19. " Pigułka ze słów "



Okiem Albusa.

     Jak można być tak głupim? Pajac, mruczałem pod nosem. I było to określenie, które idealnie definiowało moją żałosną osobę! Dałbym sobie spokój z Mich, naprawdę, gdybym... Gdybym nie usłyszał TAMTEJ rozmowy, rozmowy między dwoma największymi draniami, jakich kiedykolwiek poznałem - jakich na nieszczęście było mi poznać!
     Stałem wtedy przy posągu Jednookiej Wiedźmy, czekając na profesora Fitzroya. Facet spóźniał się już jakiś kwadrans i w momencie, kiedy już chciałem odejść, usłyszałem czyjąś swobodną rozmowę. Wyjrzałem niepewnie zza posągu. Zacisnąłem usta w poziomą kreskę, gdy zorientowałem się, że rozmówcami są Zane Gringott i Scorpius Malfoy. Nie, zazwyczaj nie jestem ciekawski, ale w tamtej chwili nie myślałem o własnych zasadach, tylko o ochocie rzucenia na Gringotta jakiejś wyjątkowo paskudnej klątwy!
     Dobiegły mnie strzępy konwersacji.
 - I co teraz? – powiedział Malfoy.
     Widziałem jego profil. Jak zwykle starannie dobrał swoją garderobę; niedbale rozpięta u szyi koszula i włosy w istnym nieładzie w jego mniemaniu chyba miały oznaczać coś w stylu apelu „zero siedemset”.
     Zręcznie, jakby dla poklasku, obracał różdżkę między palcami dłoni.
 - To tylko kwestia czasu – stwierdził Gringott, tak od niechcenia.
     Malfoy spojrzał wymownie na Frowarta, który w trakcie trwania tej wymiany zdań nie odezwał się ani razu. Obaj uśmiechnęli się cwanie. „O co biega?”, myślałem, próbując usłyszeć jak najwięcej - nawet nic nie znaczące chrząknięcia.
 - Wiem, że zakłady są dla małych dzieciuchów, ale... – zaczął Malfoy. – Ale chciałbym dodać Szkocką do mojej MAŁEJ kolekcji.
     Gringott przewrócił oczyma w geście irytacji.
 - Zakład?
 - Zakład.
 - O co?
 - Chciałbym się przekonać czy rzeczywiście Gryfonki są takie święte. Triq to mała cnotka... Ale czy na pewno?
     On chyba nie ma na myśli...?!
 - Ty masz Weasley – przypomniał parszywy Gringott, uśmiechając się złośliwie.
 - Weasley to inna sprawa. Poza tym masz łatwiej. Triq nie jest taka brzydka. To co? Wchodzisz czy nie?
     Gringott sprawiał wrażenie zamyślonego – jakby rozkładał propozycję Malfoya na pojedyncze czynniki i analizował je każde z osobna. Przestąpił z nogi na nogę.
 - Wiesz, co robić – odparł Malfoy, chichocząc bezczelnie, kiedy jego kumpel zrobił tę swoją świętoszkowatą minę. – A może i nie...?
 - Zastanowię się – mruknął niechętnie Gringott po kilku minutach zagadkowego milczenia.
     Przycisnąłem policzek do zimnego marmuru, jakbym chciał ostudzić swoje myśli, wrzącą krew, pulsujące ze wściekłości żyły...! Miałem ochotę rozwalić wszystkich po kolei, przejawiając wyjątkową brutalność wobec Scorpiusa Malfoya. Mimo to mój rozsądek sugerował zupełnie coś innego.
     Pożałujecie. Wszyscy.
     Malfoy i ten cały Frowart wycofali się do innego korytarza.
     Chwila namysłu...
 - Uwielbia róże – podsunąłem leniwie, wychodząc zza posągu. Gringott jednak najwyraźniej kojarzył mnie z czymś podejrzanym, bo w odwecie powiedział:
 - Twoja mamuśka nie powiedziała ci, że nie wolno podsłuchiwać, co, Potter?! – wywarczał.
     Dlaczego wszyscy wypowiadają moje nazwisko z taką pogardą?!
 - Każda dziewczyna uwielbia róże – sprostowałem więc, uszczelniając swój umysł. Moja podejrzliwa natura, którą chyba odziedziczyłem po ojcu, nauczyła mnie, że twój przeciwnik zazwyczaj zna lepiej ciebie niż ty jego. Zastanawiałem się czy Gringott opanował sztukę Legilimencji i czy sądził, że tym sposobem pozna moje prawdziwe intencje, bo jeśli tak, to musiałem go rozczarować. Mój ojciec, przez pryzmat wielu traumatycznych przeżyć, których doświadczył w przeszłości, stwierdził, że przyszedł najwyższy czas na to, bym pojął tajniki ludzkiego umysłu. A raczej to, jak się bronić przed obcą penetracją z zewnątrz.
     Zrobiłem minę niewiniątka, kiedy Gringott uśmiechnął się z frustracją. Najwyraźniej zdążył się zorientować, że z jego tradycyjnej zasady sprawdzenia, z kim rozmawia, zostało tylko nikłe widmo.  
 - Nieźle, Potter – podsumował.
     Moje nazwisko zabrzmiało w jego ustach lepiej niż poprzednio.
 - A więc nie tylko synuś sławnego tatusia? – zamruczał z ironią.
 - Cóż, mogę to samo powiedzieć o tobie – odpowiedziałem, na co Gringott parsknął śmiechem.
 - Lubię konkretnych ludzi – dodał. – Zane Gringott – przedstawił się.
Cwaniak. Musiał podkreślić to, jak się nazywa, chociaż doskonale wiedział, że każdy go rozpoznaje. Tak naprawdę Zane Gringott nie był tylko „synusiem sławnego tatusia” tak, jak ja. Szczerze mówiąc (i musiałem to przyznać z ciężkim sercem) sam sobie wykreował swój wizerunek. Nie był anonimowy. A ja? No cóż... bezimienny syn Harry’ego Pottera?
      Ten sam ‘bezimienny’ zastanawiał się teraz czy uścisnąć wyciągniętą dłoń swojego wroga, czy raczej nie i wzbudzić pewne podejrzenia. Jako że był rozsądny, zrobił to, a jednocześnie zawiązał z nim symboliczny, pokojowy pakt. Pluł sobie w brodę kilka chwil później.
 - A więc róże?
 - Taa... Michelle kocha róże – powtórzyłem, kładąc nacisk na słowo „kocha”.
     Gdy Zane pokiwał lekko głową i odwrócił się z gracją, by w końcu pójść przed siebie, rzucił przez ramię z tym swoim uśmieszkiem:
 - Ej! Wpadnij o dziewiątej do Pajęczyny!
     Uśmiechnąłem się z ociąganiem. Dookoła znajdowali się nauczyciele, a Gringott, będąc tego w pełni świadomym, posłużył się szyfrem. Wpaść do pajęczyny? Ktoś z zewnątrz uznałby go za czubka, jednak ja dobrze wiedziałem, o jakie miejscu mu chodziło.
 - Jasne! – odpowiedziałem szybko, a kiedy szata Gringotta znikła za węgłem, warknąłem pod nosem: - Michelle nienawidzi róż.
     Uważała je za takie oczywiste i pozbawione smaku.
     Ta ‘intryga’ miała być małą złośliwością z mojej strony. Bo tak mi się podobało, o. Sądziłem, że Gringott załatwi te róże. I tak się stało. Sądziłem, że da je Michelle. I w istocie tak było. Sądziłem, że wszystko potoczy się po mojej myśli. Ale NIE! Oczywiście nie! Kiedy zobaczyłem Michelle z wielkim bukietem czerwonych róż w ręku, uśmiechnąłem się skrycie, zadowolony... Kurde, z czego zadowolony?! Z tego, że tak naprawdę nic nie wypaliło, zupełnie nic?! Tylko jeszcze bardziej wzmocniłem pozycję Gringotta! Michelle nienawidziła róż, zawsze powtarzała, że są takie komercyjne i oklepane, ale teraz... teraz podsumowała, że ona i Zane stanowią przeciwieństwa! A przeciwieństwa się przyciągają, stwierdziła. Osłupiałem. Boże...?! Widzisz i nie grzmisz?!

***


 - Naiwna idiotka...
     Pierwsze słowa. Nie pomogły.
 - Czemu go kochasz?! IDIOTKA!
     Powtórzenie. Brak oczekiwanego efektu.
 - Mógłbym dać ci więcej...
     Trzeci raz. Rozczarowanie, żal, zawód. Pustka. „Ale ze mnie dzieciak...”
 - To nic nie daje...
 - Masz rację – rozległ się powłóczysty, kobiecy głos. Ślizgon dobrze wiedział, do kogo ów głos należał, dlatego nawet się nie obrócił. Nadal wypatrywał czegoś niezwykłego pośród lodowatej wody, zamarzniętych, zwiniętych liści, dryfujących gdzieniegdzie na powierzchni jeziora. Jednak przybyła wcale nie zamierzała odejść. Stanęła za Albusem i schyliwszy się po płaski, okrągły kamyk, rzuciła nim o wodę. Szara bryła uderzyła w taflę z taką siłą, że kilka liści poderwało się w górę i równie szybko wróciło na poprzednie miejsce. I o to właśnie chodziło Amelii – chciała zwrócić na siebie uwagę Albusa.
 - Tak samo postępujesz z ludźmi, Ferox – stwierdził, wciąż nie racząc jej zainteresowaniem.
 - Przynajmniej mam odwagę - syknęła. - Zresztą, już usłyszałam „prawdę” na swój temat. Ale to jest TWOJA prawda, Potter. Twoja. I twoje zdanie, które – zresztą – niewiele mnie obchodzi.
 - Oczywiście... 
     Zdziwiła się.
 -Słucham?
 - Tak mnie nie lubisz i ciągle mi to mówisz. A jednak ciągle za mną łazisz. A więc - odważna oszustka. – W końcu posłał jej wymowne spojrzenie.
     Dziewczyna zachowywała pozory. Mimo że jej maska obojętności jeszcze jej nie zawiodła i nie pokazywała żadnych istotnych emocji, myśli pozostały niezależne i robiły to, co chciały. Nie mogła ich zmienić w tak dużym stopniu, żeby całkowicie wypaczyć ich pierwotny sens i znaczenie. Dobrze, że Albus nie miał do nich wglądu...
     Potrząsnęła swą czarną, farbowaną grzywą i zaplotła ramiona na piersiach. Zwęziła lekko oczy, jak to miała w zwyczaju, przybrała surowy wyraz twarzy, dodała ironiczny uśmieszek, po czym stwierdziła:
 - Nie wiem, co jest gorsze: oszukiwanie samej siebie czy gadanie do siebie? – Zrobiła minę aniołka. – I nie waż się mnie więcej obrażać, bo...
 - Bo? – Ślizgon udawał nieporuszonego. Patrzył na nią z wyższością, zastanawiając się, co takiej filigranowej postury dziewczyna mogłaby zrobić na jego niekorzyść.
 - Bo potrafię szkodzić.
 - Szczur to twoje poprzednie wcielenie. To wszystko tłumaczy...
     Amelia parsknęła ironicznym śmiechem. Mimo wszystko podobał jej się sposób, w jaki rozmawiali. Bawił ją, a momentami nawet wywoływał skryty uśmiech na ustach.
 - Nie masz żadnej strategii, Potter – napomknęła, próbując robić dobrą minę do złej gry. – Sama improwizacja nie wystarczy, zresztą, na nic ci się to zdaje. Zamiast zrujnować plany Zane’a, ty mu jeszcze pomagasz w ich realizacji! Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałam takiego nieudacznika, jak ty!
 - Trudno... – syknął kącikami ust, a przez jego twarz przebiegł cień smutku. – Nie każdy rodzi się bohaterem...
     Usta Amelii rozwarły się w niewypowiedzianych słowach. W odpowiedzi Pottera było coś, co ją zastanowiło. Milcząc, odeszła w kierunku zamku.
 - Słyszałam, że wybierasz się do Pajęczyny – usłyszał nagle. Ferox patrzyła na niego z prowokacyjnie uniesioną brwią. – A może i nie, bohaterze?
 - Będę. – Kąśliwy uśmieszek z powrotem wpełzł na jego usta.
 - Oczywiście... Do zobaczenia, Potter...

***


Kilka dni wcześniej...

 - Jane! – Dziewczyna nawet nie kwapiła się, by spojrzeć na właściciela tego głosu. Dobrze wiedziała, do kogo należał. Kilkutygodniowe ignorowanie Caleba pozostawiło po sobie trudny do usunięcia ślad tęsknoty, ale nie chciała wyjść na zbyt uległą... Miała dosyć jego ciągłych wahań nastrojów. 
     Starała się go zgubić w tłumie spieszących na kolacje uczniów, ale Caleb był znacznie szybszy. Dopadł ją na zakręcie, wciągnął w jakiś pusty korytarz i chwycił za nadgarstki. Naparł na nią całym swoim ciałem, a następnie przygwoździł do ściany.
 - Uciekasz? – syknął, uśmiechając się gorzko.
     Kamienne inkrustracje niemiłosiernie wbijały jej się w plecy, powodując utratę tchu. Jęknęła mimowolnie, gdy z kącików jej oczu popłynęło kilka łez bólu. Spuściła głowę, nie potrafiąc uwierzyć w realność zaistniałej sytuacji. Porywczość i swego rodzaju brutalność, z jaką potraktował ją Caleb, były przyczyną powstania chaosu w jej myślach. Nie umiała ich uporządkować, nadać jakiejś linearności...
- Przepraszam – mruknął tylko i, rozluźniwszy stalowy uścisk, podszedł w stronę okna. Osunął się na kamienny parapet, wpatrując bezczynnie w arkady, które obramowywały dekoracyjne archiwolty.
 - Żyjemy w dwóch zupełnie różnych światach – zaczął, nie spuszczając wzroku z kamiennego łuku. – Oczekiwałem czegoś więcej. To nie jest to, czego chcę. Tracę tylko czas. Przykro mi. – Zrobił wyniosłą minę i oparł głowę o mur. 
 - Nawet nie jesteś w stanie spojrzeć mi w oczy. Tchórz – wyszeptała ozięble. Jej ton nie wynikał jednak z hartu ducha, ale z oszołomienia, które doznała po tym nieoczekiwanym wyznaniu.
 - Mam kogoś – mruknął, buntowniczo skierowawszy na mnie swoje spojrzenie. – Nie mogłem być z nią wcześniej, ale teraz...
     Jane wpatrywała się w niego z nieukrywaną odrazą, jakby był jakimś małym, żałosnym karaluchem, który znalazł się na podeszwie jej buta. Nie wierzyła własnym uszom. Człowiek, który znał wszystkie jej sekrety i który nieraz je ze nią dzielił, okazał się być zwykłym oszustem, składającym kłamliwe deklaracje. I po co to wszystko? Żeby ją upokorzyć, dając jawnie do zrozumienia, że na niego nie zasługuje?
     Przełknęła głośno ślinę, siląc się na obojętność. Była na tyle honorowa, że nie miała zamiaru odgrywać malutkiej roli w życiu Caleba Frowarta, o ile w ogóle kiedykolwiek uwzględniał ją w swoich planach.
 - To nie mogło trwać wiecznie – stwierdził, niby tak od niechcenia. Rozejrzał się nerwowo i, upewniwszy się, że w pobliżu nie czai się nikt z grona pedagogicznego, zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko. Stopniowo wypuszczał z ust siwe kłęby dymu, tworząc wokół swojej osoby szarą, dławiącą zasłonę.
     „Jane i Caleb. Caleb i Jane. Oni urealniali świat marzeń. Ale ich już nie ma... nie ma... nie ma...”, tłukło jej się po głowie.
 - Śpieszę się – odparł lodowato, zsuwając się z parapetu i stając przede nią w całej swojej monumentalnej krasie. Dymiąca końcówka papierosa, którego trzymał między palcami, żarzyła się w ciemnościach jaskrawo-pomarańczowym światłem.
 - Poczekaj! – krzyknęła, kiedy chłopak zaczął się oddalać, szeleszcząc przy tym połami swojej czarnej szaty. Odwrócił się ze swoistym, ironicznym uśmieszkiem na ustach, po czym niedbale wypuścił z ust szary obłok dymu. 
     Tak naprawdę nie była świadoma tego, co robi. To nie umysł odpowiadał za jej ruchy tylko żal, złość, wyrzut, niema skarga... Nie zastanawiała się zbytnio nad kolejnymi posunięciami i ich sensem, postępowała w sposób, który akurat przyszedł jej do głowy. Wyjęła z upiętych włosów spinkę w kształcie motyla, którą niegdyś sam jej podarował. Kiedy Caleb uświadomił sobie, co ona właściwe ma zamiar teraz zrobić, odruchowo wycofał rękę.
 - Nie chcę jej – mruknęła. Wszystko, co próbowała zakamuflować na zewnątrz, cały ten żal, rozpacz, tęsknotę dotkliwie kumulowało się na dnie jej wnętrza; jakby ktoś zaklął wszystkie uczucia w jednej, tajemniczej szkatułce, a jej przypadła niewdzięczna rola strażnika jej klucza.
     Zbliżywszy się do niego, chwyciła jego otwartą dłoń i położyła na niej tę niewielką, lśniącą tysiącami małych brylancików, rzecz. Zamknęła ją niespełna parę sekund później. Była chłodna i sucha, zupełnie jak wzrok jej właściciela...
     Spojrzeli na siebie jednocześnie. Pragnęła dostrzec w jego oczach coś więcej niż tę okropną wyniosłość i nieprzystępność. Wejrzała w niego, a on we nią. Jego wnętrze było jak mapa – Jane chciała odnaleźć swoją drogę do miejsca, który znała... Zabłądziła. Do samego końca łudziła się, że ta rozmowa to jakiś idiotyczny żart. Myślała... myślała, że za chwilę Cal uśmiechnie się szeroko i przeprosi za swoje wyjątkowo paskudne poczucie humoru. Ale nic takiego się nie wydarzyło, nic, co dałoby jej klarowny dowód na to, że Caleb kłamie. Kiedy uśmiechnął się, trochę rozdrażniony i trochę zmieszany, już wiedziała, że klamka zapadła. Za tym uśmiechem kryło się coś zimnego i pustego.
 - To... to koniec...? – szepnęła cicho, czując, że pod jej powiekami wzbierają się gorzkie łzy i, jeśli za chwilę się nie odwróci, utorują sobie słone ścieżki na policzkach. Myśl, że Caleb nie może ich dostrzec, była znacznie silniejsza niż chęć zrzucenia z siebie tego ciężaru...
     Nagle jego oczy zaczęły topnieć. A może jej się tylko tak wydawało? Możliwe... Była tak rozżalona, że dopowiedziała sobie coś, czego w istocie nie było i nie mogło być.
 - Tak – przytaknął bezlitośnie.
     Wytrącił jej z ręki kolejny argument. Ta wiadomość była tak subtelna, jak ta śmiertelna pigułka ze słów, którą właśnie mi zafundował. 
 - Już nie będę cię więcej niepokoił, możesz być tego pewna. Hm... I chyba... chyba to już wszystko – mruknął, gasząc papierosa na swojej dłoni. Wzdrygnęła się nerwowo, dostrzegając na jego szorstkiej skórze szkarłatny, wypalony ślad. Nawet się nie skrzywił, tylko wciąż patrzył przed siebie tym beznamiętnym, pozbawionym wyrazu wzrokiem.
 - Żyj swoim życiem.
 - „To wszystko”? – powtórzyła, jak echo, zdumiona własnym, dość oschłym tonem.
 - Na to wygląda.
     Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Jej oczy walczyły z jego oczami, serce próbowało ‘przebić bicie’ drugiego; oddech stawał się szybszy, gdy jego przyśpieszył, a przystopował, kiedy ten nabrał regularności i spokoju. Ciągła bitwa i obopólna, pozorna niechęć. Pragnęła sojuszu, ale nie potrafiła tego okazać...  
 - Dobranoc, Jane – wyszeptał po dłuższej chwili milczenia i nachyliwszy się nad nią, musnął wargami jej policzek.
 - Dobranoc, Calebie.
     Odszedł. Jej łzy popłynęły swobodnie.
     Nie widział.
     Nie wiedział.
***

Teraźniejszość...
Oczami Caleba.


     Obudziłem się z myślą, że coś się stało, ale... Nie potrafiłem stwierdzić, co to takiego było. Popadłem w stan bierności, czułem niemoc istnienia. Próbowałem odtworzyć w myślach ciąg minionych wydarzeń, chociażby ich część... Nic z tego. Jakby ktoś wyprał mnie ze wspomnień...
     Znowu czułem się, jak normalny uczeń Hogwartu, który wstaje, ma ochotę trzepnąć po łbie jakiegoś smarkacza i rzucić na niego zaklęcie wywracające do góry nogami. Tak, czułem się wolny, a jednocześnie pogrążony w dobijającej świadomości o nędznym życiu uczniaka. W obliczu paru miesięcy była to jednak niewiarygodnie przyjemna myśl. Żyłem nią dopóty, dopóki nie spojrzałem na swoją rękę.
     Szybko narzuciłem na siebie czarną szatę, upewniwszy się, że rękawy dokładnie zakrywają moje ręce. Porwałem w biegu torbę i trzasnąwszy drzwiami od dormitorium, wyszedłem na korytarz. To nic nie znaczy, powtarzałem pod nosem.
     Minąłem Wielką Salę, nie miałem ochoty na jedzenie. Sam nie wiedziałem, dokąd zmierzam. Nogi same niosły mnie w kierunku wież. Wspinałem się po krętych, kamiennych schodach, zupełnie nie wiedząc, dlaczego teraz i dlaczego tam. Kiedy wreszcie pchnąłem drewniane, naznaczone zębem czasu drzwi, i usiadłem na chwiejnym biurku, dopiero wtedy odważyłem się podciągnąć rękaw szaty.
Byłem przerażony stanem, do jakiego sam mimowolnie doprowadziłem swoje ciało. Kalejdoskop losowo dobranych wspomnień przewijał się przez mój umysł niczym rolka filmu. I to był istny horror.  
     Napędzany jakąś dziwną siłą otworzyłem torbę. Wyjąłem z niej małą, skórzaną książeczkę, z miejscem na pieczęć pośrodku okładki...

Słyszę... słyszę Głosy... złe Głosy...

„Uciekasz?”

Tak, uciekaj... uciekaj...

Szybko, szybciej!

„Żyjemy w dwóch zupełnie różnych światach(...) To nie jest to, czego chcę. Tracę tylko czas (...)”

Czas już nie ma znaczenia.

Wolno, wolniej...

„Mam kogoś. Nie mogłem być z nią wcześniej, ale teraz...”


Kłamstwo dla „większego dobra”... a raczej... dla większego zła...

Wybacz, wybaczaj...

„To nie mogło trwać wiecznie.”

Tak, jak nic innego...

Długo, dłużej...

„Żyj swoim życiem.”

Zapomnij.

Mocno, mocniej.

     Pokiwałem lekko głową, jakbym przytakiwał Głosowi. Nie mogłem stłamsić w sobie uczucia błogości, ilekroć do mnie przemawiał, i poczucia bezpieczeństwa. Myśli wszczepiały do mojej krwi kolejne dawki wolności, adrenaliny i podekscytowania. Tego chciałem, tego pragnąłem...
 - A teraz otwórz Mnie i zmień swoje nędzne życie w coś, czego nikt inny nigdy nie pozna.
     Spełniłem polecenie, gładząc róg okładki z niezwykłym pietyzmem. Moja fascynacja trzymanym dziełem przybierała na sile wraz z każdym spojrzeniem na niegdyś spłowiałe, wyblakłe kartki, które teraz zdawały się odzyskać swą pierwotną, świeżą formę. Były czyste i pachniały nowym pergaminem...
 - Pewnie się zastanawiasz, kim jestem... To początek naszej znajomości, a dobre maniery wymagają przedstawienia się – na pergaminie pojawiła się wielka, czarna plama atramentu, która po chwili przeistoczyła się w rzędy pięknych liter. - Jestem Kainem, który zabił swego brata. Jestem głodnym drapieżnikiem, który czai się w zaroślach i czeka na swoją ofiarę. Jestem matką i ojcem, którzy katują swoje dziecko. Jestem najczarniejszymi myślami, które stanowią echo w nawet najjaśniejszych rozumach. Jestem niezniszczalną siłą, która przetrwała wieki i wciąż objawia się w umysłach Obdarowanych; złem w najczystszej, nieskalanej formie. Zaklęty w wątłej powłoce książki... Znowu obudzony. Tak, jak wtedy, gdy porzucony w ciemnej, zimnej grocie przez Niewierną, w miejscu niedostępnym dla zwykłych śmiertelników, odnalazł mnie chłopiec. Zwał się Tom Riddle. Tom Marvolo Riddle...
Zamknąłem książkę. Przerażony tym, co przeczytałem, rzuciłem ją w kąt i podciągnąłem kolana pod brodę. Mój oddech był szybki, płytki i niemiarowy. Czas zdawał się dla mnie nie istnieć; przenikał  przez moje palce niczym nieuchwytna mgła.
     Odetchnąłem. Już nie mogłem się cofnąć. To, co się ze mną działo, było wręcz nieuniknione... Po co otwierałem tę cholerną książkę?! Po co w ogóle zgłębiałem jej treść?! Cholerne pretensje...
     Zeskoczyłem z biurka, podszedłem do książki i, otrzepawszy ją z drobin pyłu, powtórnie otworzyłem.
 - (...) To ja byłem jego cieniem. To ja stałem za wszystkimi wielkimi czynami, które popełnił! Porzucił mnie tak, jak inni! Przypisał sobie wszystkie zasługi! Bał się mojej mocy... i tego, że mu zagrożę.  Ja – Pan Niekończącej się Wędrówki, Władca Nieuniknionego, Arcymistrz...! Mogę wskazać ci twoją drogę – właściwą, pełną splendoru ścieżkę, wiodącą wprost do bram nieśmiertelności(...)
     Całą wiedzę zaklęto w pierścieniu. Nie posiądziesz jej w całości, a może i wcale, jeśli go nie odnajdziesz i nie oddasz Mnie – prawowitemu właścicielowi...
     Historia zatoczy krąg. Zjednasz sobie sprzymierzeńców. Nie ufaj swojemu odbiciu, ono cię zgubi. Zaufaj Mnie. Zaufaj, zaufaj... a osiągniesz rzeczy wielkie(...)
    
     I teraz, gdy patrzyłem na swoją rękę, nie mogłem uwierzyć w realność tej sytuacji. Na rękę całą w ranach, wciąż świeżych cięciach, wciąż bolesnych i krwawiących wspomnieniach ostatniej nocy... Widniał na niej złowieszczy Mroczny Znak – ten, którego sam widok budził trwogę i budzić miał nadal. Historia zatoczyła krąg. I znowu miała pochłonąć wiele ofiar...
 - Wypleń z umysłu zdradzieckie wspomnienia. One cię zniszczą, nie dopuść do tego!
 - One czynią mnie tym, kim jestem...
 - Czyli żałosną duszą w wątłej powłoce człowieczka?! Jesteś lichą marionetką w rękach innych! Przypomnij sobie... Co zrobił Scorpius Malfoy, gdy w dzieciństwie ześlizgnąłeś się z klifu? Na jego oczach?! Cierpiałeś, doskonale o tym wiedział! Zostawił cię na pastwę losu i wysokich fal. Pamiętasz, jak się śmiał, sądząc, że łatwo się z tego wykaraskasz? Ledwo uszedłeś z życiem, przemoczony do suchej nitki! Wspaniały ten twój p r z y j a c i e l, nieprawdaż...?
     Może powinienem zaprzeczyć, gdy do mojego umysłu przedostał się Głos i wmówił mi, że Scorpius jest przeszkodą na mojej drodze? Sprzeciwić się, bić pięściami o ścianę...? Wybacz, przyjacielu. Wybacz, że tego nie zrobiłem...
     Gdy z moich ust wydobyły się litery, powoli, jakby z rozgoryczeniem, tworząc jedno jedyne złowieszcze słowo, pragnąłem cofnąć czas. Ale było już za późno... Morsmorde... Witaj z powrotem, Potęgo...
 - Wybaczcie... – dopowiedziałem pod nosem, siadając na kamiennym, dotkniętym zębem czasu, murku. Teraz, gdy blask dnia pochłonęła głęboka czerń. Teraz, gdy w myślach poprzysiągłem zemstę na wszystkich tych, którzy niegdyś zaleźli mi za skórę. Teraz, gdy na grafitowym niebie błyszczały gwiazdy i teraz, gdy światło ogromnej, zielonej trupiej czaszki z wysuwającym się z gardła niby językiem, niby wężem, padało na moją twarz. Tak, to wszystko działo się teraz... Bo przyszłość jest teraz. Zaczęła się dzisiaj.

„Dobranoc...”


Żegnaj.


Zawsze, na zawsze...

***


Okiem Rose.


     Czasem siedział skulony na łóżku i jak zwykle wypróbowywał nowo poznane zaklęcia. Czasem pisał coś w tym swoim podejrzanym notatniku (aż skręca mnie z ciekawości!), skrobiąc bezładnie piórem po czystych kartkach. Czasem stroił się całymi godzinami przed lustrem, dobierając elementy swojej garderoby. Czasem po prostu m y ś l a ł.
     A teraz?
     Zerkał kątem oka ku żerdzi, na której siedział jego orzeł - Cezar. Zwierzę przyglądało nam się bacznie spod na wpół zamkniętych, śpiących ślepi.
 - Długo tu będzie? – spytałam niepewnie Malfoya, jeszcze mocniej dociskając plecy do oparcia krzesła.   
 - Bez gwałtownych ruchów, Weasley, bo jeszcze cię pożre! – zaśmiał się bezczelnie Ślizgon, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Jak skończy się ta wichura, to pewnie go gdzieś wywieje.
 - Mam nadzieję, że dosłownie.
 - Zabiję! – syknął nagle, robiąc minę godną największego sadysty. – Bez pomidora! – Wskazał z oburzeniem na nadgryzioną kanapkę, niemal rzucając ją na talerz.
     Nie skomentowałam tego tak, jak pewnie byłabym w stanie zrobić kilka dni temu. Po głowie wciąż chodziły mi zawiłe myśli, pytania bez odpowiedzi, wspomnienia i... strach...
 - Mam prawo wiedzieć – mruknęłam nagle zdecydowanym i bezkompromisowym tonem, co nawet mnie samą zdziwiło. Przy Malfoyu czułam się zupełnie inna, może onieśmielona. Nie potrafiłam być stanowcza. Siliłam się jedynie na umiarkowaną kłótliwość, bo dobrze wiedziałam, że on wygra, zresztą, jak zawsze, nawet jeśli nie był tego zwycięstwa w pełni świadomy.
 - Co się stało... tamtej nocy...?
     Malfoy przywołał na usta ten swój zblazowany uśmieszek. Wywrócił oczyma, dopełniając aktu zirytowania. Chyba był już znudzony tymi moimi dociekaniami.
 - Nie – bąknął pod nosem, sięgając po półmisek z roladami mięsnymi. – Nie masz prawa.
 - Niby czemu?!
 - Czemu?! – spojrzał na mnie w tak przytłaczający sposób, że miałam ochotę jak najszybciej zniknąć mu z oczu. – Bo to MOJE dormitorium, MOJE krzesło – skinął na mebel, na którym siedziałam - i MOJE cholerne... wróć... PIĘKNE życie! MOJE, jasne?! – wycedził, wykazując sadystyczne skłonności wobec kawałka swojej pieczeni. – Hm, może herbatki?
     Wytrącił mi kolejny argument z ręki. Musiałam improwizować, wykorzystując przy tym wszystkie swoje dyplomatyczne, a także nabyte na przełomie lat zdolności.
 - Mogłabym na ciebie donieść – stwierdziłam, niby tak od niechcenia. – Poza tym uczniowie nie mogą trzymać w Hogwarcie TAKICH zwierząt – zaakcentowałam dobitnie, starając się nie patrzeć w kierunku Cezara. 
      Malfoy wzruszył tylko niedbale ramionami, włożywszy do ust kęs ciemnego mięsa.
 - Zrobię to – zarzekłam się, tym razem pewniej i śmielej.
 - Zrób.
     Manipulant! Doskonale wiedział, że nie umiałabym tego zrobić, bo obawiałam się konsekwencji. Nawet nie bałabym się o siebie, bo Malfoy nigdy nie ośmieliłby się powiększyć swojej listy zachcianek o ‘chwalebną’ pozycję „zmaltretowanie Weasleyki”. Ale nie daj Boże nasłałby na Hugo’a tych swoich drągali albo, co gorsza, sam by się z nim rozprawił i co wtedy?
 - Możesz to zrobić – powtórzył, obserwując mnie badawczo spod kilku pasm jasnych włosów. – I... uwierz... są inne sposoby zniszczenia człowieka niż obicie mu mordy – dodał, jakby czytał w moich myślach.
     Zignorowałam tę dwuznaczną wypowiedź, którą w jego ustach zabrzmiała jak groźba. A przynajmniej chciałam, żeby to tak wyglądało.
 - Przestań się znęcać nad moim bratem – wykrztusiłam po dramatycznej pauzie milczenia. Zabrzmiało to co najmniej jak dziecinny rozkaz.
     Chłopak podniósł na mnie wzrok znad talerza. Odłożył widelec, otarł cienką serwetką kąciki ust, po czym zapytał tym swoim rzeczowym, wyrachowanym tonem:
- Dlaczego? Powiedz mi, co ja z tego będę miał?
     Nie wiedziałam, co za tę „usługę” mogłabym ofiarować Malfoyowi. Odważyłam się spojrzeć mu w oczy, ale niemal natychmiast spuściłam wzrok. To, co bowiem czaiło się w jego tęczówkach naparło na mnie całą swoją mocą.
 - Weasley – powtórzył, a jego głos dotarł do najszczelniej zamkniętych pokładów mojej świadomości – co ty możesz mi dać?
     Wzruszyłam ramionami i wstałam, obracając się do niego plecami. Podeszłam do lśniącego, białego fortepianu i musnęłam opuszkami palców jego kontrastową skalę. Klawisze były chłodne i pełne nieuwolnionych dźwięków. Chciałam usłyszeć chociaż kilka z nich. 
     Przycupnęłam na skraju pobliskiego stołeczka.

***
    Gdy po pokoju rozeszło się echo pierwszy akordów, do których wkrótce dołączyły kolejne i kolejne, zdawało się, że wszystko inne zamilkło. Były to tylko nieskładne układanki dźwięków, w których jednak Scorpius był w stanie dosłyszeć uporządkowane piękno. Ta chaotyczna muzyka przypominała spadające z nieba kryształowe konfetti, które powoli przeistaczały się w istną wichurę. Tak, jak teraz za oknem.
    Emocje wypełzały z jej umysłu i umiejscawiały się w krótkich, ale smukłych palcach. Mimo że ta muzyka była jedynie nieudolnymi próbami stworzenia zapamiętałego dzieła, pojedynczymi, amatorskimi dźwiękami, w uszach Malfoya, a przede wszystkich w jego podświadomości, zabrzmiała niczym etiuda c-moll. Gwałtowne, ale przemyślane dźwięki. Podniosły, ale gorący wyraz. Gama przez całą skalę. I ostatnie, mocne akordy. To nie ona grała. To on. 
 - Nie masz niczego, czego bym chciał – stwierdził chłodno, zamykając pokrywę z głośnym trzaskiem, lecz ten głos wydał mu się zupełnie bezosobowy. 
     Dziewczyna spojrzała na niego z trudno skrywanym smutkiem. Scorpius spostrzegł to i niespodziewanie doświadczył przypływu wyrzutów sumienia.
 - Nieważne – poprawił się, z powrotem opadając na fotel. – Wiesz, że chcesz mnie pozbawić mojej ulubionej zabawy? – jego głos znowu zabrzmiał w charakterystyczny dla niego sposób. Dziewczyna odniosła dziwne wrażenie, że Ślizgon za wszelką cenę próbował zakamuflować swoje „przebłyski człowieczeństwa” licznymi kpinami i nieprzystępnym, twardym tonem.
 - Szkoda, że tylko ty masz z tego radochę – mruknęła. Dźwignęła się ze stołka tak, jak on przed chwilą, tylko z taką różnicą, że ruszyła wprost do swojej sypialni.
 - Poczekaj – mruknął, łypiąc na nią spode łba. – Siadaj – dostawił zaklęciem drugi fotel do stolika, po czym zrobił zachęcający (?!) ruch ręką.
 - A może jeszcze „siad”, co, Malfoy?!
 - I po co te nerwy? – Przewrócił oczyma w geście irytacji, obracając różdżkę między palcami.
     Cezar sapnął sennie.
 - Czego chcesz? – warknęła Rose, rozłożywszy się w wygodnym, skórzanym, czarnym fotelu. Już wiedziała, dlaczego Malfoy tak bardzo lubił w nim przesiadywać.
 - Myślisz, że nie dam rady?
 - Co?
 - Że nadal będę gnoił tego mikrusa – syknął, uśmiechając się zjadliwie.
 - Tak, tak właśnie myślę.
 - Mylisz się.
     Spojrzała na niego z ukosa. Doszła do wniosku, że cokolwiek by powiedziała, Malfoy będzie to negował do upadłego i próbował ją przekonać, że to on ma rację, nie ona.
- Mam ci uwierzyć na słowo? – spytała znienacka, ale on wcale nie wydawał się skonsternowany tym pytaniem. Jego reakcja była całkiem spokojna.
 - Nawet ja bym sobie nie uwierzył na słowo – zachichotał, dostrzegając jakiegoś wielkiego pająka na ścianie. Wyszeptał coś pod nosem i niespełna kilka sekund później Cezar już konsumował owy rarytas, rozrywając, przeżuwając i obrzydliwie delektując się każdym kęsem.
 - Co słyszałaś o Przysiędze Wieczystej? – zapytał niespodziewanie, a Rose, usłyszawszy to pytanie, wzdrygnęła się nerwowo.
 - Wiele. Ale chyba nie chcesz...?
 - Owszem, chcę. Co ty na to?
 - Nie zgadzam się.
 - Dlaczego?
 - Wiesz, czym grozi złamanie Przysięgi Wieczystej?!
 - Oczywiście – przytaknął skwapliwie. – Boisz się? O mnie? – Jego usta rozwarły się w sarkastycznym uśmieszku.
     Rose zrobiła zniesmaczoną minę. Nienawidziła tej jego ironii, bo ilekroć poruszyła jakiś ważny temat, jedyne, na co mogła liczyć względem Malfoya, to gorszący żart albo kpina.
 - Raczej o własne sumienie.
 - A więc nie?
 - Nie!
 - Wobec tego musisz mi uwierzyć na słowo.
 - Chyba tak...
     Uśmiechnął się. O to właśnie mu chodziło... Wiedział, że nie dałaby rady... Zdobył jej zaufania, a przynajmniej był na dobrej drodze ku temu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz