18. " Zostań "



Okiem Scorpiusa.

 - Umm... Malfoy...?
     Przystanąłem, słysząc za sobą głos Weasley. Pasmami jej włosów, które wyswobodziły się z misternie upiętego koka, targał grudniowy, mroźny wiatr. Zapowiedź śniegu wręcz wisiała w powietrzu.
     Spojrzałem na nią pytająco. Wydawała się być zmieszana i nieco sfrustrowana. Zresztą, wypadałoby zadać pytanie – kiedy taka nie była?Przewidywalna do znudzenia.
 - Czy twoi... hm... ochroniarze... muszą za nami wszędzie łazić? Sytuacja z tobą już mocno ograniczyła moją prywatność, ale myśl, że mam za sobą dwieście kilogramów żywej wagi, no wiesz... nieco mnie dobija?!
 - Raczej w sobie... – parsknąłem śmiechem, ale Weasley chyba nie zakapowała mojej aluzji, więc wzruszyłem niedbale ramionami. – Tak bardzo ci przeszkadzają? – spytałem w końcu.
 - Przecież mówię! – obruszyła się, zerkając niepewnie na Dretcha i Valentina, którzy czaili się gdzieś w oddali.
 - Nie mogę ich odesłać – orzekłem, nie dając Weasley żadnych złudzeń. Mój ton był zdecydowany i niezachwiany. Lubiłem siebie w takiej zimnej wersji.
 - Bo co? – uśmiechnęła się złośliwie, kładąc ręce na biodrach i pochylając się nieco do przodu. Oho, szykuje się kolejny odcinek z serii „Łisli-Grizzly atakuje!”. Pilnie czekam na rozwinięcie akcji.
 - Gdyby ktoś odważył się na ciebie napaść, zawsze masz pod ręką swoich goryli. W sytuacjach ekstremalnych nie potrafiłbyś się bez nich obejść. Przejrzałam cię, Malfoy. Wcale nie jesteś takim twardzielem, za jakiego niektórzy cię mają, a wiesz czemu? Bo to stek bzdur! – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
 - Myślisz, że masz prawo rozsądzać kto i kim jest, tylko dlatego, że jesteś do niego PRZYWIĄZANA?! - warknąłem, starając się opanować. Mój głos zdawały się napędzać wściekle pulsujące żyły. Nie znosiłem, kiedy Weasley podejmowała ZAKAZANY temat i używała tego swojego damulkowatego tonu, jakby spisywała mój życiorys. Prawda była taka - i teraz mogę powiedzieć to z całą pewnością - że Weasley znała mnie tylko takiego, za jakiego chciałem, by mnie uważano, nawet jeśli ta osobowość nie była ukazywana w zbyt korzystnym świetle.
 - Myślę, że ty też go nie masz – odparła, unosząc brew, co dopełniło aktu jej złośliwości. – Wszystkimi manipulujesz. To jest nie fair.
     Cóż, trudno było mi się przyznać sam przed sobą, że miała rację. Tak, Weasley MIAŁA rację i jedyne, co mogłem teraz zrobić, to odpuścić, bo sama prędzej czy później doszłaby do takiego wniosku drogą dedukcji i – o zgrozo – dałbym jej tym satysfakcję.

***


Retrospekcja Scorpiusa Malfoya, kilka miesięcy wstecz.

 - Jedno gejowskie piwo dla ciebie – stwierdził z uśmieszkiem Scorpius, stawiając butelkę na stole. Wystarczyła jedna prosta formuła zaklęcia, by idiotyczne kapsle potoczyły się po ziemi i upadły gdzieś w kącie.
 - I jedno normalne dla mnie. – Upił łyk trunku, czując w ustach gorzki smak.
- Pomyliła ci się kolejność, skarbie – zachichotał Zane, modulując swój głos w charakterystyczny dla młodych dziewczynek sposób. 
- Zimne piwko z prywatnej ‘spiżarki’ Scorpiusa Malfoya? Przejdźmy do sedna. Jaki masz problem? – mruknął po chwili rzeczowym tonem.
 - Oj... – zacmokał Malfoy, uśmiechając się sarkastycznie. – Numer „jestem miły” nie przeszedł? – zaśmiał się. Przekręcił komicznie głowę, odstawiając bursztynowy trunek.
 - Zdecydowanie. Ale piwo dobre. Dopóki go nie wypiję, możesz gadać. Ale później... WYLOT. Mam coś do zrobienia.
 - Raczej ‘zaliczenia’...
 - Prostak... Gadaj.
     Scorpius skinął sztywno głową. „Bez ceregieli, jak zawsze”, pomyślał, a jego spojrzenie znieruchomiało. Obserwował jak usta Gringotta zbliżały się do szyjki butelki.
 - Kojarzysz Darcy’ego z siódmej?
     Zane zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, o kogo chodzi. Nagle syknął przeraźliwie, jakby z bólu.
 - Red Darcy? Ten Gryfek?
 - Taa... Red... Jak krew Konga na jego łapie. Gdybyś to widział... Gruby kwiczał z bólu.
 -Ciekawe, mój dalej...
 - Darcy to zupełnie inna bajka. Nie jest jak te inne Gryfki-cnotki a’la odwaga, braterstwo, bla, bla, bla.... Czasem zastanawiam się, dlaczego nie trafił do Slytherinu. Ale to tylko moja prywatna refleksja...
- Bo wtedy mógłbyś go „wkręcić” do swojej OCHRONY? – zaakcentował dobitnie Gringott, na co Malfoy zaśmiał się cwanie.
 - Otóż to, Zane, otóż to...
 - Do rzeczy. Czego ode mnie tak właściwie oczekujesz? Mam zebrać ekipę i zrobić z Darcy’ego worek treningowy?
 - Nie preferuję zemsty drogą przemocy fizycznej... Zdecydowanie wolę tę psychiczną, duchową... mmm... sama rozkosz... – stwierdził Malfoy, ściszając głos i pochylając się bardziej nad stolikiem. – Wkręć go w grubszą sprawę... – Wstał, poprawił kołnierzyk swojej błękitnej koszuli, chwycił za szyjkę butelki i, będąc już przy drzwiach, rzucił przez ramię:
 - Ma niezłą dziewczynę. Potraktuj to jako cenną wskazówkę.

     Scorpius szedł potajemnym korytarzem; na ściany padał ciemnopomarańczowy poblask pochodni.  Jego kroki były luzackie, swobodne i bardzo pewne siebie. Przez cały czas na jego ustach błądził zadowolony półuśmiech.
 - Ale numer z Eliksirem Manipulacji wypalił, Zane – szepnął, stuknąwszy palcem o pustą butelkę po piwie.

*

 - A więc? – stwierdziłem zdawkowym tonem i na dowód swojego spokoju uśmiechnąłem się lekko. – Masz pięć minut. Słucham.
     Wahała się przez chwilę, jakby rozważała, czy aby w moich słowach nie było jakichś podtekstów i ukrytych drugich znaczeń. Nagle jej usta wykrzywił sarkastyczny uśmieszek.
 - Niczego tym nie osiągniesz, poznałam się na tej twojej grze pozorów. Już dawno z niej odpadłam. Kiedyś zostaniesz sam, bo wszyscy cię opuszczą... I co wtedy...? W kim będziesz miał oparcie, na kogo będziesz mógł liczyć? Na siebie?! Bez jaj! Tego nawet nie da się nazwać ostatnią deską ratunku! Raczej gwoździem do trumny...
 - Doprawdy, nie wiem skąd twoje uwielbienie do stolarki...
    Udawała niewzruszoną. 
 - Powiedz, że nic o tobie nie wiem, powiedz to! Te słowa tak łatwo wypowiedzieć – skończyła półszeptem, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że staliśmy na środku dziedzińca, a świat wokół nas był dziwnie senny, niedostępny i milczący.
 - Bo nie wiesz – mruknąłem, powstrzymując się od użycia jakichś niestosownych, wulgarnych określeń. – I nigdy nie zostanę sam – dodałem po dłuższej, dość dramatycznej pauzie. – Bo ty zawsze będziesz moim wrzodem na tyłku! Dobra, kotku, koniec tematu. – Odsłoniłem rękaw płaszcza, zerkając kątem oka na żarzącą się niebieskim neonem tarczę zegarka. – Twoje pięć minut właśnie minęło – orzekłem bezlitośnie, kierując się w stronę stadionu.


*
 - Widziałem.
- Co?
- Minę Darcy’ego, oczywiście. Doskonale, Zane.
 - Kompletnie cię nie rozumiem. Nie wystarczyłoby rozkwasić mu mordy tak, jak innym? Efekt gwarantowany, trauma na pewien czas... O co ci tak właściwie chodzi? 
 - O wiele lepiej ‘ogląda się’ tortury wewnętrzne. To rozdarcie, dylematy, głosy „za” i „przeciw”...
     Zane spojrzał na niego na wpół pogardliwie. 
 - Czy ciebie ktoś czasem nie bił w dzieciństwie?
     Gringott uniósł brwi w odpowiedzi na uśmieszek kumpla. Kiedy wykazywał już chęć odejścia, nieoczekiwanie dobiegł go - nie da się ukryć - podniecony głos Malfoya:
 - I jak było?
 - Z kim?
 - Z laską Darcy’ego!
     Starszy Ślizgon po raz pierwszy w życiu wyglądał na dotkniętego. Odpowiedział dopiero po dłuższej pauzie.
 - Już nigdy nie każ mi tego robić – odparł, doskonale zdając sobie sprawę, że z własnej woli nigdy nie zrobiłby czegoś tak krzywdzącego, nawet jeśli pochodził z domu Slytherina, w którego herb wpisane były przebiegłość i zemsta. 
 - Było w porządku - dorzucił przez ramię, zaspokajającej buzującą ciekawość Scorpiusa Malfoya. 

*

 - Co ty odwalasz, Scorp?! Jej tu nie powinno być! – warknął Don Rugby, gdy członkowie ślizgońskiej drużyny Quidditch’a zauważyli Weasley. Samo nazwisko świadczyło o tym, że był waleczny i dość... brutalny, nie tylko w słowach, ale także na boisku, gdyż obok Masaki pełnił funkcję pałkarza.
 - To człowiek z Gryffindoru, da się zrobić w konia. Naiwna GRYFONKA – zaakcentował Don, na co kilku chłopaków z drużyny leniwie pokiwało głowami. Już nawet nie ma sensu opisywać miny Weasley, gdy określono ją mianem „naiwnej Gryfonki”. Powiem tylko tyle, że gdyby spojrzenie Weasleyki miało siłę tasaka, to z Rugby’ego zostałby najwyżej paliczek.
     Ta myśl rozbawiła mnie do tego stopnia, że zachichotałem pod nosem. Don spojrzał na mnie z krytyką. Szybko spoważniałem, nie chcąc stracić autorytetu w oczach kumpli.
- Słuchajcie, chyba nie sądzicie, że Weasley byłaby w stanie zakablować swoim koleżkom? Litości. Nie dowartościowujcie jej.
- No nie wiem, kapitanie. To nasza nowa strategia, zbliża się ostatni mecz w tym roku. Zresztą, może nas zaskoczyć lawina śniegu... I co wtedy? Bez strategii, w złych warunkach klimatycznych... – Timmy Yurwel podkreślił swoje sceptyczne stanowisko w tej sprawie. Zawsze miał skłonność do długich, pesymistycznych wywodów. Znowu poruszyły się głowy niektóry chłopaków.
- Zamknij się, Tim – warknąłem spode łba. - Nie interesuje mnie to, co o tym sądzicie. Jestem kapitanem drużyny i to do mnie należy ostatnie słowo. Nie mogę dzisiaj z wami ćwiczyć, bo jak już się pewnie zorientowaliście – mam kulę u nogi – posłałem Weasley obojętne spojrzenie. Zrobiła zniesmaczoną minę, po czym odwróciła teatralnie głowę.

***
Okiem Rose.

     Nie podobało mi się to, jaką opinie o gryfonach miały te zielone szumowiny. Ale w sumie nie powinnam mieć im tego za złe, jeśli my robiliśmy zupełnie to samo. Musiałam zasznurować sobie usta, gdy Malfoy rozpoczął swój wywód o nieudolności uczniów pochodzących z Gryffindoru. I ten jego gniewny wzrok...
 - Don, staraj się celować tłuczkami w obrońcę przeciwników, to da nam większe szanse na zdobycie punktów. To samo dotyczy ciebie, Dae. Tylko wiecie, bez żadnych uśmieszków, starajcie się zachowywać naturalnie...
     HA! Ślizgoni i naturalność?! Niech mi ktoś poda chusteczki. 
 - Macie sprawiać wrażenie, jakbyście PRZYPADKIEM tam uderzyli. Zupełnie nieświadomi, wręcz „kipiący skruchą”, jasne? - Rozległ się przytakujący szmer.
     Mimo że Malfoy działał mi na nerwy jak mało kto, uświadomiłam sobie, że naprawdę posiadał ten niecodzienny dar skupiania na sobie uwagi nawet tych, którzy wydawali się być największymi ignorantami. Doszłam do wniosku, że dopiero gdy był w centrum zainteresowania, czuł się jak ryba w wodzie. Jego zadowolona, usatysfakcjonowana mina mówiła sama za siebie. Uśmiechnęłam się nieznacznie, mając nadzieję, że nikt tego nie dostrzegł.
 - Weasley? – mruknął Malfoy kwadrans później, gdy siedzieliśmy na trybunach, obserwując Ślizgonów, którzy, jakby dla picu, wykonywali niebezpieczne, powietrzne akrobacje. Z tych nudów podpierałam ręką głowę, a między palcami drugiej dłoni obracałam różdżkę.
 - Hm?
 - Mogłabyś nie rzucać Uroku Narowistości na Rugby’ego? – zasugerował Ślizgon z ironicznym uśmieszkiem. Spojrzałam we wskazanym przez niego kierunku i rzeczywiście – miotła jednego z zawodników próbowała go z siebie zrzucić, miotąc się na wszystkie strony i robiąc najróżniejsze spirale. Opuściłam różdżkę i spłonęłam rumieńcem, jednocześnie starając się go schować za pojedynczymi kosmykami włosów. Niewykonalne.
 - Już okej, Don! – krzyknął Malfoy, wciąż chichocząc pod nosem. – Nie zapomniałaś o „naiwnej Gryfonce”, zgadza się?
      Fuknęłam na niego pod nosem i odwróciłam głowę w przeciwną stronę. Wtem ujrzałam w oddali jakąś rozmazaną, jasną plamkę. Sądziłam, że był to jeden z zawodników. Byłam tego niemal pewna dopóki ostre, niby złote szpony nie błysnęły złowrogo, a okrągły, dość niewyraźny kształt nie rozszczepił się na dwa potężne skrzydła. Ogromne i rozpięte nadawały orłowi jeszcze większego majestatu. Miałam wrażenie, że za chwilę mnie staranuje, a jego szpony wbiją się w moje gardło niczym widelec w wiśniowy pudding...
 - W wiśniowy pudding?! Ale głęboka metafora, ja nie mogę…– kwiknął (?) Malfoy, niemal tarzając się ze śmiechu. Wypowiedziałam swoją myśl na głos czy jak?! Świetnie...
 - Cezar! – dobiegł mnie okrzyk Ślizgona. Dopiero teraz skonstatowałam, że orzeł wcale nie leciał w moją, ale w stronę Malfoya. Gdy porównane do widelca szpony drapieżnika zacieśniły się na wyciągniętej ręce Ślizgona (i gdy Malfoy zaczął coś szeptać do swojego ‘pupila’, głaskając go dwoma palcami po białym grzbiecie), otworzyłam szerzej oczy. Czy to działo się naprawdę?!
 - Kolejny ‘oczarowany’? – rzuciłam niby tak od niechcenia i mimo wszystko odsunęłam się na dość bezpieczną odległość.
 - Wiem, że mi zazdrościsz mojego uroku osobistego, Weasley – zachichotał – ale... Rzeczywiście ty nic o mnie nie wiesz.

***

Retrospekcja Scorpiusa Malfoya, pięć lat wstecz.

     Dwaj chłopcy siedzieli na szczycie wzgórza. Jaskrawo pomarańczowa moneta znikała powoli za ciemną linią horyzontu; po złotym niebie mknęły pastelowe chmury, przypominające puszyste baranki. Wierzba, która tkwiła na samym wierzchołku wzgórza, wyśpiewywała swą letnią, beztroską kołysankę, a wiatr, który wplótł się w jej gałązki, akompaniował szmerem. Głosy natury z pewnością nie przykuwały uwagi chłopców. Jeden z nich – wyższy i starszy – siedział w cieniu rozłożystego drzewa i zdawał się coś pisać w swoim notatniku. Był tym zajęciem niezwykłe zaabsorbowany.
 - Wiesz, kto mieszka za wzgórzem? – spytał niby tak do niechcenia drugi chłopiec. Miał jasną karnację i rozczochrane blond włosy, których pasma z lekkością opadały mu na czoło. W jego bladoniebieskim spojrzeniu tkwiła jakaś pogoda ducha, a zarazem chłód. Nie tylko wyraz jego oczu wyrażał niespójność. Wydawało się, że prowadził wewnątrz siebie subtelną grę sprzeczności i robił to zupełnie nieświadomie.
 - Mówiłeś coś? – mruknął kilka minut później starszy z chłopców, kompletnie ignorując towarzysza.
     Scorpius pokręcił tylko głową z dezaprobatą i usiadł obok kuzyna. Spojrzał mu przez ramię. W jego oczach wezbrała się ciekawość.
 - Co to...? – zapytał, mrużąc powieki.
     Caleb przesunął dłoń, umożliwiając wgląd w jego notatkę.
 - Punkt trzydziesty, ostatni... – wymruczał jedenastolatek, wyciągając szyję. – „Przywalić Dougowi Giani’emu za to, że z czystej niechęci odjął Slytherinowi 20 punktów”. Doug Giani? – Spojrzał pytająco na Caleba.
 - Prefekt Gryffindoru, wyjątkowy gbur. Drugoklasista raczej nie podskoczy siedemnastolatkowi. Wolę nie ryzykować, bo jeszcze mnie wywalą.
     Scorpius sprawiał wrażenie zamyślonego. Zastanawiał się nad tym, czy jak już pojedzie do Hogwartu, to czy znajdzie tam kumpli i będzie w stanie przeciwstawić się takim „gburom z Gryffindoru”, jak to określił Cal?
 - A jak brzmi pierwszy? Może... „Wybaczyć Scorpkowi , że zakosił mi dopalacz do miotły?” – rzekł w końcu, szczerząc się bezczelnie.
 - ZAKOSIŁEŚ MÓJ DOPALACZ DO MIOTŁY?!
 - Tylko tak teoretyzowałem... Mniejsza o to, po co ci taka lista? – zwinnie zmienił temat. Caleb jeszcze przez dłuższą chwilę przyglądał się kuzynowi spod na wpół przymkniętych powiek, aż w końcu mruknął:
 - To moje plany – czego nie zrobię teraz, zrealizuję później, no i... – urwał nagle, gdy oboje zorientowali się, że o ziemię – tuż obok – uderzył jakiś obiekt. Scorpius niemal natychmiast skoczył na równe nogi, po czym podszedł do miejsca, w którym spoczywała nieznana masa. Uniósł brwi, kiedy skonstatował, że miodowe, niemal zamknięte ślepia majestatycznego ptaka odnalazły jego bladoniebieskie tęczówki.
 - Kłusownicy – orzekł bezlitośnie Caleb, stojąc parę metrów dalej. – Kto by nie chciał mieć nad kominkiem wypchanego orła? Takie trofeum!... - rozmarzył się, co niespodziewanie uderzyło Scorpiusa.
     Malfoy już miał zamiar pochylić się nad zwierzęciem, gdy spostrzegł na trawie obok siebie pełzający, zbliżający się cień, który przybrał kształt człowieka z wysoko uniesioną ręką.
 - Co ty robisz?! – Scorpius odwrócił się z impetem, łapiąc za nadgarstek kuzyna i wytrącając mu kamień z dłoni.
     Młody Frowart utkwił w chłopcu powątpiewające spojrzenie. Westchnął bezgłośnie, z powrotem, jakby zrezygnowany, spuszczając ręce wzdłuż swojego tułowia.
 - Nie ma szans na przetrwanie! Spójrz – palcem wskazał na strużkę krwi, która wypływała z dzioba, plamiąc soczystą, zieloną trawę. Między śnieżnobiałe pióra wplótł się letni, wieczorny wietrzyk.
 - Jeszcze żyje, przecież się rusza! Skazujesz go! – zawodził Scorpius, zaciskając dziecięce jeszcze palce w pięść. Przez jego twarz przemknęło oburzenie.
 - Nie. – Caleb uśmiechnął się lekko. – Nie rozumiesz? Jest zbyt słaby, żeby przetrwać. Pewnie ma połamane skrzydła, a sądząc po wyciekającej krwi, jego mózg długo nie wytrzyma. Zastanów się dobrze... Chcesz go skazać na śmierć w męczarniach?
     Wierzba śmiało zabrała głos. Szumiały gałązki i drobne liście, jakby chciały wtłoczyć do umysłu Scorpiusa właściwą decyzję. W końcu ten uśmiechnął się nieznacznie i mimo wszystko trochę z przerażeniem. Kucnął przed orłem i szepnął cicho:
 - Udowodnij mu, że jesteś silniejszy niż myśli. Zaopiekuję się tobą.

***

Pierwsze uderzenie zegara.
   „Ile czasu NAJPRZECIĘTNIEJSZY Ślizgon bierze prysznic?”
Drugie uderzenie zegara.
     „Dwie godziny. Jasny gwint.”
Trzecie uderzenie zegara.
 - Malfoy! – wrzasnęła. – Ktoś puka!
 - Weź otwórz, mam goły wyjść?!
 - LECĘ OTWORZYĆ! – krzyknęła szybko, na co rozbawiony Malfoy zachichotał.
 - Kolacja dla Scorpiusa Malfoya – odparł skrzat domowy, bo to właśnie on stał tuż za drzwiami, trzymając w rękach wielką, srebrną tacę. „No i dla mnie też, nie?!”, żachnęła się w myślach Rose, sięgając po półmisek i z powrotem zamykając drzwi. Wszyscy ją ignorowali. Nawet skrzaty przynoszące jedzenie! Paranoja.
     Przeszła przez pokój, zabierając dzbanek wody i szklankę z barku Malfoya.
 - Też coś...! – prychnęła pod nosem, omotawszy spojrzeniem rzędy wytrawnych trunków. Rozsiadła się wygodnie w czarnym, skórzanym fotelu Malfoya i przybliżyła do siebie tacę. Odwinęła sztućce z delikatnej serwetki, po czym wbiła widelec w soczystą pieczeń.
 - Rozpływam się – wymruczała pod nosem, delektując się każdym kęsem i co rusz popijając je wodą.
 - Ja też – wtrącił Malfoy, przecierając ręcznikiem swoją jasną czuprynę.
 - No nareszcie! Ileś tam siedział?! – warknęła dziewczyna. Na jej twarzy od razu pojawił się krzywy grymas. – Mam dosyć... – obróciła się w jego stronę. – Czekania... – dodała chwilę później, gdy uświadomiła sobie, że biodra Ślizgona przepasał jedynie ręcznik, a po reszcie odsłoniętego ciała spływały kropelki wody. Jednym słowem mówiąc: lśnił.
- To na TO lecą te wszystkie dziewczyny? – wypaliła bez namysłu, patrząc na jego muskularny, wyrzeźbiony tors.
 - A czegoś mi brakuje?
     Rose posłała mu jedno z tych swoich morderczych spojrzeń. Zrobiła zażenowaną minę, poczłapała do swojego pokoju i – wziąwszy z niego piżamę – trzasnęła drzwiami od łazienki.
 - GDZIE JEST KLUCZ?! – wydarła się, na co Malfoy w odwecie odpowiedział:
 - Nigdy go nie było.
 - Świetnie...
    Ślizgon uśmiechnął się kpiąco, obracając w palcach mały, srebrny kluczyk.
 - No cóż, powiedzmy...



 - Weasley, brałaś mój podręcznik?! Nigdzie go nie ma!– wrzeszczał Malfoy, penetrując wzrokiem cały pokój, a jednocześnie rozrzucając wszystko wokół siebie. – Accio podręcznik Gabsona! – krzyknął, a jego dłoń, w której trzymał różdżkę, wykonała charakterystyczny dla tego zaklęcia gest. Jednak nic się nie wydarzyło.
 - WEASLEY! – zawył powtórnie, oczekując jakiegoś odzewu. Znowu się rozczarował.
 - Weasley, do cholery! – syknął, przybliżając się do drzwi. Wcale nie miał ochoty wchodzić i oglądać nagiej Weasley, ale powoli zaczynał się niepokoić. Słyszał tylko stłumiony odgłos cieknącej wody.
 - Weasley! – wrzasnął po raz trzeci i kiedy położył dłoń na klamce, ku własnemu zdumieniu zamknął oczy. Czuł się dziwnie skrępowany, ale fakt, że Gryfonka zdawała się go olewać, był znacznie bardziej irytujący.
 - Nabrałaś w usta wody czy jak?! – wycedził, wkraczając do łazienki. - Nareszcie...?
     „Oż, dosłownie!”
      Nie rozumiał, dlaczego siedziała skulona w kabinie prysznica, kiwając się w przód i w tył, jak małe, przestraszone dziecko. Patrzyła wzrokiem pustym, pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu. Chłodny już strumień ściekał jej po głowie.  
     Zrozumiał nad wyraz dobrze, kiedy zorientował się, że na stole w pokoju obok stała butelka domniemanej wody, która tak naprawdę była mocną mieszanką sporządzaną przez samego Malfoya (ufał tylko sobie...). Do połowy pusta. 
 - Weasley... Głupia! – Zakręcił kurek, sięgnął po ręcznik i szczelnie opatulił nim drżące ciało dziewczyny. Wgramolił ją na swoje ręce i dźwignął się z podłogi. Była zadziwiająco lekka, bezsilna, nie oponowała.
    Jednym, mocnym kopniakiem otworzył drzwi. Czym prędzej położył dziewczynę na swoim łóżku, odgarnął jej z czoła wilgotny, zbłąkany kosmyk i oddalił się na pewną odległość.
 - Co ja robię, co ja robię… – powtarzał do upadłego. Teraz nie baczył na to, że na jego łóżku leżała naga, ale co prawda owinięta w ręcznik, Weasley, a na dodatek nie do końca świadoma. Miał ją na widelcu - jak powiedział Zabini.
 - Nie no, bez przesady... – żachnął się, wyrzucając z głowy co najmniej pięć różnych scenariuszy rozegrania tej sceny, niekoniecznie przyzwoitych.
    Przykrył ją kołdrą niemal po sam czubek głowy, usiłując uwolnić z umysłu wszystkie niemoralne myśli i zgnieść je jak papierową kulkę. Rozmyślając nad sposobem ocucenia Rose, w końcu spojrzał na nią niechętnie. 
 - Co ty mi zrobiłeś?... – dobiegł go słaby, zlękniony głos.
    Jego usta rozwarły się w litościwym uśmieszku.
 - Raczej co ty sobie zrobiłaś – sprostował, przycupnąwszy na skraju łóżka.
 - Dlaczego tak się czuję?
 - Wypiłaś coś, czego nawet nie powinnaś widzieć. Przejdzie ci.
    Serce biło jej jak oszalałe. Zagryzła lekko dolną wargę, wpatrując się w jego zimne oczy. Nie potrafiła oderwać wzroku od tego wypłowiałego spojrzenia, w którym jedynie bezdenność okalała lazur tęczówek. To spojrzenie... przyciągało ją. Miała bowiem przed sobą lustro, a w jego szklanej, delikatnej powierzchni dostrzegała swoje odbicie – zupełnie inne niż jego, pełne przeciwności, kontrastów. A mimo to, mimo tych wszystkich przepaści i odległości, które ich dzieliły, czuła, że był on częścią jej samej – nieodzownym elementem, którego znaczenia jeszcze nie potrafiła rozszyfrować.
 - Kim ty jesteś... – szepnęła bardziej do siebie niż do niego.
     Zamarł.
     Gdy zorientował się, że jego zdumienie jest zbyt widoczne, zakamuflował je drwiącym półuśmieszkiem. Starał się ignorować zaciekawione spojrzenia Weasley, ale jej ciągły, niezachwiany wzrok, znieruchomiały właśnie na nim, irytował go do granic możliwości. 
 - Zaśniesz na dłużej niż zwykle, ale... – urwał, zastanawiając się czy użycie oklepanego frazesu „wszystko będzie dobrze” jest, w jego przypadku, na miejscu. – Taa... Cóż... Ekhm... Wszystko będzie dobrze... – Po takiej dawce eliksiru, który powodował odrętwienie i chwilowe skonfundowanie, nie potrafił przewidzieć, czy Weasley w ogóle go słuchała. Przekonał się kilka minut później, gdy miał zamiar położyć się w sąsiednim pokoju. Nim zdjął dłoń z kołdry, poczuł na palcach uścisk.
 - Zostań ze mną.
 - Weas…
 - Zostań.
    Ku własnemu zaskoczeniu umilkł. Sam nie wiedział, dlaczego nie zaprotestował, nie wyswobodził swojej dłoni spod dotyku Weasley. Dlaczego nie poszedł do sypialni obok tak, jak wcześniej zamierzał, i sam oplótł palce wokół drobnej ręki dziewczyny. I musnął opuszkiem kciuka jej nadgarstek, i odskoczył jak oparzony, gdy pojął własne, dość irracjonalne zachowanie...
 - Nie odchodź – zastrzegła szybko, gdy Malfoy poruszył się niespokojnie.
     Odsapnął ciężko.
 - Już nic ci nie grozi – zapewnił gorliwie, wywracając oczami. – Czego ty się boisz? – dodał chwilę później, jakby dla pewności, i zmarszczył brwi.
 - Nie wiem – wyszeptała bezgłośnie, czego Malfoy nawet nie skomentował, bo sam fakt, że rozsiadł się w fotelu, był wystarczającą odpowiedzią.
 - Jesteś moim Aniołem Stróżem. Nie przestawaj... – szepnęła, a jej powieki opadły ciężkawo.
     Patrzył na nią ni to z litością, ni to ze współczuciem. Negatywny stosunek powoli przeistaczał się w obojętność, chyląc się niebezpiecznie ku granicy z bezinteresownością, altruizmem i dobrymi uczuciami.
 - To źle, Weasley, to naprawdę źle - wycharczał, obserwując ją badawczo z drugiego końca dormitorium. Pomyślał o swoich niesamowitych zdolnościach z zakresu eliksirów, skoro nawet swego odwiecznego wroga potrafił skłonić do takiego zamotania...

***


     Siedzieli w zupełnej ciszy. Tylko od czasu dało się usłyszeć skrobanie piór lub długopisów. Za oknem wzdłuż ulicy ciągnął się sznur aut. Pobliskie szare latarnie rzucały smętny blask na otaczający je świat. Tego dnia wszystko było zharmonizowane z czasem i dopasowane, a zarazem zwykłe, codzienne, niewyróżniające się, jakby należało do przyzwyczajenia powstałego na przestrzeni lat.  
 - Miałeś rzucić – rzuciła Hermiona, obserwując z niesmakiem dzierżonego przez mężczyznę papierosa. – Zresztą, widzisz to? – dodała, wskazując ruchem głowy na utwierdzoną do ściany tabliczkę z przekreślonym papierosem.
     Draco uśmiechnął się z sarkazmem.
 - Życie w biegu nie jest łatwe – stwierdził i wypuścił z ust ostatnie siwe obłoki, kładąc niedopałek w kryształowej popielniczce. – Masz czas? – dodał cicho i jakby niepewnie. 
 - Teraz. Na pracę – zaznaczyła z chłodnym uśmiechem. – Poza tym... Życie w biegu nie jest łatwe. – Posłała mu prowokujące spojrzenie.
     „Zadziorna Granger, co?”, pomyślał i ku własnemu zdziwieniu wrócił w wędrówce przez czas do ich ciągłych kłótni.
 - Granger...? – szepnął już niemal bezgłośnie, po czym odchrząknął w celu zmitygowania się.
     Hermiona zadarła głowę, spojrzała mu twardo w oczy, a jej wyraz twarzy z nieco rozbawionego momentalnie przeistoczył się w poważny i nieprzystępny.
- Weasley. Nie mów do mnie inaczej, proszę... – Spuściła wzrok, co było przypieczętowaniem milczenia.
     Draco nie odpowiedział nic. Wprawdzie po głowie chodziły mu różne myśli i gdyby był młodszy o jakieś dwadzieścia lat zareagowałby zupełnie inaczej, może śmielej, ale teraz... Mimo że chciał, naprawdę chciał powiedzieć, że jej zdanie i prośby w tej kwestii nic go nie obchodzą, że po tylu latach wciąż PAMIĘTA, wciąż... nie powiedział nic. Wyglądało na to, że tylko on nie zapomniał. A Draco Malfoy nie zwykł się narzucać i angażować.
 - Pójdziesz gdzieś ze mną? – stwierdził w końcu, przywracając swojemu tonowi odpowiedni tembr. – Nie, nie bój się. Mam dość czyste intencje – zaśmiał się dwuznacznie, gdy jego oczy spotkały się z nieco zdezorientowanym spojrzeniem Hermiony.
 - „Dość”? Nie brzmisz zbyt przekonująco.
    „Współpracujemy. Szef kazał mi go pilnować, no właśnie, muszę go pilnować, bo jeszcze coś sknoci...! Och, głupia! Jakim cudem? ON?! PROFESJONALISTA W SWOIM FACHU?! Kogo ty chcesz oszukać?! Chcesz z nim iść, bo ON o to prosi. I chcesz go spotykać. Spójrz prawdzie w oczy, Hermiono, i powiedz...”
 - Tak.
     Draco uśmiechnął się z zadowoleniem. Hermiona przez ułamek sekundy odniosła nawet wrażenie, że odetchnął z ulgą.  To nie miało znaczenia, że upłynęło wiele lat, że na jego skórze pojawiły się zmarszczki. Że jego rysy twarzy mocno się wyostrzyły, a oczy straciły dawny blask. I że miał dziecko, żonę... Że uplasował się na światowej liście najbogatszych czarodziei i że więcej ich dzieliło niż łączyło. Nie. To nie miało znaczenia. Bo oto przed nią stało żywe wspomnienie z młodzieńczym uśmiechem – ironicznym, nieco kpiącym, ale wciąż czarującym i szelmowskim. Wspomnienie jedno z najpiękniejszych i najsmutniejszych, jakie kiedykolwiek miała.

Kilkanaście lat wcześniej, Malfoy Manor

     Cisza. Przenikliwe spojrzenia. Czyjeś chrząknięcie, westchnienie... I znowu dramatyczne milczenie.
 - Nie musisz tego robić.
 - Mam na ten temat inne zdanie.
     Wysoka, blondwłosa kobieta zerknęła na syna z dumą, a zarazem potęgującym się żalem. Była szczęśliwa faktem, że jej potomek nie opuścił rodziny, co więcej, poświęcił dla niej swoje pierwsze, a zarazem ostatnie prawdziwe szczęście. I to bolało ją najbardziej.
 - Nie byłabyś w stanie porzucić tego wszystkiego – ruchem ręki roztoczył wokół siebie pewien obszar. – Nie potrafiłabyś żyć inaczej, jak zwykły plebs... – wypluł z pogardą, odwracając się w stronę okna. Pamiętał, co czuł, jak kilkanaście lat temu wpatrywał się w to samo okno, a w pokoju obok dyskusje prowadzili śmierciożercy.
 - Nie... – szepnęła kobieta. – Nie myśl, co będzie ze mną, Draco. Pomyśl o sobie. Powiedz, czego ty chcesz, a nie ja – stwierdziła, już znacznie pewniejsza. – Astoria to naprawdę dobra dziewczyna... Rozważ to małżeństwo. Zaufanie i wyrozumiałość, jakie daje na początku sama przyjaźń, to naprawdę wiele. A miłość... miłość przychodzi z czasem. Możesz być szczęśliwy, możesz... jeśli tylko zrobisz miejsce w swoim sercu.
     Draco nie odpowiedział ani nawet nie drgnął. Wciąż stał w tym samym miejscu, co parę chwil wcześniej. W końcu dobiegł go odgłos zamykanych drzwi. Dopiero wtedy, gdy upewnił się, że jego matka opuściła pokój, rozluźnił się. Spojrzał niewidzącymi oczami w kierunku horyzontu i mruknął bezgłośnie:
 - Miejsce w swoim sercu? 

*


 - O czym myślisz?
 - O tym, że nie powinnam tu być.
 - Dlaczego?
     Nie odpowiedziała. Wbiła spojrzenie w czubek swoich butów, wysforowując się na prowadzenie. Zbutwiałe liście szeleściły pod jej nogami; zapach mimozy i unosząca się w powietrzu wilgoć zdawały się pachnieć jej żalem. Aleja, przez którą kroczyli, przywodziła na myśl magiczny tunel lub jakąś bajkową ścieżkę. Wszystko tonęło w zmysłowym, błogim spokoju, sprawiając wrażenie odseparowanej od zgiełku cywilizacji, odrębnego świata, gdzie był tylko on, tylko ona... Prawie o n i.
     Włóczący się z tyłu Malfoy przystanął nagle.
 - Wiesz, dlaczego cię tu przyprowadziłem?
 - Właśnie to chcę wiedzieć! – krzyknęła kobieta, nerwowo poprawiając poły ciemnoczerwonego płaszcza. Później pomyślała, że jej reakcja mimo wszystko nie była odpowiednia. Rozluźniła mięśnie twarzy.
     Draco jednak nie sprawiał wrażenia przejętego jej wybuchem. Uśmiechnął się lekko, jakby zadumany. Zastanawiał się nad tym, czy jego słowa nie zostaną zbyt opatrznie zrozumiane. Zaryzykował.
 - Tęsknię za tobą, Granger.
 - Nie powinieneś tego mówić – wyszeptała po dłuższej chwili milczenia, wczepiając palce we włosy i rozczesując je gorączkowo. – Jak możesz tak bardzo mnie okłamywać? – dodała z goryczą. – Dlaczego znowu dążysz do tego, abym to ja czuła się winna?! – Stanęła w miejscu, starając się trzymać emocje na wodzy.  Trudno nie mieć pretensji w jednej chwili, gdy nosi się ją w sobie przez całe życie.

*

- Jestem kowalem własnego losu! – mruczał do siebie jasnowłosy chłopak, przechadzając się tam i z powrotem. – Żadna szlama nie wbije mi noża w plecy! Nie! – syknął i jakby dla potwierdzenia swoich słów zadarł głowę.
     Lipcowe, zachodzące słońce przeniknęło przez ciemne zasłony i padł0 wprost na jego twarz. Był zły, wściekły, bił pięściami o wszystko, co stanęło mu na drodze! Chciał jednej jedynej rzeczy, dziewczyny, której ufał i którą bezgranicznie kochał, ale nie mógł jej w pełni posiąść! Gdy doszło do niego brzmienie słowa „szlama”, które wypłynęło z jego własnych ust, poczuł ukłucie w sercu. Żałował...
 - Muszę to w sobie zgładzić – sapnął, opadając na łoże. – Być takim, jak kiedyś. Mieć wszystkich i wszystko gdzieś... – zarzekł się, a po chwili zamknął oczy. Już nie chciał mieć przed oczami widoku JEJ w białej sukni, pięknej, uśmiechniętej, szczęśliwej... 
     Jednak znów dopadł go ten sielankowy obraz. Weasleyowie, Potterowie, Zabini i inni znajomi przyszłego małżeństwa, którzy tkwili na malowniczej plaży, którzy ocierali łzy, którzy pewnie myśleli w skryciu: „Ron jest lepszym kandydatem. Lepszym niż ten, który JĄ porzucił!”  Zacisnął palce w pięść. „Odebrałaś mi ostatnią nadzieję”, pomyślał, zerkając ukradkiem na lśniący pierścionek. „Nie powinnaś tego robić...”
 - Cholera! – warknął i doskoczył do komody, na której spoczywał błyszczący przedmiot. Zacisnął w dłoni to cenne świecidełko, niemal wżynając je sobie w skórę. Krew, która spływała po jego palcach, zdawała się nie mieć żadnego znaczenia. W końcu, trzasnąwszy drzwiami, wyszedł z posiadłości rodu Malfoyów. Sam nie wiedział, gdzie właściwie zmierza, a przede wszystkim po co to robi. Jego złość i gorycz sięgnęły zenitu. Promienie słońca zaczęły chować się za linią horyzontu, dążąc ku zmierzchowi. Draco wiedział, że wszystko zatoczy krąg, zacznie się od początku... Czerń nocy przejdzie w dzień, a ten przeminie i znowu pochłonie go mrok... Będzie żył dalej.
 - To jakaś próba, nie?! – wrzasnął w niebo, rozkładając ręce i żałośnie pociągając nosem. – W takim razie... Poddaję się. - Stojąc na samym szczycie wzgórza, chwiał się na wietrze niczym mały, wątły kłos zboża. 
 - A więc tak wyglądają końce... – szepnął do siebie, już znacznie spokojniej.
Dopiero teraz rozpostarł palce. Na jego wyciągniętej dłoni tkwił piękny pierścionek, którego cenne, szlachetne kamiennie błyszczały w świetle zachodzącego słońca.
 - No cóż, jestem teraz totalnie żałosny, ale chyba... tak musiało być... - Kiedy opuścił swobodnie rękę wzdłuż swojego tułowia i kiedy mała, lśniąca rzecz upadła na trawę, świat zamilkł. A wraz z nim dręczące wspomnienia.
 - Koniec. Koniec z pożegnaniem, Hermiono Granger – rzucił przez ramię, schodząc ze wzgórza.
     Pierścień lśnił czerwienią jego krwi. I jak Draco, samotny i mały na szczycie rozpaczy, pozostał na wzgórzu, żywcem pogrzebany przez płynącą codzienność. 
     Draco żył dalej.

*

 - Kiedyś zapytałaś mnie, dlaczego niszczę ludzi, ich szczęście, przyjaźń... miłość? Pamiętasz? Musisz. Często robiłaś mi wyrzuty – uśmiechnął się kpiąco. – Może byłem zazdrosny, a może po prostu myśl, że komuś dopisał los, była zbyt rozczarowująca dla mnie samego? Może bałem się porażki, odrzucenia... Może... może...! Nie wiem czy gdybym coś zrobił, odniósłbym sukces. Czy gdybym przerwał twoją radość, to miałbym satysfakcję. Nie potrafiłbym cię zniszczyć tak, jak innych. I to pokrótce moja definicja, Granger. Myślisz, że dałbym ci spokój? Mimo że dzielą nas lata? Przepaść. Myślisz, że po tym wszystkim.. mógłbym... mógłbym tak po prostu dać sobie spokój?
     Spojrzała na niego ze smutkiem w oczach.
 - Czego? – spytała w końcu.
 - Co?
 - Czego definicja? O czym mówiłeś?
 - Myślę, że dobrze wiesz, o czym mówiłem – odparł wolno, cicho, poważnie.
     Hermiona zagłębiła się w refleksji. To wszystko mogło mieć jakiś sens, choć jakąś małą dozę, ale... spośród tych niejasności jedna nurtowała ją najbardziej.
 - Czego więc ode mnie oczekujesz? – spytała rzeczowym tonem, na co Malfoy zrobił dość wymowną minę.
 - Przyjaźni.
 - TYLKO tyle? – szepnęła zdumiona kilka sekund później.
 - Tylko...? – Mężczyzna uśmiechnął się znacząco, przypominając sobie słowa matki sprzed lat. „Zaufanie i wyrozumiałość, jakie daje na początku sama przyjaźń to naprawdę wiele. A miłość... 
miłość przychodzi z czasem.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz