21. " Każdą odległość można pokonać "



Okiem Dracona.
      Nie opuszczaj mnie...
 - Wiesz, że mam powody, by cię znienawidzić?
     Pokiwałem opieszale głową, niemal nadstawiając swój policzek.
 - Zostałam z tobą, byłam... jestem... zawsze... wiesz o tym, momentami wykorzystujesz... Nic dla ciebie nie znaczę... Boże, Draco!... Gdyby nie Scorpius, gdybym siedemnaście lat temu nie powiedziała ci o nim, nie zatrzymała cię... odszedłbyś...?
     Słowa niewypowiedziane kotłowały się w mojej głowie - chciały zmanipulować mowę, ale znowu do tego nie dopuściłem. Zadziwiające, jak niegdyś nie miałem żadnych oporów, by wyznawać nawet najgorsze rzeczy. Z wiekiem najwyraźniej zacząłem być ostrożniejszy. Egoizm to nieodłączny towarzysz mojego losu, owszem, zgadza się, ale ta cecha nie wynikała jednak z tego, że byłem szczery wobec Astorii – szczery aż do bólu, wręcz przeciwnie... Okłamywałem ją każdego dnia, choć i tak w większości nie spędzaliśmy ich wspólnie. Okłamywałem, patrząc jej w oczy i wmawiając sobie, że to ich widok wypełnia moje myśli, kiedy tak naprawdę przypominałem sobie tęczówki i n n e j lub tych wszystkich innych... Okłamywałem, mówiąc „kocham”. A ona wciąż mi wybaczała, udając miłosiernie, że nic się nie stało. Czasem czułem do niej za to obrzydzenie. Chciałem, by sama to przerwała. Wiedziałem, że ja nigdy tego nie zrobię.
     Nie słysząc odpowiedzi, spuściła pokornie głowę. Ująłem jej podbródek i kazałem na siebie spojrzeć.
 - Uratowałaś mnie – stwierdziłem cicho, gładząc jej usta opuszkiem palca. – Przed tym wszystkim. Przede mną samym. Mamy syna – przypomniałem, wskazując ruchem ręki na stojącą w pobliżu kominka ramkę ze zdjęciem jasnowłosego chłopca. – Jest częścią ciebie i częścią mnie, więc nie mów, że nic dla mnie nie znaczysz... Nigdy cię nie opuszczę...
     Wyprostowałem się i, gniewnie marszcząc brwi, ruszyłem ku drzwiom mojego gabinetu.
 - Pytanie byłoby identyczne – rzuciłem przez ramię, ale kiedy zatrzasnąłem się w swoich czterech ścianach i spojrzałem na obraz, przedstawiający pijaka sączącego tanie wino, a tuż obok czyhającą na niego Śmierć, zrozumiałem, pojąłem, że...
 - Nigdy byś nie usłyszała tego pytania. Bo ono w ogóle by nie istniało.

Nie opuszczę cię...

*

Siedemnaście lat wcześniej...

 - Idziesz? – Kobiece oczy z uwagą śledzą każdy ruch krzątającego się po pokoju mężczyzny. Gdy ten kiwa niedbale głową i odgarnia z czoła pojedyncze kosmyki jasnych włosów, subtelne, pełne usta kształtują się w tajemniczy uśmiech.
 - Nie wiem, gdzie idziesz, ale... kilka minut cię nie zbawi, w końcu możesz się teleportować. Wróć do mnie... – Przywołuje go do siebie jednoznacznym kiwnięciem palca, jednak mężczyzna wydaje się ją ignorować.
- Śpieszę się na zajęcia – wyjaśnia, zapinając guziki swej ciemnozielonej koszuli. Zostawia kilka nie zapiętych pod szyją, co sprawia, że wygląda jeszcze ponętniej niż zwykle. Wie o tym doskonale.
 - Draco... Nie masz dzisiaj żadnych zajęć, sprawdzałam...
     Malfoy nie reaguje w żaden sposób – wciąż kompletuje swoją garderobę, porozrzucaną po całej sypialni. Mógłby zarzucić jej nadmierną kontrolę, ale nie ma dziś nastroju na kobiece wrzaski i pretensje.
 - Czy coś jest ze mną nie tak? Powiedz. Spróbuję to zmienić.
     Znowu brak jakiegokolwiek odzewu z jego strony.
 - Przychodzisz wieczorem, wychodzisz rankiem. Do tego mają się ograniczać nasze kontakty? Nigdy nic o sobie nie mówisz... – mruknęła, podciągając kolana pod brodę i opatulając się szczelniej turkusową kołdrą. – Chyba nie zapomniałeś o naszej... hm... „umowie”? Nasze rodziny... – urywa wpół zdania. - Dlaczego po prostu nie pozwolisz mi siebie pokochać?!
 - Do wieczora, Astorio. – Chłopak posyła jej ostatnie spojrzenie i nieznaczny uśmiech. Ciche pyknięcie, sygnalizujące teleportację, usadawia się w jej umyśle tuż obok obrazu jego smutnego uśmiechu.
     Załkała gorzko, opadając ciężko na miękką poduszkę.
     „Ktoś tak zamknięty, jak ty, musiał być przez kogoś zraniony. Musiał kogoś kochać... nie kłam...”

*

     Jesienny chłodny wiatr wprawiał w ruch piętrzące się na alei suche liście. Draco Malfoy, który szedł wzdłuż ściany ogołoconych, smutnych drzew, wymierzał w stertę liści cios czubkiem swych butów. Zdążył już obejść potężne wzgórze, ale wciąż kroczył przed siebie. Zastanawiał się nad kontynuowaniem nauki, nad jego sensem... Głupio byłoby teraz zrezygnować, wszak był najlepszy na roku. Znani profesorowie obsypywali go pochwałami, a koledzy szanowali i liczyli się ze zdaniem przyszłego prawnika. Draco znowu mógł się poczuć lepszy.
     Skręcił w boczną dróżkę alei. Kiedy usłyszał stłumiony głos, przedzierający się przez ciasno zwarte zarośla, przystanął.
 - Cisza i spokój, tak, jak zawsze chciała.
     Mężczyzna zbliżył się do źródła dźwięków. Miał wrażenie, że gdzieś już słyszał ten ton.
 - To co? Pomóc wam z przeprowadzką? Skrzyknę kumpli i szybko się uwiniemy z tym szmelcem – dobiegł go drugi głos. Draco z zaciekawieniem próbował przeniknąć spojrzeniem na drugą stronę, ale jego starania były całkowicie bezskuteczne. Mógł posłużyć się czarami, ale przecież nie wiedział, kim są właściciele sąsiadującej z jego posiadłością działki. Wolał nie ryzykować ujawnieniem. 
 - Szmelcem? Uważaj, moja żonka kocha te meble. Zresztą... jakoś nie wyobrażam sobie aurorów lawirujących między żyrandolem a kiblem.
     „A więc czarodzieje”, pomyślał Draco, unosząc brwi w geście zdziwienia. „Nowi sąsiedzi?” Jeszcze bardziej przycisnął się do krzaków, mając nadzieję, że wyłapie z tej rozmowy coś więcej niż tylko mało znaczące strzępy.
 - I jak Hermiona to znosi?
     „Hermiona...?”
 - No wiesz... Poranne mdłości, a w ogóle... ma jakieś dziwne kubki smakowe, bo ostatnio zażyczyła sobie kredę ze szpinakiem, mówię ci, stary, aż mi się odechciało jeść, dasz wiarę... ?!
 - To już rzeczywiście poważna sprawa... - Ktoś zachichotał.
     „Poranne mdłości...?!”
 - ...to będzie dziewczynka, myślałem, że zemdleję, jak się dowiedziałem!
- Ron – odparł ktoś poważnie i rzeczowo. – Przecież ty zemdlałeś!
- Parszywe plotki... Hermiona już kompletuje ubranka, kurczę, nie wiedziałem, że na świecie jest tyle różowego!
     „Hermiona... poranne mdłości... dziewczynka... Co?...”
     Draco z niezwykle dobijającą jasnością uświadomił sobie coś nagle. Jego nowym sąsiadem został Ron Weasley wraz ze swą żoną – swą ciężarną żoną, Hermioną Weasley.
 - ...przyzwyczaisz się. Gdybyś wiedział, co robiła Ginny. Ostrzegam cię, Ron, będzie próbowała cię wkopać w pieluchy, paskudna robota...
     Dobiegła go salwa śmiechu. Już nie słuchał. Wszystko wokół mdło zawirowało.

     Uciec stąd, jak najprędzej...! Szybko, szybciej! Upaść. Podnieść się. Biec dalej. Zapomnij, Draco, zapomnij! Dwa niepewne kroki w tył, niezliczona ilość w przód. ZABIJ TE MYŚLI! Odpędź się od nich! Zakop zwłoki swojej nadziei obok grobów wiary i miłości.
     Jego serce bije, jak oszalałe; bije, bije, bije... tak mocno... tak rozpaczliwie... W końcu mężczyzna wpada na kogoś z impetem. Wątły organ łomocze jeszcze bardziej, gdy, podniósłszy się z ziemi, Draco czuje czyjś subtelny, fiołkowy zapach.
 - Niech pan uważa! – słyszy kobiecy, rozdrażniony głos.
     Oddycha ciężko, ale kiedy podnosi wreszcie wzrok, kiedy odnajduje ukryte za pasmami brązowych włosów orzechowe tęczówki, kiedy zerka na widocznie zaokrąglony brzuch, kiedy uświadamia sobie, że patrzy nie na jedną, lecz na dwie formy życia i kiedy umiera w sobie wraz ze swą nadzieją... ten oddech zamiera. ONA także nic nie mówi. Wpatrują się w siebie bez słowa – w milczeniu, do którego zdążyli przecież przywyknąć... Nie sposób opisać, ile nieposkładanych myśli nagle wdarło się do ich umysłów - jak zaczęły obalać te uporządkowane, ułożone w hierarchiczny sposób...
- Jak... Jak będzie miała na imię...? – wydusił, a brzmienie tych słów, ba, samego pytania, wprawiło go w tymczasowe osłupienie. Nie był w stanie nic innego powiedzieć. Miał wrażenie, że Hermiona badawczo obserwuje jego poczynania, ruchy, doskonale słyszy jego przyśpieszony oddech, widzi wyraz jego zmatowiałych oczy i to okropne, wewnętrzne rozdarcie, które za wszelką cenę próbował w sobie unicestwić...
 - „Miała”? Skąd ty... – zaczęła zaskoczona kobieta, automatycznie łapiąc się za brzuch. Ujrzawszy jednak zbolałą minę Dracona, westchnęła bezgłośnie, po czym odparła:
 - Roseanne. Tak będzie miało na imię moje dziecko.
     Pokiwał lekko głową. Bolało go serce, bolała go dusza, a mimo to nie oderwał od niej oczu, choć doskonale wiedział, że z każdym spojrzeniem ten piętnujący ból wzrasta.
 - Wygląda na to, że zostaliśmy sąsiadami – wymruczał nagle tym swoim ironicznym tonem, który w pierwotnej koncepcji miał przysłonić to, czego kiedyś, jako kilkunastoletni chłopak, nie chciał pokazać. A teraz... teraz robił to mimowolnie, ot tak, po prostu, jakby nie mógł przestać...
     Och, dlaczego nie spojrzała mu wówczas w oczy?! Dlaczego nie sugerowała się ich wyrazem, lecz kpiącym brzmieniem jego głosu?! Odebrała to, jako atak. A na atak należy odpowiedzieć...
 - Nie bój się, nie będę ci składać sąsiedzkich wizyt z ciasteczkami domowej roboty – odgryzła się, mrużąc wściekle swe powieki.
     Oddech Dracona stał się jeszcze szybszy, niemiarowy; jego pierś falowała niespokojnie, wzdymając się, a to raptem opadając. Miał wrażenie, że wszystkie komórki jego organizmu pulsują jakimś nieokiełzanym bólem, że jego serce za chwilę wyrwie się z piersi i padnie tuż przed stopami ciemnowłosej kobiety. I zostanie przez nią wdeptane w ziemię... Nie sądził, że jej słowa zabolą go tak mocno... Przecież już dawno pogodził się z tym rozstaniem! Przecież żył swoim własnym życiem, studiował, pogłębiał wiedzę; przecież umawiał się z dziewczynami, tworzył nowe związki i kończył je z żalem. Przecież... zapomniał... Czy to możliwe, że wymazał JĄ z pamięci, podświadomie p a m i ę t a j ą c ? Wystarczyła jedna chwila nieuwagi, by jego wieloletnie starania i żmudna praca obróciły się wniwecz, straciły jakąkolwiek wartość...
     „Jedno cholerne spojrzenie...! JEDNO.”
     Jakby nie mając pojęcia, co ze sobą począć, odwrócił się prędko z wyraźnym zamiarem wycofania się w głąb lasu. Hermiona również obróciła głowę w przeciwnym kierunku i oddaliła się na pewną odległość, stawiając każdy krok z niezwykłą ostrożnością.
- Jesteś szczęśliwa? – zapytał nieoczekiwanie Draco, przystając.
     Paradoks.
     Jak to możliwe, że niespełna kilkanaście lat wstecz kochający się, szepczący cichutko piękne, lecz złudne deklaracje, ludzie, teraz stali do siebie plecami, jak dwoje obcych, bezimiennych nieznajomych...? Ich ciała dzieliło parę metrów, myśli całe mile, a serca...? Stracone lata.
 „Każdą odległość można pokonać...”
 - Co to za pytanie...?! Oczywiście, że tak! – stwierdziła z nieukrywanym oburzeniem, a jej twarz przysłoniła czerwona mgiełka złości. – Zwłaszcza TERAZ – dodała bezlitośnie. Nie potrafiła pojąć jego intencji i tego, co chciał osiągnąć poprzez tę dziwaczną rozmowę. Nim zdążyła zrozumieć jego słowa, zamotane w sieci podtekstów i dwuznaczności, i motywy postępowania, było już znacznie za późno.
     Gdyby teraz podniosła na niego swój wzrok, ujrzałaby na tej męskiej, stężonej w apatii twarzy cień smutku i rozgoryczenia. Ale przecież nie mogła tego zrobić - musiała bowiem uciec od własnego  c i e n i a... Tym cieniem był widok mężczyzny o jasnych włosach i bladoniebieskich oczach, w których tajemnicę stanowiła jakaś dziwna pustka... Może dlatego nie potrafiła w nie spojrzeć? Bo tak bardzo się jej obawiała i tego, że znowu... będzie p a m i ę t a ć ? Bała się pustki wtedy - bała się pustki teraz... Wydawało jej się, jakby niespełna przed momentem patrzyła na twarz nastolatka, a nie dwudziestokilkuletniego młodzieńca. Pragnęła uciec od wspomnień, a w tej żmudnej wędrówce pomógł jej właśnie Ron... i ich długo wyczekiwane dziecko, które w sobie nosiła.
     „Mogłeś mi dać szansę... Mogłeś dać NAM szansę! Cholera, zawsze byłeś egoistą!”
 - Jesteś szczęśliwa? – zawtórował, co widocznie ją zniecierpliwiło.
 - W co ty grasz?! – Czuła się osaczona; baldachim upleciony ze złotych liści, jaki kołysał się smętnie nad ich głowami, sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał runąć w dół.
 - Odpowiedz. Jesteś szczęśliwa?
     W milczący odzew wdarł się lekki powiew wiatru.
     Chłopak odetchnął ciężko.
 - Nie potrafisz tego powiedzieć. Wciąż jesteś słaba, Granger...
     Odwrócił się, wolno i niepewnie; jego ruchy wydawały się być kolejnymi ujęciami, klatkami na taśmie filmu. Jednak nikt już za nim nie stał. Jedyne, co ujrzał, to znikający pomiędzy pniami sędziwych buków skrawek jasnego, zwiewnego materiału.
 „A więc to jest twoja odpowiedź...”
     Schował dłonie do kieszeni spodni i ze spuszczoną głową ruszył ku swej wielkiej posiadłości, gdzie nawet ciszy przypadało echo.

*


     Teleportował się. Nic, nawet dziwny ucisk w żołądku, jaki nadal towarzyszył mu podczas tego typu „przenoszenia się”, nie odciągnął go od m y ś l e n i a.
     W końcu wylądował na obrzeżach Southampton, położonego w hrabstwie Hampshire. Gdzie mógłby teraz pójść? Gdzie zrzuciłby z siebie cały ten ciężar? Kto ukoiłoby jego rozjuszone myśli? Kto dotykałby czule jego ciało, tak przyjemnie, że byłby w stanie zapomnieć o wszystkim?
     Już nawet nie jest rozżalony; jego łzy są oznaką słabości, co wzbudza w nim ogromne pokłady agresji! Zaciska palce w pięść i wściekle uderza nią o twardy, pokryty wymyślnymi graffiti, mur. Dłoń zaczyna puchnąć, krwawić... Nie teleportował się ponownie. Miał ochotę poczuć na sobie chłodne, rześkie powietrze jesiennej zadumy. Zachodzące, odbijające się na tafli wody, słońce, było jego własnym zachodem. Zachodem pozostałych złudzeń, jakimi podświadomie się karmił.
     Skierował swe stopy ku rezydencji Greengrass’ów. Im bliżej był celu, tym bardziej potęgował się w nim żal. Szedł licznymi, brukowanymi uliczkami, skręcał w kolejne, mijał rzędy mugolskich sklepów (upewnił się, że jego schowana w kieszeni różdżka nie rzuca się zbytnio w oczy) i nieznanych mu ludzi. W końcu wtargnął na teren mniej odwiedzany przez tutejszych mieszkańców. Wkrótce, pomiędzy licznymi pniami drzew, Draco dostrzegł prześwitujący zarys dworu. Przedarł się przez gąszcz, aż w końcu stanął na wąskiej, żwirowanej ścieżce, wiodącej wprost do ogromnej, czarnej bramy posiadłości.
     Rozejrzawszy się uważnie wokół siebie, stwierdził, że bez obaw może skorzystać z magicznego atrybutu. Wydobył z kieszeni różdżkę i przyłożył jej koniec do metalowych wrót. „Draco Malfoy, czarodziej. Syn Narcyzy i Lucjusza Malfoyów. Do Astorii Greengrass”, wyszeptał pod nosem i niespełna kilka sekund później kroczył już przez plac.
     Spojrzał w górę, jak zwykł to robić człowiek, który czuje się mały i nieistotny, stojąc obok prawdziwego świadectwa ogromu mijających lat. Dom był wielki; brzoskwiniowa farba, pokrywająca jego ściany, widocznie rzucała się w oczy. Dwa grube filary podtrzymujące strop sprawiały wrażenie dostojnych strażników.
     Bez żadnego skrępowania przekracza próg domu, jakoby już nie był gościem, a członkiem rodziny, i zaczyna wspinać się po szerokich schodach. Stopnie zdają mu się uciekać spod nóg. W obliczu własnej niemocy przypomina sobie obrazy z nieoczekiwanego spotkania Hermiony Weasley. Na usta cisną mu się słowa; krzyk pełen rozpaczy i skargi to tylko nieme westchnięcie... Jedynie spływające po męskich, bladych policzkach w postaci lśniących, wilgotnych strużek oznaki ciążących emocji wydobywają się z jego zmęczonego ciała...
     Stopnie. Trzy. Dwa. Jeden. Draco mija wyniosłego lokaja, Gustawa, i parę odzianych w gustowne fartuszki skrzatów domowych.
 - Panicz Malfoy...!
     Skina sztywno głową.
 - Astoria u siebie?
     Optymistyczny pisk skrzata jest wystarczającą odpowiedzią.
     Chłopak idzie dalej. Drzwi, które uwieńczają koniec jego dłużącej się wędrówki, otwierają się gwałtownie. Staje w nich kobieta o szarych oczach z wyrazem zagadkowego rozmarzenia. Jej dbale upięte włosy lśnią w świetle lamp czystą platyną.
 - Draco, co ty tu...?! – woła ze zdziwieniem, ale nie dane jest jej skończyć, gdyż zostaje przez niego przygnieciona do drewnianej futryny, a po chwili wciągnięta do pokoju.
     Upewniwszy się, że nikt się nie zbliża, Draco podchodzi z kamienną twarzą do osłupiałej kobiety, kładzie swe dłonie na jej talii, schodząc niebezpiecznie w dół, aż w końcu, bez słowa, popycha ją lekko na pobliską sofę. Napiera na nią całym swym ciężarem, składa namiętne i długie pocałunki, tak zachłanne, tak desperackie, jakby właśnie z kimś się żegnał...
 - Podoba mi się... – perlisty chichot Astorii zostaje stłumiony przez kolejny pocałunek. Kiedy jednak spostrzega lśniące policzki Dracona, natychmiast poważnieje.
     „Ja... ja płaczę...?!”, myśli chłopak i wciąż nie racząc jej spojrzeniem, pośpiesznie ociera dłonią swoje wilgotne policzki.
 - Przepraszam – szepcze cichutko. Czuje się zawstydzony – zawstydzony, bo Draco Malfoy nigdy nie płakał, nie płakał wcale, nie... Bo Draco Malfoy nigdy nie kochał... nie kochał nikogo... nie...
 - To przez NIĄ, prawda? – pyta kobieta, gładząc opuszkiem palca jego spięty kark.
     Draco nie odpowiada. Ma wrażenie, że jeśli przytaknie, ruch ten będzie potwierdzeniem jego osobistej porażki.

Bo Draco Malfoy nigdy nie kochał... nie kochał nikogo... nie...

 - Boże... – mruczy Astoria, kiedy czuje jego ciepłe wargi na swojej szyi. – Ty JĄ kochasz... tak bardzo, że aż nie możesz tego znieść...
     Wciąż brak odzewu - ale właśnie to milczenie jest dla Astorii wystarczającą odpowiedzią – odpowiedzią, której podświadomie nie chciała znać. Bo tak trudno być z człowiekiem, o którym prawie nic się nie wie, a który wkrótce ma stać się powiernikiem sekretów, ostoją w trudnych momentach; który „przychodzi wieczorem, a wychodzi rankiem”; który tak naprawdę nigdy do niej nie należał i prawdopodobnie nigdy nie będzie...
 - Dlatego tu przyszedłeś? – mruczy, ale przecież doskonale wie, jaka padłaby odpowiedź, gdyby Draco miał w sobie tyle odwagi, by chociaż raz w życiu powiedzieć prawdę. – Taa, po to... – dopowiada cicho, kumulując w sobie jakąś nadziemską, powstałą z zazdrości, siłę, i zsuwając z siebie jego barczyste ciało.
     Zrywa się z łóżka i otwiera szerzej okno, jakby się dusiła, a po chwili, zaczerpnąwszy świeżego powietrza, idzie ku drzwiom.
 - Opowiedz mi – szepcze, zaplatając ramiona na piersiach i wciąż stojąc do niego plecami. Gdy Draco słyszy tę prośbę, jego usta wykrzywia grymas. Rozpamiętywanie to ostatnia rzecz, której teraz potrzebował, ale tak naprawdę pierwsza, o której myślał...
     „Masochista-idiota”, przemyka mu przez umysł.
 - Kiedyś jej nie znosiłem, ubliżałem na każdym kroku – zaczął bezbarwnym tonem. – Uważałem się za lepszego, zresztą, może nadal to robię... Ale wtedy... to ona uświadomiła mi, że istnieje coś innego oprócz ‘ja’. Później... później mi to pokazała... Boże... Brzmię, jak jakiś żałosny bachor – wypluł z pogardą, lecz zmotywowany błagalnym spojrzeniem Astorii, gorliwie kontynuował:
 - Pomimo że miałem wybór, postąpiłem tak, jakby mi go odebrano. W istocie to ja go odebrałem – nie sobie, ale jej. I... do kogo ja powinienem mieć teraz pretensje?! Do siebie, cholera, bo nienawidzę JEJ i... tego, co ze mną zrobiła... nienawidzę JEJ mężulka, nienawidzę JEJ... dziecka...
 - Jeśli tak bardzo jej nienawidzisz, dlaczego ją rozpamiętujesz?! – Usta Astorii zadrżały.
 - Bo jej to obiecałem... – syknął bezgłośnie, mrużąc swe zmęczone oczy.
     Oddech dziewczyny nagle przyspiesza. Nie mogła uwierzyć w realność tej sytuacji, w to, że rzeczywiście chłodny Draco Malfoy oddał komuś część swego równie chłodnego serca i że to nie zostało przyjęte. A dziura w jego organie do dziś wyziera złowrogo...
 - Nie opuszczaj mnie... – załkał, jak skrzywdzone dziecko, patrząc w sufit nieobecnym wzrokiem. Wciąż spoczywa na łóżku w takim stanie, w jakim pozostawiła go Astoria. Tylko jego rozbiegane, lecz obecnie znieruchomiałe na jasnym suficie spojrzenie sygnalizuje, że ż y j e.
- Jak w ogóle mogłeś pomyśleć, że... jak mogłeś podejrzewać, Draco, jak... – szepcze w roztargnieniu, a kiedy kładzie się obok niego, bezmyślnie wpatrując się w sufit, już wie, że kocha, wie, że jest w stanie zrobić wszystko dla tej miłości, ale wiesz też, że jej wyśniony książę, król marzeń, wciąż, mimo definitywnego zakończenia pięknej, lecz smutnej historii, żyje w zupełnie innej bajce. I czeka na swoją królową...
 - Nie proszę, żebyś mi wyb... – W niedokończone wyznanie wkrada się delikatny pocałunek.
 - Wybaczam ci – szepcze Astoria, patrząc mu w oczy.
     I tak, jakby nic się nie stało, jego dłoń, najpierw niepewnie, wędruje po jej ciele, pozostawiając po sobie niewidoczne, ale dotkliwe piętno w i e d z y, i wraz z kolejną falą pieszczot nabiera większej śmiałości. A ona poddaje się jego dotykowi i woli, próbując zapomnieć o tym, że w i e...

Draco Malfoy nigdy nie kochał... nikogo tak mocno, jak teraz. Nie kochał nikogo... bardziej niż samego siebie. Nie... wcześniej, nie potem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz