusza! Skazujesz go! – zawodził Scorpius, zaciskając dziecięce jeszcze palce w pięść. Przez jego twarz przemknęło oburzenie.
- Nie. – Caleb uśmiechnął się lekko. – Nie rozumiesz? Jest zbyt słaby, żeby
przetrwać. Pewnie ma połamane skrzydła, a sądząc po wyciekającej krwi, jego
mózg długo nie wytrzyma. Zastanów się dobrze... Chcesz go skazać na śmierć w męczarniach?
Wierzba śmiało zabrała
głos. Szumiały gałązki i drobne liście, jakby chciały wtłoczyć do umysłu Scorpiusa
właściwą decyzję. W końcu ten uśmiechnął się nieznacznie i mimo wszystko trochę z
przerażeniem. Kucnął przed orłem i szepnął cicho:
- Udowodnij mu, że jesteś silniejszy niż
myśli. Zaopiekuję się tobą.
***
Pierwsze
uderzenie zegara.
„Ile czasu NAJPRZECIĘTNIEJSZY Ślizgon bierze prysznic?”
Drugie
uderzenie zegara.
„Dwie godziny. Jasny
gwint.”
Trzecie
uderzenie zegara.
-
Malfoy! – wrzasnęła. – Ktoś puka!
-
Weź otwórz, mam goły wyjść?!
-
LECĘ OTWORZYĆ! – krzyknęła szybko, na co rozbawiony Malfoy zachichotał.
-
Kolacja dla Scorpiusa Malfoya – odparł skrzat domowy, bo to właśnie on stał tuż
za drzwiami, trzymając w rękach wielką, srebrną tacę. „No i dla mnie też,
nie?!”, żachnęła się w myślach Rose, sięgając po półmisek i z powrotem
zamykając drzwi. Wszyscy ją ignorowali. Nawet skrzaty przynoszące jedzenie!
Paranoja.
Przeszła przez pokój, zabierając dzbanek wody i szklankę z barku Malfoya.
-
Też coś...! – prychnęła pod nosem, omotawszy spojrzeniem rzędy wytrawnych
trunków. Rozsiadła się wygodnie w czarnym, skórzanym fotelu Malfoya i
przybliżyła do siebie tacę. Odwinęła sztućce z delikatnej serwetki, po czym
wbiła widelec w soczystą pieczeń.
-
Rozpływam się – wymruczała pod nosem, delektując się każdym kęsem i co rusz
popijając je wodą.
- Ja też – wtrącił Malfoy, przecierając
ręcznikiem swoją jasną czuprynę.
-
No nareszcie! Ileś tam siedział?! – warknęła dziewczyna. Na jej twarzy od razu
pojawił się krzywy grymas. – Mam dosyć... – obróciła się w jego stronę. –
Czekania... – dodała chwilę później, gdy uświadomiła sobie, że biodra Ślizgona
przepasał jedynie ręcznik, a po reszcie odsłoniętego ciała spływały kropelki
wody. Jednym słowem mówiąc: lśnił.
- To na TO lecą te wszystkie dziewczyny? – wypaliła
bez namysłu, patrząc na jego muskularny, wyrzeźbiony tors.
-
A czegoś mi brakuje?
Rose posłała mu jedno z tych swoich morderczych spojrzeń. Zrobiła zażenowaną
minę, poczłapała do swojego pokoju i – wziąwszy z niego piżamę – trzasnęła
drzwiami od łazienki.
-
GDZIE JEST KLUCZ?! – wydarła się, na co Malfoy w odwecie odpowiedział:
-
Nigdy go nie było.
-
Świetnie...
Ślizgon
uśmiechnął się kpiąco, obracając w palcach mały, srebrny kluczyk.
-
No cóż, powiedzmy...
- Weasley, brałaś mój podręcznik?! Nigdzie go
nie ma!– wrzeszczał Malfoy, penetrując wzrokiem cały pokój, a jednocześnie
rozrzucając wszystko wokół siebie. – Accio podręcznik Gabsona! –
krzyknął, a jego dłoń, w której trzymał różdżkę, wykonała charakterystyczny dla
tego zaklęcia gest. Jednak nic się nie wydarzyło.
-
WEASLEY! – zawył powtórnie, oczekując jakiegoś odzewu. Znowu się rozczarował.
-
Weasley, do cholery! – syknął, przybliżając się do drzwi. Wcale nie miał ochoty
wchodzić i oglądać nagiej Weasley, ale powoli zaczynał się niepokoić. Słyszał
tylko stłumiony odgłos cieknącej wody.
-
Weasley! – wrzasnął po raz trzeci i kiedy położył dłoń na klamce, ku własnemu
zdumieniu zamknął oczy. Czuł się dziwnie skrępowany, ale fakt, że Gryfonka
zdawała się go olewać, był znacznie bardziej irytujący.
-
Nabrałaś w usta wody czy jak?! – wycedził, wkraczając do łazienki. -
Nareszcie...?
„Oż, dosłownie!”
Nie
rozumiał, dlaczego siedziała skulona w
kabinie prysznica, kiwając się w przód i w tył, jak małe, przestraszone
dziecko. Patrzyła wzrokiem pustym, pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu. Chłodny
już strumień ściekał jej po głowie.
Zrozumiał
nad wyraz dobrze, kiedy zorientował się, że na stole w pokoju obok stała
butelka domniemanej wody, która tak naprawdę była mocną mieszanką sporządzaną
przez samego Malfoya (ufał tylko sobie...). Do połowy pusta.
-
Weasley... Głupia! – Zakręcił kurek, sięgnął po ręcznik i szczelnie opatulił
nim drżące ciało dziewczyny. Wgramolił ją na swoje ręce i dźwignął się z
podłogi. Była zadziwiająco lekka, bezsilna, nie oponowała.
Jednym,
mocnym kopniakiem otworzył drzwi. Czym prędzej położył dziewczynę na swoim
łóżku, odgarnął jej z czoła wilgotny, zbłąkany kosmyk i oddalił się na pewną
odległość.
-
Co ja robię, co ja robię… – powtarzał do upadłego. Teraz nie baczył na to, że
na jego łóżku leżała naga, ale co prawda owinięta w ręcznik, Weasley, a na dodatek nie do końca świadoma. Miał ją na widelcu - jak
powiedział Zabini.
- Nie no, bez przesady... – żachnął się, wyrzucając z głowy co najmniej pięć różnych scenariuszy rozegrania tej sceny, niekoniecznie przyzwoitych.
Przykrył
ją kołdrą niemal po sam czubek głowy, usiłując uwolnić z umysłu wszystkie
niemoralne myśli i zgnieść je jak papierową kulkę. Rozmyślając nad sposobem ocucenia Rose, w końcu spojrzał
na nią niechętnie.
-
Co ty mi zrobiłeś?... – dobiegł go słaby, zlękniony głos.
Jego
usta rozwarły się w litościwym uśmieszku.
-
Raczej co ty sobie zrobiłaś – sprostował, przycupnąwszy na skraju łóżka.
-
Dlaczego tak się czuję?
-
Wypiłaś coś, czego nawet nie powinnaś widzieć. Przejdzie ci.
Serce
biło jej jak oszalałe. Zagryzła lekko dolną wargę, wpatrując się w jego zimne
oczy. Nie potrafiła oderwać wzroku od tego wypłowiałego spojrzenia, w którym
jedynie bezdenność okalała lazur tęczówek. To spojrzenie... przyciągało ją.
Miała bowiem przed sobą lustro, a w jego szklanej, delikatnej powierzchni
dostrzegała swoje odbicie – zupełnie inne niż jego, pełne przeciwności,
kontrastów. A mimo to, mimo tych wszystkich przepaści i odległości, które ich dzieliły, czuła, że był on częścią jej samej – nieodzownym elementem,
którego znaczenia jeszcze nie potrafiła rozszyfrować.
-
Kim ty jesteś... – szepnęła bardziej do siebie niż do niego.
Zamarł.
Gdy zorientował się, że jego zdumienie jest zbyt widoczne, zakamuflował je
drwiącym półuśmieszkiem. Starał się ignorować zaciekawione
spojrzenia Weasley, ale jej ciągły, niezachwiany wzrok, znieruchomiały właśnie
na nim, irytował go do granic możliwości.
- Zaśniesz
na dłużej niż zwykle, ale... – urwał, zastanawiając się czy użycie oklepanego
frazesu „wszystko będzie dobrze” jest, w jego przypadku, na miejscu. – Taa... Cóż... Ekhm... Wszystko
będzie dobrze... – Po takiej dawce eliksiru,
który powodował odrętwienie i chwilowe skonfundowanie, nie
potrafił przewidzieć, czy Weasley w ogóle go słuchała. Przekonał się kilka
minut później, gdy miał zamiar położyć się w sąsiednim pokoju. Nim zdjął dłoń z
kołdry, poczuł na palcach uścisk.
-
Zostań ze mną.
- Weas…
- Zostań.
Ku własnemu zaskoczeniu umilkł. Sam nie wiedział, dlaczego nie zaprotestował,
nie wyswobodził swojej dłoni spod dotyku Weasley. Dlaczego nie poszedł do
sypialni obok tak, jak wcześniej zamierzał, i sam oplótł palce wokół drobnej
ręki dziewczyny. I musnął opuszkiem kciuka jej nadgarstek, i odskoczył jak
oparzony, gdy pojął własne, dość irracjonalne zachowanie...
-
Nie odchodź – zastrzegła szybko, gdy Malfoy poruszył się niespokojnie.
Odsapnął ciężko.
-
Już nic ci nie grozi – zapewnił gorliwie, wywracając oczami. – Czego ty się
boisz? – dodał chwilę później, jakby dla pewności, i zmarszczył brwi.
-
Nie wiem – wyszeptała bezgłośnie, czego Malfoy nawet nie skomentował, bo sam
fakt, że rozsiadł się w fotelu, był wystarczającą odpowiedzią.
-
Jesteś moim Aniołem Stróżem. Nie przestawaj... – szepnęła, a jej powieki opadły
ciężkawo.
Patrzył na nią ni to z litością, ni to ze współczuciem. Negatywny stosunek
powoli przeistaczał się w obojętność, chyląc się niebezpiecznie ku granicy z
bezinteresownością, altruizmem i dobrymi uczuciami.
-
To źle, Weasley, to naprawdę źle - wycharczał, obserwując ją badawczo z
drugiego końca dormitorium. Pomyślał o swoich niesamowitych zdolnościach z zakresu eliksirów, skoro nawet swego odwiecznego wroga potrafił skłonić do takiego zamotania...
***
Siedzieli w zupełnej ciszy. Tylko od
czasu dało się usłyszeć skrobanie piór lub długopisów. Za oknem wzdłuż ulicy
ciągnął się sznur aut. Pobliskie szare latarnie rzucały smętny blask na
otaczający je świat. Tego dnia wszystko było zharmonizowane z czasem i dopasowane, a zarazem zwykłe, codzienne, niewyróżniające się, jakby należało do
przyzwyczajenia powstałego na przestrzeni lat.
-
Miałeś rzucić – rzuciła Hermiona, obserwując z niesmakiem dzierżonego przez
mężczyznę papierosa. – Zresztą, widzisz to? – dodała, wskazując ruchem głowy na
utwierdzoną do ściany tabliczkę z przekreślonym papierosem.
Draco uśmiechnął się z sarkazmem.
-
Życie w biegu nie jest łatwe – stwierdził i wypuścił z ust ostatnie siwe
obłoki, kładąc niedopałek w kryształowej popielniczce. – Masz czas? – dodał
cicho i jakby niepewnie.
-
Teraz. Na pracę – zaznaczyła z chłodnym uśmiechem. – Poza tym... Życie w biegu
nie jest łatwe. – Posłała mu prowokujące spojrzenie.
„Zadziorna Granger, co?”, pomyślał
i ku własnemu zdziwieniu wrócił w wędrówce przez czas do ich ciągłych kłótni.
-
Granger...? – szepnął już niemal bezgłośnie, po czym odchrząknął w celu zmitygowania się.
Hermiona zadarła głowę, spojrzała mu twardo w oczy, a jej wyraz twarzy z nieco
rozbawionego momentalnie przeistoczył się w poważny i nieprzystępny.
- Weasley. Nie mów do mnie inaczej, proszę... –
Spuściła wzrok, co było przypieczętowaniem milczenia.
Draco nie odpowiedział nic. Wprawdzie po głowie chodziły mu różne myśli i gdyby
był młodszy o jakieś dwadzieścia lat zareagowałby zupełnie inaczej, może
śmielej, ale teraz... Mimo że chciał, naprawdę chciał powiedzieć, że jej zdanie
i prośby w tej kwestii nic go nie obchodzą, że po tylu latach wciąż PAMIĘTA,
wciąż... nie powiedział nic.
Wyglądało na to, że tylko on nie zapomniał. A Draco Malfoy nie zwykł
się narzucać i angażować.
-
Pójdziesz gdzieś ze mną? – stwierdził w końcu, przywracając swojemu tonowi
odpowiedni tembr. – Nie, nie bój się. Mam dość czyste intencje – zaśmiał się
dwuznacznie, gdy jego oczy spotkały się z nieco zdezorientowanym spojrzeniem Hermiony.
-
„Dość”? Nie brzmisz zbyt przekonująco.
„Współpracujemy. Szef kazał mi go pilnować, no właśnie, muszę go pilnować,
bo jeszcze coś sknoci...! Och, głupia! Jakim cudem? ON?! PROFESJONALISTA W
SWOIM FACHU?! Kogo ty chcesz oszukać?! Chcesz z nim iść, bo ON o to prosi.
I
chcesz go spotykać. Spójrz prawdzie w oczy, Hermiono, i powiedz...”
-
Tak.
Draco uśmiechnął się z zadowoleniem. Hermiona przez ułamek sekundy odniosła nawet
wrażenie, że odetchnął z ulgą. To nie miało znaczenia, że upłynęło wiele
lat, że na jego skórze pojawiły się zmarszczki. Że jego rysy twarzy mocno się
wyostrzyły, a oczy straciły dawny blask. I że miał dziecko, żonę... Że
uplasował się na światowej liście najbogatszych czarodziei i że więcej ich
dzieliło niż łączyło. Nie. To nie miało znaczenia. Bo oto przed nią stało żywe
wspomnienie z młodzieńczym uśmiechem – ironicznym, nieco kpiącym, ale wciąż
czarującym i szelmowskim. Wspomnienie jedno z najpiękniejszych i
najsmutniejszych, jakie kiedykolwiek miała.
Kilkanaście lat wcześniej, Malfoy Manor
Cisza. Przenikliwe
spojrzenia. Czyjeś chrząknięcie, westchnienie... I znowu dramatyczne milczenie.
- Nie musisz tego robić.
- Mam na ten temat inne zdanie.
Wysoka, blondwłosa kobieta
zerknęła na syna z dumą, a zarazem potęgującym się żalem. Była szczęśliwa
faktem, że jej potomek nie opuścił rodziny, co więcej, poświęcił dla niej swoje
pierwsze, a zarazem ostatnie prawdziwe szczęście. I to bolało ją najbardziej.
- Nie byłabyś w stanie porzucić tego
wszystkiego – ruchem ręki roztoczył wokół siebie pewien obszar. – Nie potrafiłabyś żyć
inaczej, jak zwykły plebs... – wypluł z pogardą, odwracając się w stronę okna.
Pamiętał, co czuł, jak kilkanaście lat temu wpatrywał się w to samo okno, a w
pokoju obok dyskusje prowadzili śmierciożercy.
- Nie... – szepnęła kobieta. – Nie myśl, co
będzie ze mną, Draco. Pomyśl o sobie. Powiedz, czego ty chcesz, a nie ja –
stwierdziła, już znacznie pewniejsza. – Astoria to naprawdę dobra dziewczyna...
Rozważ to małżeństwo. Zaufanie i wyrozumiałość, jakie daje na początku sama
przyjaźń, to naprawdę wiele. A miłość... miłość przychodzi z czasem. Możesz być
szczęśliwy, możesz... jeśli tylko zrobisz miejsce w swoim sercu.
Draco nie odpowiedział ani
nawet nie drgnął. Wciąż stał w tym samym miejscu, co parę chwil wcześniej. W
końcu dobiegł go odgłos zamykanych drzwi. Dopiero wtedy, gdy upewnił się, że
jego matka opuściła pokój, rozluźnił się. Spojrzał niewidzącymi oczami w
kierunku horyzontu i mruknął bezgłośnie:
- Miejsce w swoim sercu?
*
- O czym myślisz?
- O tym, że nie powinnam tu być.
- Dlaczego?
Nie odpowiedziała. Wbiła
spojrzenie w czubek swoich butów, wysforowując się na prowadzenie. Zbutwiałe
liście szeleściły pod jej nogami; zapach mimozy i unosząca się w powietrzu
wilgoć zdawały się pachnieć jej żalem. Aleja, przez którą kroczyli, przywodziła
na myśl magiczny tunel lub jakąś bajkową ścieżkę. Wszystko tonęło w zmysłowym,
błogim spokoju, sprawiając wrażenie odseparowanej od zgiełku cywilizacji,
odrębnego świata, gdzie był tylko on, tylko ona... Prawie o n i.
Włóczący się z tyłu Malfoy
przystanął nagle.
- Wiesz, dlaczego cię tu przyprowadziłem?
- Właśnie to chcę wiedzieć! – krzyknęła
kobieta, nerwowo poprawiając poły ciemnoczerwonego płaszcza. Później pomyślała, że jej reakcja mimo wszystko nie była odpowiednia. Rozluźniła mięśnie twarzy.
Draco jednak nie sprawiał wrażenia przejętego jej wybuchem. Uśmiechnął się lekko,
jakby zadumany. Zastanawiał się nad tym, czy jego słowa nie zostaną zbyt
opatrznie zrozumiane. Zaryzykował.
- Tęsknię za tobą, Granger.
- Nie powinieneś tego mówić – wyszeptała po
dłuższej chwili milczenia, wczepiając palce we włosy i rozczesując je gorączkowo.
– Jak możesz tak bardzo mnie okłamywać? – dodała z goryczą. – Dlaczego znowu dążysz do tego, abym to ja czuła się winna?! – Stanęła w miejscu, starając się
trzymać emocje na wodzy. Trudno nie mieć pretensji w jednej chwili, gdy
nosi się ją w sobie przez całe życie.
*
- Jestem kowalem własnego losu! – mruczał do siebie
jasnowłosy chłopak, przechadzając się tam i z powrotem. – Żadna szlama nie
wbije mi noża w plecy! Nie! – syknął i jakby dla potwierdzenia swoich słów
zadarł głowę.
Lipcowe, zachodzące słońce przeniknęło przez ciemne
zasłony i padł0 wprost na jego twarz. Był zły, wściekły, bił pięściami o
wszystko, co stanęło mu na drodze! Chciał jednej jedynej rzeczy, dziewczyny,
której ufał i którą bezgranicznie kochał, ale nie mógł jej w pełni posiąść! Gdy
doszło do niego brzmienie słowa „szlama”, które wypłynęło z jego własnych ust,
poczuł ukłucie w sercu. Żałował...
- Muszę to w sobie zgładzić – sapnął,
opadając na łoże. – Być takim, jak kiedyś. Mieć wszystkich i wszystko gdzieś...
– zarzekł się, a po chwili zamknął oczy. Już nie chciał mieć przed oczami
widoku JEJ w białej sukni, pięknej, uśmiechniętej, szczęśliwej...
Jednak
znów dopadł go ten sielankowy obraz. Weasleyowie, Potterowie, Zabini i inni
znajomi przyszłego małżeństwa, którzy tkwili na malowniczej plaży, którzy
ocierali łzy, którzy pewnie myśleli w skryciu: „Ron jest lepszym kandydatem.
Lepszym niż ten, który JĄ porzucił!” Zacisnął palce w pięść. „Odebrałaś
mi ostatnią nadzieję”, pomyślał, zerkając ukradkiem na lśniący pierścionek.
„Nie powinnaś tego robić...”
- Cholera! – warknął i doskoczył do komody,
na której spoczywał błyszczący przedmiot. Zacisnął w dłoni to cenne
świecidełko, niemal wżynając je sobie w skórę. Krew, która spływała po jego
palcach, zdawała się nie mieć żadnego znaczenia. W końcu, trzasnąwszy drzwiami,
wyszedł z posiadłości rodu Malfoyów. Sam nie wiedział, gdzie właściwie zmierza,
a przede wszystkim po co to robi. Jego złość i gorycz sięgnęły zenitu.
Promienie słońca zaczęły chować się za linią horyzontu, dążąc ku zmierzchowi.
Draco wiedział, że wszystko zatoczy krąg, zacznie się od początku... Czerń nocy
przejdzie w dzień, a ten przeminie i znowu pochłonie go mrok... Będzie żył dalej.
- To jakaś próba, nie?! – wrzasnął w niebo,
rozkładając ręce i żałośnie pociągając nosem. – W takim razie... Poddaję się. -
Stojąc na samym szczycie wzgórza, chwiał się na wietrze niczym mały, wątły kłos
zboża.
- A więc tak wyglądają końce... – szepnął do
siebie, już znacznie spokojniej.
Dopiero teraz rozpostarł palce. Na jego
wyciągniętej dłoni tkwił piękny pierścionek, którego cenne, szlachetne
kamiennie błyszczały w świetle zachodzącego słońca.
- No cóż, jestem teraz totalnie żałosny, ale
chyba... tak musiało być... - Kiedy opuścił swobodnie rękę wzdłuż swojego
tułowia i kiedy mała, lśniąca rzecz upadła na trawę, świat zamilkł. A wraz z
nim dręczące wspomnienia.
- Koniec. Koniec z pożegnaniem, Hermiono
Granger – rzucił przez ramię, schodząc ze wzgórza.
Pierścień lśnił czerwienią jego krwi. I jak Draco, samotny
i mały na szczycie rozpaczy, pozostał na wzgórzu, żywcem pogrzebany przez płynącą codzienność.
Draco żył dalej.
Draco żył dalej.
*
- Kiedyś zapytałaś mnie, dlaczego niszczę
ludzi, ich szczęście, przyjaźń... miłość? Pamiętasz? Musisz. Często robiłaś mi
wyrzuty – uśmiechnął się kpiąco. – Może byłem zazdrosny, a może po prostu myśl,
że komuś dopisał los, była zbyt rozczarowująca dla mnie samego? Może bałem się
porażki, odrzucenia... Może... może...! Nie wiem czy gdybym coś zrobił,
odniósłbym sukces. Czy gdybym przerwał twoją radość, to miałbym satysfakcję.
Nie potrafiłbym cię zniszczyć tak, jak innych. I to pokrótce moja definicja,
Granger. Myślisz, że dałbym ci spokój? Mimo że dzielą nas lata? Przepaść.
Myślisz, że po tym wszystkim.. mógłbym... mógłbym tak po prostu dać sobie
spokój?
Spojrzała na niego ze
smutkiem w oczach.
- Czego? – spytała w końcu.
- Co?
- Czego definicja? O czym mówiłeś?
- Myślę, że dobrze wiesz, o czym mówiłem – odparł
wolno, cicho, poważnie.
Hermiona zagłębiła się w
refleksji. To wszystko mogło mieć jakiś sens, choć jakąś małą dozę, ale...
spośród tych niejasności jedna nurtowała ją najbardziej.
- Czego więc ode mnie oczekujesz? – spytała
rzeczowym tonem, na co Malfoy zrobił dość wymowną minę.
- Przyjaźni.
- TYLKO tyle? – szepnęła zdumiona kilka
sekund później.
- Tylko...? – Mężczyzna uśmiechnął się
znacząco, przypominając sobie słowa matki sprzed lat. „Zaufanie
i wyrozumiałość, jakie daje na początku sama przyjaźń to naprawdę wiele. A
miłość...
miłość przychodzi z czasem.”
miłość przychodzi z czasem.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz