- Do łóżek! Prefekci, natychmiast do mnie! –
głos Slughorna przekrzyczał setki uczniów za pomocą zaklęcia Sonorus.
Cała ta afera z Mrocznym
Znakiem pomogła Albusowi wymknąć się z dziewczęcego dormitorium i wtopić w tłum
wyrwanych ze snu gapiów. W zamku podniósł się rwetes. Dyrektorka szkoły zwołała
specjalne spotkanie nauczycieli w celu ustalenia dalszych kroków działania.
Prefektom przypadła niewdzięczna rola ogarnięcia chaosu wśród uczniów. Mimo że
Mroczny Znak został już zniszczony przez młodego profesora, Gabriela Fitzroya,
to nadal był głównym tematem rozmów. Wszyscy rozważali różne opcje; niektórzy
podsunęli, że może ktoś zrobił głupi dowcip, ale ich zdanie momentalnie
negowali pozostali, że „co?!”, że „niby jak?!”. Albus, co prawda, był trochę zaciekawiony,
ale nie opowiedział się za żadną stroną.Jak zwykle wykazał się totalną ignorancją.
- Ej! – usłyszał nagle głos Malfoya, który
przed zakłóceniem imprezy w Pajęczynie prawdopodobnie zdążył się już porządnie upić. Utrzymujące go na nogach
zaklęcia kamuflowały przed nauczycielami jego obecny stan.
- Do łóżek, pierwszoklasiści! – dodał
nieprzystępnym tonem, ale gdy tylko Slughorn zniknął w drzwiach, wycedził:
- Spieprzać do wyrek, bachory... – Nie musiał dwa razy powtarzać, żeby uzyskać zamierzony
efekt. Dzieci, przerażone sytuacją, rozeszły się do swoich dormitoriów, ale starsi uczniowie
wciąż wpatrywali się w ciemne niebo.
Albus odwrócił głowę i w tym momencie spostrzegł Rose Weasley. Jej włosy były nieuczesane i rozpuszczone, w oczach kryło
się swego rodzaju oburzenie, ale także widoczny ślad po nagłym przebudzeniu. Na
jej ustach malował się niepokój. Obserwując tę scenę z ukrycia, Albus miał
szansę zobaczyć, jak szybko zmienia się wyraz twarzy Malfoya od momentu jego
splendoru do chwili spojrzenia na Gryfonkę. Młody Potter doskonale widział
wpełzający na wargi Ślizgona zjadliwy uśmieszek, jednak ku własnemu zaskoczeniu
dostrzegł też... no właśnie, co? O czym tak naprawdę myślał Scorpius Malfoy,
kiedy patrzył na kusy szlafrok swojego wroga?
Albus sądził, ba, był
przekonany, że za moment usłyszy jakiś uwłaczający żart Malfoya. Jednak żadne
zdanie nie wydobyło się z jego ust. Gryfonka także nie uraczyła go ripostą.
Patrzyli tak na siebie przez dłuższą chwilę. On uśmiechał się nieznacznie, kpiąco, tak, jak to miał
w zwyczaju, ona taksowała go wzrokiem, jakby chciała przeniknąć spojrzeniem do
najgłębiej skrywanych myśli chłopaka. „Co się dzieje?!”, pomyślał
zdezorientowany Albus, kiedy Rose uniosła obie brwi, jakby coś sygnalizowała
Malfoyowi, a gdy ten to przyuważył, skinął sztywno głową. Wkrótce oboje znikli
za tymi samymi drzwiami.
Młody Potter wycofał się w
głąb pokoju.
- Patrz, jak łazisz, ofiaro losu! – warknął
ktoś tuż nad jego uchem, kiedy niezauważenie przestąpił próg drzwi. Wymruczał
pod nosem jakiś oklepany frazes i nim zdążył jakkolwiek zareagować, ujrzał
kredowobiałą twarz Caleba Frowarta.
*
- Malfoy, jesteś... jesteś uchlany! Czy ty
wiesz, jakie poniósłbyś konsekwencje, gdyby któryś z nauczycieli to zauważył?!
- A czy ty wiesz, że teraz trujesz mi
dupę?
- Doskonale, panie
Mam-W-Sobie-Sto-Butelek-Whisky!
- Panie... w sobie... whisky... nie nadążam... Mów wolniej!…
hę?!
- Będę ci truła za kilka godzin, jak jeszcze
nie wylecisz z Hogwartu! Zamknę cię w pokoju na kacorze i zakręcę wodę w łazience –
spojrzała na niego z satysfakcją, jednak widząc jego niezbyt przejęty wyraz
twarzy, dodała z obrzydzeniem: - W kiblu też. I wyleję tę śmierdzącą wodę z
kwiatków... nie myśl sobie...!
- Korzystając z okazji, że pozostało mi kilka
minut wolności... – przerwał jej tyradę rozleniwionym tonem. - Ja skręcam w
lewo, ty w prawo i... KUR...DE, MÓJ ŁEB! – Jego rozwścieczony głos poniósł się
echem po ciemnym korytarzu.
- Co? Tak szybko? – zaśmiała się z sarkazmem
Rose, po czym wyciągnęła różdżkę i szepnęła pod nosem: - LUMOS!
- Malfoy, ty krwawisz... – mruknęła
dziewczyna, dokonując oględzin twarzy Ślizgona.
- Co...? Krew...? Gdzie...? Ochhh...
Nie wiedziała, co zrobić
najpierw – czy śmiać się, czy podjąć próbę ocucenia omdlałego chłopaka. „No
coś podobnego!”, pomyślała. „Nareszcie mam go czym szantażować, ha!” Zdecydowała
się na tę drugą opcję. Pierwszą miała zrealizować już wkrótce.
Przewróciła oczyma w
geście zażenowania, a następnie wycelowała w nienaturalnie wygięte ciało
Ślizgona koniec swojej różdżki, z której niebawem popłynął wartki strumień
lodowatej wody.
Nim Scorpius otworzył
oczy, minęło kilka sekund. Spojrzał na Gryfonkę ze swego rodzaju pretensjami,
ale jego wyrzut został zastąpiony nieoczekiwanym, dość dziwnym stwierdzeniem:
- Przyrzekam, że do pełnoletniości nie tknę
alkoholu, zachowam umiarkowaną wstrzemięźliwość w kontaktach damsko-męskich,
oddam Masace ‘Playwitcha’, którego zakosiłem mu w czwartej klasie, ale... niech
ten trup zniknie, okej? – Spojrzał wymownie w sklepienie, jakby oczekiwał
jakiegoś odzewu i strugi niebiańskiego światła na potwierdzenie tego, iż jego
prośba została pozytywnie rozpatrzona. – Muszę przyznać, że niezła ta wódka. Nigdy dotąd nie miałem jeszcze takich halucynacji.
- Osobiście napiszę do dyrekcji św. Munga o
natychmiastowe przyjęcie cię do swojej placówki. Cel: oddział zamknięty –
warknęła Gryfonka, a mimo to powędrowała oczami w miejsce, na którym spoczywało
znieruchomiałe spojrzenie Malfoya. Zrobiła kilka kroków wprzód, rozświetlając
swą drogę uwieńczoną światłem różdżką. I nagle zamarła.
- I co? Zniknął...? – wyjąkał Malfoy.
***
Parę chwil wcześniej...
- ...nie wiemy czy to jakiś głupi wybryk, ale
i tak, proszę cię, bądź ostrożny, Austinie... Sprawdź wieże wschodniego
skrzydła i jego okolice. Jeśli zauważysz coś podejrzanego, wystrzel w niebo
żółte iskry, rozumiemy się? – Niski staruszek powiódł swymi wyłupiastymi,
wodnistymi oczami po niezwykle wyprostowanej sylwetce pewnego Krukona. Ów
chłopak o nieco kanciastej szczęce, którą obecnie mocno zaciskał, wysłuchawszy
polecenia profesora Slughorna, kiwnął lekko głową,
- UWAŻAJ...! – Błagalna prośba potoczyła się
echem za wkraczającym w mrok młodzieńcem.
*
Retrospekcja Austina Zabiniego
Płat kunsztownie zdobionego gwiazdami firmamentu
jaśniał w karbach okien. Snop niemal białego światła, jakie rzucał do wnętrza
zamku srebrny sierp, padł na twarz piętnastoletniego Krukona. Austin lubił
spokojne, gwieździste noce; samotne patrolowanie korytarzy dawało mu sposobność
odetchnięcia od codziennego zgiełku. I tylko czasem miał cichą nadzieję, że już
po prostu do niego nie wróci...
-
Lubisz łazić po zamku, prawda? – Delikatny, dziewczęcy, dość niepewny głos
wdarł się do jego umysłu niczym nieproszony gość.
-
Śledzisz mnie? – mruknął, nawet nie podnosząc na nią spojrzenia.
-
Ja? To raczej twoja działka. Pomyślałam, że ktoś taki, jak ty... musi czuć się
samotny... między własnymi myślami... w nocy... – wybełkotała młodziutka, bo
czternastoletnia Rose Weasley, odwracając wzrok, jakby speszony niespodziewaną
lawiną spojrzeń. Przestąpiła nieśmiało z nogi na nogę, po czym usiadła na
kamiennym parapecie, tuż obok Austina.
- Gdybym tak się czuł, to już dawno bym tutaj
nie przychodził, nie sądzisz? – Łypnął na nią spode łba.
- Nie wiem... – Dziewczyna spuściła pokornie
głowę. – Przeszkadzam ci?
- Tak, przeszkadzasz.
Gryfonka z powrotem
wycofała się w głąb korytarza.
- Jak tam wolisz... – rzuciła na odchodnym,
obdarzając go chłodnym spojrzeniem. – Myślę, że sam nie wiesz,
czego tak właściwie chcesz... – mruknęła przez ramię. – I jeśli zmienisz
zdanie, to...
- Spoko – stwierdził od niechcenia Austin, a kiedy
upewnił się, że dziewczyna ruszyła w kierunku Wieży Gryffindoru, zamrugał kilkakrotnie. Ku
własnemu zdumieniu, jego usta wygiął grymas do złudzenia
przypominający zarys uśmiechu.
*
„Irytująca smarkula, która ma zbyt duży wpływ na moje samopoczucie”, pomyślał w gniewie Austin, zatrzymując się przy schodach
prowadzących do wież wschodniego skrzydła.
Nagle dostrzegł snop światła w oddali. Jego oddech przyśpieszył, usta lekko zadrżały, a nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, jakby z obawy
przed niepokojącym zmniejszeniem dystansu.
-
EJ! – zawołał, zmuszając swoje ciało do ruchu. Światełko zatrzymało się w
próżni, a Zabini miał wrażenie, że jego serce po prostu stanęło. Mimo to, myśl
o stanowisku, jakie piastował, była zbyt przytłaczająca, by mógł dać po sobie
poznać, że właśnie zrobił coś, czego nigdy nie powinien zrobić. Bał się.
-
Kim jesteś? – zapytał oschłym tonem i w tym momencie blask rozpłynął się w
powietrzu.
-
Cholera, czekaj!
Cisza, która zapadła tuż po tej dziwnej sytuacji, przypominała moment przed
potężnym sztormem. Milczenie.
Austinowi zdawało się, że jego stopy drążą dziury w mroku. Nie był w stanie przebić
się wzrokiem przez gęstą ciemność, a co dopiero rozeznać w terenie i osądzić,
gdzie tak właściwie jest. Od chwili wypowiedzenia LUMOS do ujrzenia
twarzy Caleba Frowarta wprost naprzeciwko jego własnej minęły chyba godziny.
Nie, nie był to ułamek sekundy, jak to zawsze bywa, ale rozwleczona do granic możliwości, niemal namacalna materia.
-
Szukasz kogoś? – szepnął Caleb, patrząc ozięble na Krukona. – Coś... coś się
stało?
„Czy on jest taki głupi, czy tylko takiego udaje?”, pomyślał
Austin, zastanawiając się, czy aby na pewno Caleb Frowart nie robi sobie z niego
jaj, a jego pytania, w obliczu powagi sytuacji po prostu niedorzeczne, nie są
częścią wyjątkowo niewyszukanego ślizgońskiego poczucia humoru.
-
Nie wiesz? – rzucił głupio. Odpowiedź stanowił zdezorientowany wyraz twarzy
Frowarta. -
Co ty tu robisz?
Ślizgon spojrzał na niego leniwie.
-
Spaceruję.
Austin darował sobie umoralniające śpiewki o bezczelnym zachowaniu, bo tego
typu sprawy były jedynie satysfakcjonującym dodatkiem do jego roli Prefekta
Naczelnego. Nie mógł jednak pominąć upomnienia.
Uśmiechnął się gorzko.
-
Na twoim miejscu podałbym inny powód. Złamałeś regulamin.
- Nie jesteś na moim miejscu.
*
- Max, Max... Zrób przysługę Greenpeace’owi: wróć
do oceanu i pomnażaj swój gatunek, orko. – Uśmieszek zażenowania wstąpił na
śniadą twarz siedemnastoletniego Ślizgona, Malcolma Wernera. – Jak myślisz,
Cal? Sprać mu tyłek teraz czy później? Hm?
Stojący nieopodal
jasnowłosy Ślizgon uśmiechnął się cwanie. Zlustrował litościwym spojrzeniem
otyłego chłopaka, który od dobrych kilku minut wisiał w powietrzu do góry nogami i przyjmował na siebie coraz
boleśniejsze ciosy z pięści wyrośniętych dryblasów.
- Puść go, już nieźle oberwał... – odparł rozleniwionym tonem, lustrując z obrzydzeniem ropne krosty na twarzy
nastoletniego Puchona – efekt wyjątkowo odrażającego zaklęcia, które testowali
na „mniej błyskotliwych”, jak to nieraz podsumowywał Malcolm.
- No co? – mruknął i spotykając zdziwione
spojrzenia zarówno Malcolma, jak i samej ofiary, przewrócił oczyma w geście
irytacji, a po chwili dodał z udawanym naciskiem:
- Na dziś wystarczy tego dobrego. Zostaw sobie coś na jutro.
Drągale zarechotali do
wtóru ze swoim guru Wernerem. Wystarczył jeden ruch nadgarstka Malcolma, by
gruby Puchon upadł z łoskotem na kamienną posadzkę, jęcząc z bólu, a tym samym
dając swym oprawcom powód do jeszcze głośniejszego i jeszcze bardziej
upokarzającego śmiechu.
- Przestańcie! – kwiknął rozpaczliwie Max,
roniąc duże, gorzkie łzy, które spływały po jego pucołowatych policzkach i,
spadając w ostateczności na zimną posadzkę, mieszały się ze kałużami krwi.
- Jeszcze wam się odpłacę! I... i...
- I CO? – zaakcentował bezlitośnie Werner,
wyraźnie czekając na odpowiedź. Jednak Maxowi brakowało odwagi, żeby poczynić dalszy krok, brakowało mu siły,
żeby wreszcie sprzeciwić się niszczącej władzy swoich prześladowców. Przede
wszystkim jednak zabrakło mu przyjaciół, którzy w razie potrzeby mogliby go wesprzeć.
- Tak myślałem. – Zadowolony głos Ślizgona
doszczętnie wypełnił cały korytarz. Kamienne pochodnie zdawały się nie płonąć
tylko w tamtym miejscu, jakby z obawy, że samo podglądanie zaistniałych wydarzeń
może się obrócić na ich niekorzyść.
- Zejdź mi z oczu, Bąblogłowy, pókim
wyrozumiały. – Malcolm machnął ręką na zawodzącego z bólu chłopca, po czym skinął
głową na swoich towarzyszy. – Spadamy.
Jedynie młody Frowart nie
podążył ku Lochom; z nonszalancko wciśniętymi w kieszenie spodni dłońmi,
obserwował z wyższością ślamazarne próby dźwignięcia się z ziemi, jakich od
dobrych paru chwil dokonywał Max. Odgłos dudniących o posadzkę kroków
współtowarzyszy Caleba zaczął cichnąć, aż w końcu ostatecznie umilkł.
- Czekaj... – wydusił żałośnie Max, podnosząc
na Frowarta zbolałe spojrzenie swych podbitych małych oczu. Śliwkowy kolor,
jaki spowił opadłe powieki, zdawał się je jeszcze bardziej pomniejszyć.
- Co teraz... – zaczął chłopak, wypluwając na
kamienną podłogę krew.
- Wierzę, że każdemu pisany jest jakiś los – odparł powoli
Caleb, przeciągając każdą sylabę z niewiarygodną wręcz ostrożnością. - W twoim przypadku... Bóg spudłował.
- Więc... więc dlaczego...
- ...tu jestem? Bo nikt inny tu się nie
zjawi. - Ślizgon pozwolił sobie
na delikatny uśmiech.
- Nie jesteś taki, jak ONI… – stwierdził
nagle Max, podciągając się na ścianie i siadając w niedbałej pozie. – Ale nie jestem głupi - urwał - przynajmniej nie taki, jak myślicie... Wiem, że nie powinieneś tutaj być.
- Głupi, gruby Maxiu. – Caleb
zakasał rękawy szaty i kucnął naprzeciwko skulonej, nienaturalnie powykręcanej,
sylwetce Maxa, przyglądając mu się przeszywająco.
- Pomożesz... MI?
Ślizgon zaśmiał się
kpiąco.
-Rozważam straty i korzyści. Malcolm kończy szkołę za kilka dni – mruknął, rozglądając się w poszukiwaniu potencjalnych podsłuchiwaczy. – Więc... rozejrzyj się.
-Rozważam straty i korzyści. Malcolm kończy szkołę za kilka dni – mruknął, rozglądając się w poszukiwaniu potencjalnych podsłuchiwaczy. – Więc... rozejrzyj się.
- C-co...? – wyjąkał Max, odgarniając z wilgotnego
czoła kilka miedzianych loków.
- Rozejrzyj się – powtórzył poważnie Frowart,
posyłając mu twarde i nieprzystępne spojrzenie. – I zapamiętaj tę chwilę. Bo to
ostatni dzień twojego nędznego życia. A teraz... weź się w garść. Idziemy do
mojego kuzyna, Scorpiusa.
*
- Żałosny Krukonik – wycharczał Caleb, a jego
powieki opadły ciężkawo. Wyglądał zupełnie tak, jakby tkwił w jakimś odrębnym świecie. Myślał, ale te myśli należały do kogoś obcego, być może
kogoś, kto nawet znajdował się w pobliżu, kto nęcił go swym kojącym, choć złowrogim głosem, kto wypaczał dawną, kształtowaną wraz z upływem lat osobowość,
a w jej miejsce wstawiał nową – władczą, nieposkromioną, bezlitosną. I cóż mógł
zrobić Caleb Frowart, kiedy w chwilach błogiego spokoju, odpoczynku od Kaina,
zamykał swe oczy – oczy koloru zmęczenia – i miał przed sobą smutną twarz Jane?
A w uszach własne, oschłe słowa: „Żyj swoim życiem”. Chociaż wcale nie chciał
tych „przemian”, chociaż rozdrapywał paznokciami wycięty na skórze Mroczny
Znak, wciąż czerwony i wciąż pulsujący bólem, chociaż zaklinał niebiosa,
Opatrzność i wszystko inne, co mogłoby podjąć tak okrutną decyzję o jego życiu,
chociaż czuł niemoc istnienia, kiedy przez jego myśli przewijały się obrazy
brutalnych zbrodni i ich skrupulatnie opracowane plany... już nie zamykał oczu.
Już nie bronił się przed Kainem, bo wiedział, że to nic nie da. Kiedy do
jego umysłu wdarł się niepożądany Głos, spychając błahe, codzienne rozterki na
peryferia świadomości, Caleb nie pytał dlaczego. Poddał się temu, co
nieuniknione.
- Co ty odwalasz, Frowart?! – warknął Austin,
przyglądając się z niepokojem stężonej w apatii twarzy siedemnastolatka. Nie
wiedzieć czemu, poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach, gdy dobiegł go całkiem obcy głos, mimo że pochodzący z ust Frowarta.
- Wszyscy już zapomnieli, och, tak,
zapomnieli o tym, czego dokonaliśmy... – wycedził Caleb, jakby do siebie.
Obrócił się w stronę kamiennych inkrustracji, przedstawiających misę różnych
owoców, wśród których królowało ogromne, nieco nadgryzione jabłko.
- To wszystko na nic! Lata splendoru! Chwała
tylko dla siebie, dla siebie... Zdrada! ON... ON nas porzucił, zostawił w
zimnej, ciemnej jaskini... Oddał w ręce Niewiernej... Ale MY tacy nie będziemy...
Nikt nam nie przeszkodzi, oczywiście, że nie... przeszkody pokonamy...
Spójrz za siebie...
- Patrzy na nas... – szepnął podejrzliwie
chłopak, a jego wypełnione bielą oczy zwęziły się w małe szparki. –
Myśli, że jesteśmy szaleńcami... mówimy do siebie... On patrzy... domyśla
się... wie... tyle razy pokrzyżował już nam plany, wtrącił się w nie... Austin
Zabini chce w nich uczestniczyć...
Austin Zabini chce cię usunąć w cień...
Caleb otwiera gwałtownie
oczy, z prędkością światła wydobywa z kieszeni różdżkę i doskakuje ku
zdezorientowanemu Krukonowi.
- Coś ty znowu wymyślił?! – warknął Austin, który w ostatniej chwili dokonał uniku. Automatycznie sięgnął różdżki.
- Opuść rękę – szepnął Caleb. O sekundę za
późno grzywka spadła na jego brew, powiekę, nieludzko zwężoną źrenicę. O
sekundę za późno Caleb uświadpmił sobie, że ujawnił część swego nowego oblicza.
Austin otworzył szerzej
oczy, próbując zrzucić to, co zobaczył na karb czystego przywidzenia. Nie okazało się to jednak takie proste.
- Frowart... ty... ty... oszalałeś...
Ślizgon uśmiechnął się
cierpko.
Cisza przed burzą. Porywisty wiatr... Fala.
Jesteś Posejdonem...
„Jestem Posejdonem.”
- SECTUSEMPRA! – Mroczne zaklęcie ugodziło
przeciwnika prosto w pierś, rozcinając jego skórę niewidzialnymi sztyletami.
Ofiara skręcała się z bólu, ale nikt jej nie słyszał. Padło bowiem drugie
zaklęcie, zawiązujące usta Krukona na gruby supeł, a tym samym uniemożliwiające
jakikolwiek odzew. Ofierze odebrano nawet znalezienie ulgi w dźwięku własnej
rozpaczy.
"To ostatni dzień twojego nędznego
życia..."
Giń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz