20. " Nie opuszczaj mnie "



W tym czasie...

     Słońce już dawno znikło za linią horyzontu, na niebie królowały skupiska złotych punkcików. Zgodnie z regulaminem uczniowie Hogwartu już dawno powinni spać w swoich dormitoriach, jednak kto by się trzymał zasad? Na pewno nie Ślizgoni! Albus Potter, który spoczywał na obitej czarną skórą kanapie, właśnie uświadomił sobie pewną dobijającą prawdę. Nie był już tylko uczniem Domu Węża, ale także zachowywał się tak, jak przystało na prawdziwego Ślizgona. „Tylko czekać aż stanę się totalnym chamem”, przemknęło mu przez myśl, kiedy wpatrywał się w trawione przez ogień drewna w kominku.
 - Potter?
     Chłopak dźwignął się leniwie z wygodnego siedzenia i spojrzał niby tak od niechcenia na wyłaniającego się z półmroku Zane’a Gringotta. Przecież musiał udawać, musiał utrzymywać pozory, jakoby na takich „spotkaniach towarzyskich” przychodził już jako gość, a nie bezimienny młodziak!
 - Chodź.

*

     Lawirowali między korytarzami, było coraz chłodniej i ciemniej. Kiedy w końcu stanęli przed rzędami zakurzonych półek, Zane spojrzał na młodszego kolegę z kpiącym uśmieszkiem.
 - Potter, musisz na chwilę zamknąć oczy.
 - Po co?
     „Spokojnie, nie panikuj...”
 - Chyba nie sądziłeś, że wpuszczamy TU byle kogo? – zaakcentował dobitnie Gringott, wyciągając niecierpliwie różdżkę.
 - Więc jak? Chcesz tam wejść czy nie? – spytał, dostrzegając na twarzy Pottera cień wątpliwości.
 - No... no chcę...
 - To nie ględź. Jeśli jesteś ‘czysty’, nic ci się nie stanie, nie musisz się obawiać. Wiesz, było już tu paru takich idiotów, którzy naiwnie sądzili, że uda im się znaleźć na mnie haka, ale cóż... Chyba się przeliczyli, wnioskując po wynikach ich obdukcji w św. Mungu...
     „PANIKUJĘ?!”
 - To zajmie tylko chwilę...
     Albus posłusznie zamknął oczy, choć wcale nie był do tego taki skory. Wtem poczuł dziwny ucisk w swoim żołądku, który boleśnie podpełzł wzdłuż kręgosłupa, aż w końcu ulokował się w jego mózgu. Jakaś siła uniemożliwiała mu otworzenie oczu, jakby zaszyto je grubą, podwójną nicią. Tłumiąc przerażony krzyk, osunął się po zimnej ścianie.
 - Coś ty mi zrobił?!...
 - Już – orzekł Zane zimnym i nieprzystępnym tonem, a siła, która uniemożliwiała Albusowi ujrzenie czegokolwiek, nagle ustąpiła. Mimo to Ślizgon zdołał dostrzec w oczach Zane’a straszliwą pustkę, jaka wyzierała z jego diabelnie przekrwionych białek, nim zdążyły odzyskać swą pierwotną barwę.
 - Nie pytaj – skwitował cicho Zane, kiedy na usta Albusa niemal cisnęło się określenie „Czarna magia”.
 - Łyknij coś mocniejszego, a przejdzie ci od razu – zauważył Gringott, zerkając z ironicznym uśmieszkiem na jego zmarszczone bólem czoło.
 - Dzięki za radę...
     Zane pokiwał lekko głową. Wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem i przyłożył koniec różdżki do półki z książkami, gdzie przytwierdzona do drewna tabliczka głosiła: „Księgi religijne”. Gdy Zane natrafił wzrokiem na szukany przez siebie tom i wyciągnął go z przegrody, Albus wytrzeszczył oczy.
 - Biblia?
 - Amen - zaśmiał się Gringott. 
     W tym samym momencie dobiegł ich specyficzny dźwięk przekręcanego klucza.

*

          W pokoju, o ile w ogóle można tak nazwać to ogromne pomieszczenie, panował półmrok. Jedynie zielonkawe światło, które sączyło się przez wbite w ściany metalowe kinkiety, padało na wielki, rozłożony na środku podłogi, dywan. Plątanina srebrnych nici łudząco przypominała węża, zupełnie takiego, jakiego Albus miał wyszytego na baldachimie. Na pokrytych ciemną tapetą ścianach nie wisiał nawet jeden obraz. Albus wywnioskował więc, że Zane z obawy przed zaklętymi w ryzach obrazu czarodziejami, którzy mogliby donieść komuś z grona pedagogicznego o ich nocnych eskapadach, zastosował pewne zabezpieczenia.
     Po obu stronach muru ciągnęły się rzędy foteli i kanap obitych ciemnozieloną skórą. W kącie znajdowała się długa, obszerna, mahoniowa komoda, przy której krążyła większość zgromadzonych ludzi. Dymna zasłona, w którą Albus wpadł już przy samym wejściu, nieprzyjemnie drażniła jego zmysły. Starał się ignorować to poczucie dyskomfortu, skupiając wzrok na czymś innym.
     Muzyka dudniła o ściany, a one sprawiały wrażenie żywych – zupełnie tak, jakby nią oddychały. Albus zdziwił się, że żaden inny uczeń, ba, nauczyciel tego nie słyszał! Życie w tej nieświadomości, jakie wiódł przed przyjściem tu, mimo że to nie odznaczało się jakąś przebojowością, wydało mu się znacznie lepsze niż obecne. Przynajmniej wtedy nie był głuchy!
 - Okej, przydałoby się przedstawić naszych p e r s o n ó w– dobiegł go niedbały głos Gringotta. Chłopak przeszedł obok dywanu (jakby z jakich powodów obawiał się na nim stanąć) i zniknął niepostrzeżenie w małym tłumku. Albus poszedł w jego ślady.
 - Frank. Mózg całej tej imprezy. – Zane powędrował w kierunku jakiegoś niskiego, ale szczupłego chłopaka, sączącego przez słomkę kolorowy napój. Z kieszonki na jego niezbyt wyszukanej, kraciastej koszuli dumnie wystawały długopisy, różdżka i jakiś inny przedmiot, którego Albus nigdy wcześniej nie widział. 
 - Francis – przedstawił się, roztaczając ręką wokół siebie pewien obszar. - Zabezpieczamy się, jak tylko możemy – wytłumaczył, wskazując na ściany, drzwi i kuriozalne lustro, które tak naprawdę było efektownym odtwarzaczem.
 - Nie wątpię. – Albus uśmiechnął się dwuznacznie do wtóru z Gringottem, który w odwecie zerknął na wysokich, grubych facetów z kępkami jasnych włosów na głowie.
 -  King Kong – zaśmiał się, co zabrzmiało jak żałosny brecht.
 - Niestety wiem – charknął Potter, przypominając sobie odgłos swoich kości - swoich łamanych kości, gdy ci goryle, chyba z dwa lata temu, spuścili mu manto. Wzdrygnął się mimowolnie na samą myśl o tamtym wyjątkowo nieprzyjemnym incydencie. Miał nadzieję, że go nie pamiętali.
 - Dae Lim Masaka. – Zane kiwnął na skośnookiego Azjatę, majstrującego coś przy obszernym barku. Masaka pomachał im przyjaźnie dłonią.  
     Gdy ruszyli dalej, Zane wymruczał kącikiem ust:
 - W wolnych chwilach lubi grać w chińczyka, hehe...
 -  Słyszałem! Spieprzaj!
     Oboje parsknęli śmiechem. Zane przedstawił Albusowi jeszcze kilka osób, ale kiedy obrócił nagle głowę, na jego ślizgońskich ustach wykwitł nieoczekiwany uśmiech zadowolenia.
 - A tu – spojrzał na czarnowłosą dziewczynę, a jego wyraz twarzy stał się nieco zamyślony. – Nasza "czarna wdowa"... Amelia.
 - Wi...
 - My się jeszcze nie znamy – przerwała dziewczyna Albusowi, prowokacyjnie zakładając nogę na nogę.
     Albus zerknął kątem oka na Zane’a, który z kolei przyglądał się uważnie urodziwej Ślizgonce, jakby chciał coś powiedzieć. Ta zdawała się go ignorować, przynajmniej próbowała. Wzrok siedemnastoletniego Ślizgona zsunął się bezwiednie ku dolnym partiom zgrabnego ciała Amelii, omotał jej szyję, wystające obojczyki, aż w końcu zatrzymał się na jej lekko rozchylonej bluzce, podkreślającej kobiecy atut. Dziewczyna poruszyła się niespokojnie, jakby spojrzenie Zane’a miało siłę nieprzyjemnego dotyku.
 - Zajmę się naszym gościem – mruknęła, jak na Albusa gust, zbyt przesłodzonym tonem.
 - Och, w to nie wątpię, kochanie – zakpił Gringott, a jego spojrzenie spoczęło wymownie na jej długich, wyeksponowanych krótką spódniczką, nogach. Wydawał się być rozjuszony ignorancją Amelii w stosunku do jego osoby. Skinął sztywno na Albusa, a po chwili zniknął w oparach dymu.
     Upewniwszy się, że Gringott nie czai się gdzieś w pobliżu, Amelia zrobiła zrezygnowaną minę i spuściła pokornie głowę. Jej twarz nie wyrażała nic. Zupełnie nic. Sprawiała wrażenie porcelanowej laleczki, której usta wykrzywiała pustka - bezbrzeżne uczucie, a raczej jego brak. Albus patrzył na nią, jak na jakieś niezbadane, wyjątkowe zjawisko. Dopiero teraz uświadomił sobie pewną rzecz, istotną prawdę... Był taki sam, jak ona, a przynajmniej podobny w kilku cechach. Oboje ukrywali się za swoimi idealnymi maskami, czymś, co inni chcieli zobaczyć, a zdejmowali je w momencie, gdy byli zupełnie sami. Wszystko mogło się ułożyć w logiczną, spójną całość, gdyby nie jedna zasadnicza kwestia... Amelia pozbyła się swej maski, mimo że nie była sama.
 - Nie patrz tak na mnie... – wymruczała, miętosząc ze zdenerwowaniem kawałek materiału swojej spódnicy.
     Przez jego usta przebiegł cień szczerego, rozbawionego uśmiechu.
 - Jak?
 - Właśnie tak. – Czarne tęczówki odnalazły zielone i trwały tak w bezruchu.
 - Jak patrzę? – zawtórował Albus, ale zorientowawszy się, że uwidacznia swoją ciekawość w zbyt natarczywy sposób, umilkł i szybko odwrócił wzrok.
 - Z litością, Potter. Z tą cholerną litością! Nie musisz tego robić, nie potrzebuję jej! – stwierdziła, nienaturalnie przeciągając każdą sylabę.
 - Jestem nieszczęśliwa – wyznała nagle, wyginając w plecy w łuk i sięgając po stojący nieopodal, wypełniony przejrzystym płynem, kieliszek.
 - Jesteś pijana.
 - To też prawda.
     Zachichotała histerycznie.
 - Spuściłeś wzrok... bo bałeś się, co zobaczę w twoich oczach? I co by to było, Potter, no co...?
    Opamiętał się, nie chcąc nawet doszukiwać się powodów, dla których mógłby zmienić zdanie o Amelii Ferox. 
 - Litość. – Parsknął powątpiewającym śmiechem. – Miałaś rację, Ferox.
     Dziewczyna prychnęła pod nosem, a jej ręka automatycznie powędrowała ku malutkiej, tkwiącej na kanapie, torebeczce. Była pusta; na jej dnie spoczywało tylko kilka białych drobinek. Amelia zaklęła szpetnie. Magiczna, ulepszona kokaina straciła swoją początkową, upajającą moc, a nadchodzące wyrzuty sumienia i rozczarowanie własną osobą dały o sobie znać wyjątkowo szybko. Ból w piersi, który z każdą minutą coraz bardziej się nasilał, przeniknął również płuca. Zachłysnęła się powietrzem, a mimo to mogła oddychać. Dusiła się.
     Tymczasem Albus Potter kontynuował swoją tyradę, czując, że w tym przypadku może odnieść nad nią słowne zwycięstwo. Do tej pory to ona nokautowała go paroma złośliwymi ripostami.
 - Staczasz się, Ferox, i to w jaki paskudny sposób – szepnął wprost do jej ucha. Poczuł zapach kobiecych perfum, pomieszanych z niezaprzeczalną nutą alkoholu i odoru nikotyny.
     Amelia starała się uspokoić, ale jej ciało obezwładniły dziwne lęki. Spojrzała z przerażeniem na Pottera, który nieoczekiwanie porzucił wcześniejsze postanowienia upokorzenia jej. 
 - Co ci się dzieje? - rzucił nieufnie, jakby myślał, że robi sobie z niego żarty. 
     Powietrze świszczało nieregularnie pomiędzy jej wargami.
 - Wal się, Potter - syknęła ostatkami sił. Zrobiła żałosną minę i zgasiła papierosa w pobliskiej kryształowej popielniczce, po czym znowu opadła na kanapę. 
   Albus odsunął się, nie wiedząc, co powinien zrobić. 
 - Nie mogę na ciebie patrzeć... - Wcale nie chciał, by zabrzmiało to tak pogardliwie.
 -To co tu jeszcze robisz? Odwal się!
 - Nie. Nie mogę...
 - Och, niby czemu?!
 - Na własne nieszczęście jestem chyba jedyną osobą, która teraz interesuje się twoim losem. Więc zamknij się i zbieraj manatki, Ferox, gdyż WYCHODZIMY.
     Nie usłyszał żadnego odzewu z jej strony.

Będę na ciebie patrzył tak, jak jeszcze nikt nigdy nie patrzył...


     W jej wzroku tryumfowało szaleństwo. Chudziutka drobna dłoń ześlizgnęła się z kanapy i powędrowała ku lśniącemu drobinkami szkła skupisku. Usta umalowane drogą szminką ukształtowały się w nieoczekiwany uśmiech, gdy największy kawałek naczynia zabłyszczał w mętnym świetle.
 - Zostaw, idiotko – warknął Albus i chwycił boleśnie za jej nadgarstek, wytracając z ręki lśniący, ostry odłamek zbitego kieliszka. Wzdrygnął się na samą myśl o nieprzyjemnej wizji, jaka go nawiedziła.
 -Daj mi święty spokój, Potter.
 - Co on ci zrobił? – wyszeptał w końcu, stanowczo odciągając jej drugą drżącą rękę od srebrnego pudełeczka. – Popatrz na mnie. Słyszysz? Popatrz. – Na nic się zdały jego polecenia. Dziewczyna, wciąż skulona, leżała ze wzrokiem wbitym w swoje ciasno złączone kolana. Wyglądała jak małe, przestraszone dziecko, które jeszcze nic nie wie albo wie już zbyt wiele.
 - Kto? – syknęła po dłuższej pauzie. Stwarzała wokół siebie aurę pozorów, choć oboje dobrze wiedzieli, o kogo chodzi.
 - Nie twój interes, Bohaterze. 
     Brak reakcji z jego strony jeszcze bardziej ją rozwścieczył. 
 - Spieprzaj! – wrzasnęła na niego, zatapiając paznokcie w jego ramieniu. Nawet nie drgnął. Bolało.
 - Nie pasujesz tu... – wycharczała.
 - Ty też.

Będę cię słuchał i rozumiał... rozumiał bardziej niż ty siebie samą...

     Załkała bezgłośnie i wycofała swoją dłoń. Westchnęła ciężko, jakby zaczerpywała powietrze po długiej i żmudnej wędrówce na szczyt olbrzymiej góry, aż w końcu wypuściła je z cichym szmerem.
 - Mówili: „skończysz tak, jak te INNE.” – Jej głos brzmiał zupełnie obco. - Nie słuchałam... – dodała z zażenowaniem, wpatrując się bezczynnie w swoje czerwone paznokcie. – Miałeś rację... Co ja wiem o... miłości?! W końcu byłam tylko tanią dziwką wielkiego Zane’a Gringotta, nie?! Dobra, nieważne... – żałośnie pociągnęła nosem, przecierając palcem swoje wilgotne oczy. – Cholera, a niby wodoodporny... – wycedziła, oglądając swoje czarne od kredki i tuszu opuszki palców.
     Albus uśmiechnął się z powątpieniem, co Amelia skwitowała znudzoną miną.
 - Nie, Potter, nie ma mowy, tylko nie zaczynaj mnie umoralniać. Zamknij się i po prostu mnie stąd zabierz... - Sięgnęła ku lewej piersi, nie wiedząc, jakim cudem wydobyła z siebie taki potok słów.
     Ślizgon pokiwał lekko głową. Ręka zbliżyła się ręki. Palce oplotły palce. Spojrzenie spotkało spojrzenie. Oddechy były sobie równe.

Będę cię kochał tak, jakby to wszystko trwało tylko jeden dzień...

- Wasz król żyje! – wykrzyknął niespodziewanie zataczający się Scorpius Malfoy, który stanął w drzwiach, trzymając na wysoko podniesionych rękach dwie butelki Ognistej. Kilka osób parsknęło ironicznym śmiechem na określenie „wasz król”. Gringott wziął od Ślizgona przyniesione trunki i rzucił je w kierunku Masaki, który sprawnie złapał je w obie dłonie, a po chwili napełnił bursztynowym płynem swą opróżnioną przed momentem szklankę.
     Albus zerknął na tarczę zwieszonego wysoko na ścianie starego zegara. Drewniane wskazówki pokazywały wpół do pierwszą w nocy. Już nie wiedział, co działo się za wielką półką z książkami, za którą ukryto wejście do Pajęczyny. Nie wiedział, bo po prostu stamtąd wyszedł, a tuż obok chwiejnym krokiem podążała Amelia Ferox. Gdzieś w oddali dobiegł ich dźwięk ożywionej dyskusji. Salwa śmiechu, toasty, wiązanka przekleństw, głośna muzyka – wszystko to zdawało się być jedynie zamierzchłym tłem.
     Teraz byli tylko oni. I nurtujące pytania.
 - Dlaczego to robisz?
 - Może nie urodziłem się bohaterem, ale też nie bezdusznym dupkiem. Żal mi ciebie. 
Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Zacisnęła mocno zęby, mając ochotę go spoliczkować.
 - I CO?! MAM CI ZA TO PODZIĘKOWAĆ?!
 - Ciszej, Ferox. Wiem, że trudno ci przywyknąć, że nie jesteś pępkiem świata, ale... doceń TEN gest, ok? I zamilcz.

Ręka odsunęła się od ręki. Palce odtrąciły palce. Spojrzenie uciekło od spojrzenia. Oddechy zamarły...

A ta chwila... ta chwila to wieczność, Amelio.

Dotarli przed wrota żeńskiego dormitorium. Naokoło unosił się delikatny zapach kadzidełek.
 - Księżniczka – wymruczała Amelia, a wielkie posrebrzane drzwi otworzyły się z cichym łoskotem. Weszli do dużej komnaty. Na ścianach wisiały obrazy i różnego rodzaju ozdoby, związane z pamiątkami po wielkim Salazarze Slytherinie. Przy niektórych łożach wisiały plakaty sławnych, przystojnych graczy Quidditcha lub członków ubóstwianych zespołów muzycznych.
 - Gdzie twoje współlokatorki? – spytał cicho Albus, rozglądając się uważnie.
     Dziewczyna skrzywiła się z niesmakiem.
 - Pewnie włóczą się z jakimiś facetami. Zresztą... mam to gdzieś... – Opadła na swoje łóżko, tuż przy oknie, i zerknęła na Albusa spod na wpół zamkniętych powiek.
 - Przejmujesz się mną... -  wyszeptała nagle, a przez jej usta przebiegło coś, co przypominało cień uśmiechu.
 - „To, co robimy, stanowi o nas”. Arystoteles.
 - A więc teraz jesteś głupcem. Anonim... 
      Wymienili słabe uśmiechy. Nie trudno było zaobserwować niechęć, rozpiętą pomiędzy nimi jak naprężona nić. Im bardziej się do siebie zbliżali, tym trwalej owa antypatia bladła.
 - Głupim bohaterem.
     Albus uśmiechnął się pod nosem. Kiedy dostrzegł, jak jej powieki opadają ciężkawo, znużone doświadczeniami upływającej nocy, niespodziewanie poczuł strach przed zostawieniem jej samej. 
 - Śpij, Ferox – odparł, nie spuszczając z niej przenikliwego wzroku. – A jutro obudź się z myślą, że tego nigdy nie było i... mnie też nie.
     Rzucił uśpionej Amelii ostatnio spojrzenie. Nie było w nim litości, ale współczucie. Gdy odchodził, ujrzał na szybie snop jasnego światła. Zaintrygowany podszedł bliżej okna. Z czarnego nieba wyzierał złowrogi Znak, a jego świetliste pazury sięgały twarzy Amelii Ferox. Jej sen był intensywny i niezmącony, zupełnie jak blask rozświetlający stalowe połacie nocnego firmamentu.
    Nie miał czasu na jakiekolwiek zebranie myśli, ponieważ nagle po jego ciele rozlał się tępy ból.
 - WYNOCHA, TY ZBOCZKU! – zawyła jakaś tęga blondyna, trzymając na wysoko uniesionej ręce lampkę nocną.

***
Okiem Dracona.


 - Draco?
     Przekraczam próg domu. Absurd. Ten dom to tylko skupisko cegieł, grube ściany, za którymi kryje się wiele wykrzyczanych słów, ale jeszcze więcej tych niewypowiedzianych. Ale to właśnie tu wracam, jak przykładny, wycieńczony pracą i spotkaniami z klientami obywatel świata magii... Oddycham. Funkcjonuję. Powinienem żyć.
     Kiedy brałem ślub z Astorią, a byłem i w sumie wciąż jestem człowiekiem niewierzącym, ateistą, który pokłada nadzieję wyłącznie w swój własny rozum, zmieniłem wyznanie, dla niej, dla tej jedynej kobiety. Ale przecież wszystko było kłamstwem! Nie była jedyną, bo jedną z wielu. Nie kochałem jej tak, jak mąż powinien kochać swą żoną. Byłem wobec niej wdzięczny i ona prawdopodobnie, nie, ona musiała to wiedzieć, musiała wiedzieć o mojej pierwszej, drugiej, trzeciej, kolejnej i kolejnej zdradzie. Nasze małżeństwo jest zwykłą fikcją, podpisem na papierku... A teraz, kiedy analizuje każdy kawałek twarzy Hermiony... hm... Hermiony Weasley... czuję się tak, jakbym popełniał jakąś straszliwą zbrodnię! Nie poczuwam się do winy, gdy zdradzam Astorię, kiedy leżę u boku innej kobiety, ale te myśli, Boże, te myśli...!
     Nie mogę tego robić, nie mogę myśleć w taki sposób... Nie. Bo jestem niemal czterdziestoletnim facetem, to wszystko... to nagłe urojenie, wspomnienie o dawnej, utraconej i dość dramatycznej miłości, może jest tylko początkiem, jakimś idiotycznym, wziętym z podręczników magopsychologów, symptomem kryzysu wieku średniego? Może od razu powinienem strzelić w siebie Cruciatusem, żeby wreszcie odseparować od swoich rozsądnych myśli tę szaloną refleksję?! Hermiono Granger, gdziekolwiek jesteś, za wzgórzem czy nie, kilka metrów dalej lub milami stąd... wiedz, cholera jasna, wiedz, że działasz na mnie mocniej niż jakikolwiek narkotyk świata, niedostępny, najdroższy i jeszcze przez nikogo nie zdefiniowany.
- Draco? To ty? – kobiecy głos wdziera się do mojego umysłu.
      „A niech to!”, pomyślałem nerwowo. Sądziłem, że uda mi się niezauważenie przejść obok salonu, ale magiczne przedmioty, którymi moja żona zaminowała cały budynek, były nie do zmylenia.
 - Witaj, Astorio. – Podszedłem do fotela, na którym siedziała obrócona do mnie plecami kobieta, i nachyliłem się nisko, by pocałować ją w policzek. Nawet nie drgnęła. Wciąż wpatrywała się w rozgwieżdżone sklepienie, które było zupełnie takie same, jak wtedy, jak tamtej nocy, gdy z mojej piersi wydobyły się trzy magiczne słowa...

Nie opuszczaj mnie...

     Dopiero teraz raczyła na mnie spojrzeć. Jej oczy lśniły w półmroku, wpatrując się we mnie, jakby już wiedziały... Tak, wiedziały. Posiadły niezwykły dar spijania z mojej twarzy całej prawdy, odartej z jakichkolwiek iluzji.
 - Astorio – szepnąłem, nie odrywając spojrzenia od jej pięknych, subtelnych rysów.
 - Siedemnaście lat temu – zaczęła nagle i ponownie obróciła głowę w kierunku okna, butnie ignorując moje intensywne, zachłanne spojrzenia – zgodziłam się wyjść za ciebie. Ale... powiedz mi jedno, Draco... Gdybyś miał okazję cofnąć się w czasie, zapytałbyś mnie o to samo?
- A czy ty odpowiedziałabyś tak samo? – odparłem po kilku minutach wymownej ciszy.
     Podniosła na mnie wzrok.
 - Wiesz, że mam powody, by cię znienawidzić? – To wcale nie zabrzmiało jak pytanie.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz