22. " Zapamiętaj tę chwilę "



 - Do łóżek! Prefekci, natychmiast do mnie! – głos Slughorna przekrzyczał setki uczniów za pomocą zaklęcia Sonorus.
     Cała ta afera z Mrocznym Znakiem pomogła Albusowi wymknąć się z dziewczęcego dormitorium i wtopić w tłum wyrwanych ze snu gapiów. W zamku podniósł się rwetes. Dyrektorka szkoły zwołała specjalne spotkanie nauczycieli w celu ustalenia dalszych kroków działania. Prefektom przypadła niewdzięczna rola ogarnięcia chaosu wśród uczniów. Mimo że Mroczny Znak został już zniszczony przez młodego profesora, Gabriela Fitzroya, to nadal był głównym tematem rozmów. Wszyscy rozważali różne opcje; niektórzy podsunęli, że może ktoś zrobił głupi dowcip, ale ich zdanie momentalnie negowali pozostali, że „co?!”, że „niby jak?!”. Albus, co prawda, był trochę zaciekawiony, ale nie opowiedział się za żadną stroną.Jak zwykle wykazał się totalną ignorancją.
 - Ej! – usłyszał nagle głos Malfoya, który przed zakłóceniem imprezy w Pajęczynie prawdopodobnie zdążył się już porządnie upić. Utrzymujące go na nogach zaklęcia kamuflowały przed nauczycielami jego obecny stan.
 - Do łóżek, pierwszoklasiści! – dodał nieprzystępnym tonem, ale gdy tylko Slughorn zniknął w drzwiach, wycedził:
 - Spieprzać do wyrek, bachory... – Nie musiał dwa razy powtarzać, żeby uzyskać zamierzony efekt. Dzieci, przerażone sytuacją, rozeszły się do swoich dormitoriów, ale starsi uczniowie wciąż wpatrywali się w ciemne niebo.
     Albus odwrócił głowę i w tym momencie spostrzegł Rose Weasley. Jej włosy były nieuczesane i rozpuszczone, w oczach kryło się swego rodzaju oburzenie, ale także widoczny ślad po nagłym przebudzeniu. Na jej ustach malował się niepokój. Obserwując tę scenę z ukrycia, Albus miał szansę zobaczyć, jak szybko zmienia się wyraz twarzy Malfoya od momentu jego splendoru do chwili spojrzenia na Gryfonkę. Młody Potter doskonale widział wpełzający na wargi Ślizgona zjadliwy uśmieszek, jednak ku własnemu zaskoczeniu dostrzegł też... no właśnie, co? O czym tak naprawdę myślał Scorpius Malfoy, kiedy patrzył na kusy szlafrok swojego wroga?
     Albus sądził, ba, był przekonany, że za moment usłyszy jakiś uwłaczający żart Malfoya. Jednak żadne zdanie nie wydobyło się z jego ust. Gryfonka także nie uraczyła go ripostą. Patrzyli tak na siebie przez dłuższą chwilę. On uśmiechał się nieznacznie, kpiąco, tak, jak to miał w zwyczaju, ona taksowała go wzrokiem, jakby chciała przeniknąć spojrzeniem do najgłębiej skrywanych myśli chłopaka. „Co się dzieje?!”, pomyślał zdezorientowany Albus, kiedy Rose uniosła obie brwi, jakby coś sygnalizowała Malfoyowi, a gdy ten to przyuważył, skinął sztywno głową. Wkrótce oboje znikli za tymi samymi drzwiami.
     Młody Potter wycofał się w głąb pokoju.
 - Patrz, jak łazisz, ofiaro losu! – warknął ktoś tuż nad jego uchem, kiedy niezauważenie przestąpił próg drzwi. Wymruczał pod nosem jakiś oklepany frazes i nim zdążył jakkolwiek zareagować, ujrzał kredowobiałą twarz Caleba Frowarta. 

*

 - Malfoy, jesteś... jesteś uchlany! Czy ty wiesz, jakie poniósłbyś konsekwencje, gdyby któryś z nauczycieli to zauważył?!
 - A czy ty wiesz, że teraz trujesz mi dupę? 
 - Doskonale, panie Mam-W-Sobie-Sto-Butelek-Whisky!
 - Panie... w sobie... whisky... nie nadążam... Mów wolniej!… hę?!
 - Będę ci truła za kilka godzin, jak jeszcze nie wylecisz z Hogwartu! Zamknę cię w pokoju na kacorze i zakręcę wodę w łazience – spojrzała na niego z satysfakcją, jednak widząc jego niezbyt przejęty wyraz twarzy, dodała z obrzydzeniem: - W kiblu też. I wyleję tę śmierdzącą wodę z kwiatków... nie myśl sobie...!
 - Korzystając z okazji, że pozostało mi kilka minut wolności... – przerwał jej tyradę rozleniwionym tonem. - Ja skręcam w lewo, ty w prawo i... KUR...DE, MÓJ ŁEB! – Jego rozwścieczony głos poniósł się echem po ciemnym korytarzu.
 - Co? Tak szybko? – zaśmiała się z sarkazmem Rose, po czym wyciągnęła różdżkę i szepnęła pod nosem: - LUMOS!
 - Malfoy, ty krwawisz... – mruknęła dziewczyna, dokonując oględzin twarzy Ślizgona.
 - Co...? Krew...? Gdzie...? Ochhh...
     Nie wiedziała, co zrobić najpierw – czy śmiać się, czy podjąć próbę ocucenia omdlałego chłopaka. „No coś podobnego!”, pomyślała. „Nareszcie mam go czym szantażować, ha!” Zdecydowała się na tę drugą opcję. Pierwszą miała zrealizować już  wkrótce.
     Przewróciła oczyma w geście zażenowania, a następnie wycelowała w nienaturalnie wygięte ciało Ślizgona koniec swojej różdżki, z której niebawem popłynął wartki strumień lodowatej wody.
     Nim Scorpius otworzył oczy, minęło kilka sekund. Spojrzał na Gryfonkę ze swego rodzaju pretensjami, ale jego wyrzut został zastąpiony nieoczekiwanym, dość dziwnym stwierdzeniem:
 - Przyrzekam, że do pełnoletniości nie tknę alkoholu, zachowam umiarkowaną wstrzemięźliwość w kontaktach damsko-męskich, oddam Masace ‘Playwitcha’, którego zakosiłem mu w czwartej klasie, ale... niech ten trup zniknie, okej? – Spojrzał wymownie w sklepienie, jakby oczekiwał jakiegoś odzewu i strugi niebiańskiego światła na potwierdzenie tego, iż jego prośba została pozytywnie rozpatrzona. – Muszę przyznać, że niezła ta wódka. Nigdy dotąd nie miałem jeszcze takich halucynacji.
 - Osobiście napiszę do dyrekcji św. Munga o natychmiastowe przyjęcie cię do swojej placówki. Cel: oddział zamknięty – warknęła Gryfonka, a mimo to powędrowała oczami w miejsce, na którym spoczywało znieruchomiałe spojrzenie Malfoya. Zrobiła kilka kroków wprzód, rozświetlając swą drogę uwieńczoną światłem różdżką. I nagle zamarła.
 - I co? Zniknął...? – wyjąkał Malfoy.

***

Parę chwil wcześniej...

 - ...nie wiemy czy to jakiś głupi wybryk, ale i tak, proszę cię, bądź ostrożny, Austinie... Sprawdź wieże wschodniego skrzydła i jego okolice. Jeśli zauważysz coś podejrzanego, wystrzel w niebo żółte iskry, rozumiemy się? – Niski staruszek powiódł swymi wyłupiastymi, wodnistymi oczami po niezwykle wyprostowanej sylwetce pewnego Krukona. Ów chłopak o nieco kanciastej szczęce, którą obecnie mocno zaciskał, wysłuchawszy polecenia profesora Slughorna, kiwnął lekko głową,
 - UWAŻAJ...! – Błagalna prośba potoczyła się echem za wkraczającym w mrok młodzieńcem. 

*

Retrospekcja Austina Zabiniego


     Płat kunsztownie zdobionego gwiazdami firmamentu jaśniał w karbach okien. Snop niemal białego światła, jakie rzucał do wnętrza zamku srebrny sierp, padł na twarz piętnastoletniego Krukona. Austin lubił spokojne, gwieździste noce; samotne patrolowanie korytarzy dawało mu sposobność odetchnięcia od codziennego zgiełku. I tylko czasem miał cichą nadzieję, że już po prostu do niego nie wróci...
 - Lubisz łazić po zamku, prawda? – Delikatny, dziewczęcy, dość niepewny głos wdarł się do jego umysłu niczym nieproszony gość.
 - Śledzisz mnie? – mruknął, nawet nie podnosząc na nią spojrzenia.
 - Ja? To raczej twoja działka. Pomyślałam, że ktoś taki, jak ty... musi czuć się samotny... między własnymi myślami... w nocy... – wybełkotała młodziutka, bo czternastoletnia Rose Weasley, odwracając wzrok, jakby speszony niespodziewaną lawiną spojrzeń. Przestąpiła nieśmiało z nogi na nogę, po czym usiadła na kamiennym parapecie, tuż obok Austina.
 - Gdybym tak się czuł, to już dawno bym tutaj nie przychodził, nie sądzisz? – Łypnął na nią spode łba.
 - Nie wiem... – Dziewczyna spuściła pokornie głowę. – Przeszkadzam ci?
 - Tak, przeszkadzasz.
     Gryfonka z powrotem wycofała się w głąb korytarza.
 - Jak tam wolisz... – rzuciła na odchodnym, obdarzając go chłodnym spojrzeniem. – Myślę, że sam nie wiesz, czego tak właściwie chcesz... – mruknęła przez ramię. – I jeśli zmienisz zdanie, to...
 - Spoko – stwierdził od niechcenia Austin, a kiedy upewnił się, że dziewczyna ruszyła w kierunku Wieży Gryffindoru, zamrugał kilkakrotnie. Ku własnemu zdumieniu, jego usta wygiął grymas do złudzenia przypominający zarys uśmiechu.

*


     „Irytująca smarkula, która ma zbyt duży wpływ na moje samopoczucie”, pomyślał w gniewie Austin, zatrzymując się przy schodach prowadzących do wież wschodniego skrzydła.
     Nagle dostrzegł snop światła w oddali. Jego oddech przyśpieszył, usta lekko zadrżały, a nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, jakby z obawy przed niepokojącym zmniejszeniem dystansu.
 - EJ! – zawołał, zmuszając swoje ciało do ruchu. Światełko zatrzymało się w próżni, a Zabini miał wrażenie, że jego serce po prostu stanęło. Mimo to, myśl o stanowisku, jakie piastował, była zbyt przytłaczająca, by mógł dać po sobie poznać, że właśnie zrobił coś, czego nigdy nie powinien zrobić. Bał się. 
 - Kim jesteś? – zapytał oschłym tonem i w tym momencie blask rozpłynął się w powietrzu.
 - Cholera, czekaj!
     Cisza, która zapadła tuż po tej dziwnej sytuacji, przypominała moment przed potężnym sztormem. Milczenie.
     Austinowi zdawało się, że jego stopy drążą dziury w mroku. Nie był w stanie przebić się wzrokiem przez gęstą ciemność, a co dopiero rozeznać w terenie i osądzić, gdzie tak właściwie jest. Od chwili wypowiedzenia LUMOS do ujrzenia twarzy Caleba Frowarta wprost naprzeciwko jego własnej minęły chyba godziny. Nie, nie był to ułamek sekundy, jak to zawsze bywa, ale rozwleczona do granic możliwości, niemal namacalna materia. 
 - Szukasz kogoś? – szepnął Caleb, patrząc ozięble na Krukona. – Coś... coś się stało?
     „Czy on jest taki głupi, czy tylko takiego udaje?”, pomyślał Austin, zastanawiając się, czy aby na pewno Caleb Frowart nie robi sobie z niego jaj, a jego pytania, w obliczu powagi sytuacji po prostu niedorzeczne, nie są częścią wyjątkowo niewyszukanego ślizgońskiego poczucia humoru.
 - Nie wiesz? – rzucił głupio. Odpowiedź stanowił zdezorientowany wyraz twarzy Frowarta. - Co ty tu robisz?
     Ślizgon spojrzał na niego leniwie.
 - Spaceruję.
     Austin darował sobie umoralniające śpiewki o bezczelnym zachowaniu, bo tego typu sprawy były jedynie satysfakcjonującym dodatkiem do jego roli Prefekta Naczelnego. Nie mógł jednak pominąć upomnienia.
     Uśmiechnął się gorzko.
 - Na twoim miejscu podałbym inny powód. Złamałeś regulamin.
 - Nie jesteś na moim miejscu.

*
 - Max, Max... Zrób przysługę Greenpeace’owi: wróć do oceanu i pomnażaj swój gatunek, orko. – Uśmieszek zażenowania wstąpił na śniadą twarz siedemnastoletniego Ślizgona, Malcolma Wernera. – Jak myślisz, Cal? Sprać mu tyłek teraz czy później? Hm?
     Stojący nieopodal jasnowłosy Ślizgon uśmiechnął się cwanie. Zlustrował litościwym spojrzeniem otyłego chłopaka, który od dobrych kilku minut wisiał w powietrzu do góry nogami i przyjmował na siebie coraz boleśniejsze ciosy z pięści wyrośniętych dryblasów.
 - Puść go, już nieźle oberwał... – odparł rozleniwionym tonem, lustrując z obrzydzeniem ropne krosty na twarzy nastoletniego Puchona – efekt wyjątkowo odrażającego zaklęcia, które testowali na „mniej błyskotliwych”, jak to nieraz podsumowywał Malcolm.
 - No co? – mruknął i spotykając zdziwione spojrzenia zarówno Malcolma, jak i samej ofiary, przewrócił oczyma w geście irytacji, a po chwili dodał z udawanym naciskiem:
 - Na dziś wystarczy tego dobrego. Zostaw sobie coś na jutro.
     Drągale zarechotali do wtóru ze swoim guru Wernerem. Wystarczył jeden ruch nadgarstka Malcolma, by gruby Puchon upadł z łoskotem na kamienną posadzkę, jęcząc z bólu, a tym samym dając swym oprawcom powód do jeszcze głośniejszego i jeszcze bardziej upokarzającego śmiechu.
 - Przestańcie! – kwiknął rozpaczliwie Max, roniąc duże, gorzkie łzy, które spływały po jego pucołowatych policzkach i, spadając w ostateczności na zimną posadzkę, mieszały się ze kałużami krwi.
 - Jeszcze wam się odpłacę! I... i...
 - I CO? – zaakcentował bezlitośnie Werner, wyraźnie czekając na odpowiedź. Jednak Maxowi brakowało odwagi, żeby poczynić dalszy krok, brakowało mu siły, żeby wreszcie sprzeciwić się niszczącej władzy swoich prześladowców. Przede wszystkim jednak zabrakło mu przyjaciół, którzy w razie potrzeby mogliby go wesprzeć.
 - Tak myślałem. – Zadowolony głos Ślizgona doszczętnie wypełnił cały korytarz. Kamienne pochodnie zdawały się nie płonąć tylko w tamtym miejscu, jakby z obawy, że samo podglądanie zaistniałych wydarzeń może się obrócić na ich niekorzyść.
 - Zejdź mi z oczu, Bąblogłowy, pókim wyrozumiały. – Malcolm machnął ręką na zawodzącego z bólu chłopca, po czym skinął głową na swoich towarzyszy. – Spadamy.
     Jedynie młody Frowart nie podążył ku Lochom; z nonszalancko wciśniętymi w kieszenie spodni dłońmi, obserwował z wyższością ślamazarne próby dźwignięcia się z ziemi, jakich od dobrych paru chwil dokonywał Max. Odgłos dudniących o posadzkę kroków współtowarzyszy Caleba zaczął cichnąć, aż w końcu ostatecznie umilkł.
 - Czekaj... – wydusił żałośnie Max, podnosząc na Frowarta zbolałe spojrzenie swych podbitych małych oczu. Śliwkowy kolor, jaki spowił opadłe powieki, zdawał się je jeszcze bardziej pomniejszyć.
 - Co teraz... – zaczął chłopak, wypluwając na kamienną podłogę krew.
 - Wierzę, że każdemu pisany jest jakiś los – odparł powoli Caleb, przeciągając każdą sylabę z niewiarygodną wręcz ostrożnością. - W twoim przypadku... Bóg spudłował.

 - Więc... więc dlaczego...
 - ...tu jestem? Bo nikt inny tu się nie zjawi. - Ślizgon pozwolił sobie na delikatny uśmiech.
 - Nie jesteś taki, jak ONI… – stwierdził nagle Max, podciągając się na ścianie i siadając w niedbałej pozie. – Ale nie jestem głupi - urwał - przynajmniej nie taki, jak myślicie...  Wiem, że nie powinieneś tutaj być. 
 - Głupi, gruby Maxiu. – Caleb zakasał rękawy szaty i kucnął naprzeciwko skulonej, nienaturalnie powykręcanej, sylwetce Maxa, przyglądając mu się przeszywająco.
 - Pomożesz... MI?
     Ślizgon zaśmiał się kpiąco. 
 -Rozważam straty i korzyści. Malcolm kończy szkołę za kilka dni – mruknął, rozglądając się w poszukiwaniu potencjalnych podsłuchiwaczy. – Więc... rozejrzyj się.
- C-co...? – wyjąkał Max, odgarniając z wilgotnego czoła kilka miedzianych loków.
 - Rozejrzyj się – powtórzył poważnie Frowart, posyłając mu twarde i nieprzystępne spojrzenie. – I zapamiętaj tę chwilę. Bo to ostatni dzień twojego nędznego życia. A teraz... weź się w garść. Idziemy do mojego kuzyna, Scorpiusa.  

*


 - Żałosny Krukonik – wycharczał Caleb, a jego powieki opadły ciężkawo. Wyglądał zupełnie tak, jakby tkwił w jakimś odrębnym świecie. Myślał, ale te myśli należały do kogoś obcego, być może kogoś, kto nawet znajdował się w pobliżu, kto nęcił go swym kojącym, choć złowrogim głosem, kto wypaczał dawną, kształtowaną wraz z upływem lat osobowość, a w jej miejsce wstawiał nową – władczą, nieposkromioną, bezlitosną. I cóż mógł zrobić Caleb Frowart, kiedy w chwilach błogiego spokoju, odpoczynku od Kaina, zamykał swe oczy – oczy koloru zmęczenia – i miał przed sobą smutną twarz Jane? A w uszach własne, oschłe słowa: „Żyj swoim życiem”. Chociaż wcale nie chciał tych „przemian”, chociaż rozdrapywał paznokciami wycięty na skórze Mroczny Znak, wciąż czerwony i wciąż pulsujący bólem, chociaż zaklinał niebiosa, Opatrzność i wszystko inne, co mogłoby podjąć tak okrutną decyzję o jego życiu, chociaż czuł niemoc istnienia, kiedy przez jego myśli przewijały się obrazy brutalnych zbrodni i ich skrupulatnie opracowane plany... już nie zamykał oczu. Już nie bronił się przed Kainem, bo wiedział, że to nic nie da. Kiedy do jego umysłu wdarł się niepożądany Głos, spychając błahe, codzienne rozterki na peryferia świadomości, Caleb nie pytał dlaczego. Poddał się temu, co nieuniknione.
 - Co ty odwalasz, Frowart?! – warknął Austin, przyglądając się z niepokojem stężonej w apatii twarzy siedemnastolatka. Nie wiedzieć czemu, poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach, gdy dobiegł go całkiem obcy głos, mimo że pochodzący z ust Frowarta.
 - Wszyscy już zapomnieli, och, tak, zapomnieli o tym, czego dokonaliśmy... – wycedził Caleb, jakby do siebie. Obrócił się w stronę kamiennych inkrustracji, przedstawiających misę różnych owoców, wśród których królowało ogromne, nieco nadgryzione jabłko.
 - To wszystko na nic! Lata splendoru! Chwała tylko dla siebie, dla siebie... Zdrada! ON... ON nas porzucił, zostawił w zimnej, ciemnej jaskini... Oddał w ręce Niewiernej... Ale MY tacy nie będziemy... Nikt nam nie przeszkodzi, oczywiście, że nie... przeszkody pokonamy...

Spójrz za siebie...

 - Patrzy na nas... – szepnął podejrzliwie chłopak, a jego wypełnione bielą oczy zwęziły się w małe szparki. – Myśli, że jesteśmy szaleńcami... mówimy do siebie... On patrzy... domyśla się... wie... tyle razy pokrzyżował już nam plany, wtrącił się w nie... Austin Zabini chce w nich uczestniczyć...

Austin Zabini chce cię usunąć w cień...

     Caleb otwiera gwałtownie oczy, z prędkością światła wydobywa z kieszeni różdżkę i doskakuje ku zdezorientowanemu Krukonowi.
 - Coś ty znowu wymyślił?! – warknął Austin, który w ostatniej chwili dokonał uniku. Automatycznie sięgnął różdżki.
 - Opuść rękę – szepnął Caleb. O sekundę za późno grzywka spadła na jego brew, powiekę, nieludzko zwężoną źrenicę. O sekundę za późno Caleb uświadpmił sobie, że ujawnił część swego nowego oblicza.
     Austin otworzył szerzej oczy, próbując zrzucić to, co zobaczył na karb czystego przywidzenia. Nie okazało się to jednak takie proste.
 - Frowart... ty... ty... oszalałeś...
     Ślizgon uśmiechnął się cierpko.

Cisza przed burzą. Porywisty wiatr... Fala.

Jesteś Posejdonem...

„Jestem Posejdonem.”

 - SECTUSEMPRA! – Mroczne zaklęcie ugodziło przeciwnika prosto w pierś, rozcinając jego skórę niewidzialnymi sztyletami. Ofiara skręcała się z bólu, ale nikt jej nie słyszał. Padło bowiem drugie zaklęcie, zawiązujące usta Krukona na gruby supeł, a tym samym uniemożliwiające jakikolwiek odzew. Ofierze odebrano nawet znalezienie ulgi w dźwięku własnej rozpaczy.

"To ostatni dzień twojego nędznego życia..."

Giń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz