Światem
magii wstrząsnęły wydarzenia ostatnich dni. Prorok Codzienny i inne poczytne
gazety rozpisywały się o coraz nowszych doniesieniach, które dla spotęgowania
emocji były w głównej mierze zwykłymi domysłami. Ministerstwo Magii i
wyspecjalizowani Aurorzy rozpoczęli dochodzenie w sprawie domniemanego powrotu
Lorda Voldemorta. Dla bezpieczeństwa uczniów i obywateli-czarodziejów, a także
zwykłych mugoli, wprowadzono pewne zasady i dość rygorystyczne zakazy.
Według wielu osób Hogwart
nie był bezpiecznym miejscem – wszakże to w tamtych okolicach pojawił się
Mroczny Znak. Decyzja o zamknięciu szkoły nie została ostatecznie podjęta;
jedyne, na co na razie mogła sobie pozwolić dyrekcja, to wprowadzenie
niedogodnych ograniczeń, co oczywiście nie spotkało się z aprobatą mieszkańców
Hogwartu.
18 grudzień, Hogwart, drugie piętro.
- ...przykazanie piętnaste: nie wychodzić z
zamku bez pozwolenia, czyli... ekhm... Weasley... zabierzesz głos...? – Malfoy
łypnął spode łba na stojącą nieopodal Gryfonkę. Dziewczyna posłała mu
zirytowane spojrzenie, po czym mruknęła ku grupce trzecioklasistów:
- Czyli możecie opuścić teren Hogwartu tylko
za pomocą specjalnego zezwolenia – podniosła rękę, w której trzymała niewielki
zapisany arkusz.
- Ten papierek wydają nauczyciele i, rzecz
jasna, Prefekci. A że mam władzę i mogę was uziemić, radziłbym już teraz wkupić
się w moje łaski... AŁŁ! Weasley! Za co to?! Uhh... ty wredna... EJ! Sory no...
Jeszcze jakieś pytania? – Z kwaśną miną spojrzał na zegarek. – Eee... – Uniósł
oczy na Rose. – Mój obiad... – dodał z wyraźnym naciskiem.
- ...a najważniejsze przykazanie: olać gbura
Malfoya i jakby co zgłosić się do mnie. Dobra?
Ślizgon zmrużył gniewnie
oczy. Wbił palce w ramię Rose i odciągnął ją od Puchonów, sapiąc ze
wściekłości.
- Nie podważaj mojego autorytetu – warknął.
-Jakiego autorytetu?
Malfoy wycedził coś pod
nosem, ale Rose mogłaby przysiąc, że oprócz „łasicy” usłyszała także kilka dość
mało chwalebnych określeń.
- Czy moje oczekiwania przewyższają twoje
możliwości? – Uwieńczył swą tyradę, na co Rose zaśmiała się kpiąco.
-
Raczej twoje ego – syknęła, a uśmieszek, który wciąż wyginał jej usta w
drwiącym grymasie, mignął tuż przed twarzą Scorpiusa.
*
„A twoje nie pozwala ci
mi zaufać... Masz zbyt dobre ego, Weasley...”, pomyślałem Scorpius z dziwnym
zadowoleniem i drogą retrospekcji wrócił do minionych wydarzeń. Nie
pamiętał, jakim cudem znalazł się w swoim dormitorium po tej całej akcji z
pokiereszowanym Zabinim, czy była to sprawka Weasley, czy też nie - musiał przyznać, że przez jej szybką interwencję nie został zawieszony, do teraz nie
wiedział, dlaczego mu pomogła – pamiętał tylko, że podczas kolejnej bezsennej
nocy (paradoks w obliczu ilości spożytego alkoholu oraz innych używek) i
zmagania się z olbrzymim bólem głowy, z tymczasowej drzemki wyrwało go ciche, wzbierające
łkanie. Pamiętał, że przez dłuższą chwilę siedział na łóżku i po prostu nasłuchiwał, mając nadzieję, że był to tlyko jego wymysł. Doskonale wiedział, że szloch należał do Weasley, a mimo to, mimo faktu, że
był to kolejny powód do poniżania jej żałosnej osoby, kompletnie nie
zareagował. Nie zrobił tego, chociaż miał ku temu świetną
okazję! Nie wykorzystał tego. "Robię się ciapowaty. Albo ona rzeczywiście staje
się ładniejsza".
Jego poczucie humoru nawet jego samego rozśmieszyło. Nie chciałem jej spłoszyć, a tym bardziej
prowokować następnej kłótni – nie wiedział, czego się obawiał. Teraz, jak
patrzył na to z perspektywy czasu, uzmysłowił sobie, że to jego „okazywanie
ludzkich uczuć” nie było dobrym pomysłem...
- Gdzie tak pędzisz?! WEASLEY! Na litość
Boską! POCZEKAJ!!!
***
16 grudzień, Lochy, dormitorium Scorpiusa Malfoya.
Zachrypnięty tembr
jasnowłosego Ślizgona wymieszał się w próżni z odgłosem samopiszącego pióra,
trącego o chropowatą powierzchnię pergaminu. Scorpius Malfoy nie był typem
człowieka, który z braku towarzyskości i otwartości na innych przelewał swoje
myśli i odczucia na kartki beznadziejnego pamiętnika. Gdyby miał ochotę się
wyżalić... nie, Scorpius Malfoy nigdy nie miał ochoty na jakieś uwłaczające
żale! Był przeciwieństwem człowieka wątpiącego albo co gorsza -
utrwalającego refleksje. Nie musiał zapisywać czegoś, by o tym pamiętać. Najlepiej pamiętać wybiórczo. Notatnik, który obecnie spoczywał na miękkiej kołdrze,
tuż obok kolan ślizgona, był czymś w rodzaju śladu na ziemi, uwzględniającym też wszystkie
zdobycze - broń Boże powiernikiem sekretów! Scorpius Malfoy ufał tylko sobie,
co zresztą sam nieraz podkreślał.
Jego samopiszące pióro, raz po raz tworzące na papierze wielkie, drukowane,
granatowe litery, co chwila zdawało się zerkać na swojego Pana, oczekując
kolejnej dawki słów.
Scorpius wyszczerzył w uśmieszku klawiaturę równych zębów, spojrzał na
notatnik, wycelował w niego koniec różdżki, a następnie wymruczał:
-
Z, Katia Zacks. – Kartki obróciły się w zaskakująco szybkim
tempie, ustając dopiero przy nazwisku Zacks. Malfoy uśmiechnął się
automatycznie na samą myśl o idealnej, kobiecej sylwetce klepsydry, kuszącego
wcięcia w talii, opinającej bluzki z głębokim dekoltem...
-
Katia Zacks... – wyszeptał w ciemność i westchnął cicho, jakby na sam dźwięk
tego nazwiska czuł przyjemne dreszcze. Samopiszące pióro poderwało się z
szafki, dopadając czystą kartkę notatnika.
-
Szkoda, że ja i ona to przeszłość. Mogła jeszcze posiedzieć w Hogwarcie
przez... rok? Z tego, co wiem, wyszła za synalka jakiejś szychy z
Ministerstwa... To dobrze, bo zapewne wkrótce tam się spotkamy i... – Przez
jego twarz przeszedł nieobliczalny cień, który jednak zniknął równie szybko,
jak się pojawił.
„Co się zaś dzieje?!”, pomyślał chłopak, kiedy dobiegł go dość nietypowy
odgłos. Zerwał się na równe nogi i, mamrocząc coś pod nosem, poirytowany nacisnął
klamkę sąsiednich drzwi.
W pokoju panowała nieprzenikniona ciemność, toteż nie było w tym nic dziwnego,
że Scorpius uwieńczył swoją drogę zapalonym końcem różdżki. Trudny do
zinterpretowania dźwięk nasilał się wraz z każdym krokiem Malfoya. Właściwie ów dźwięk był bardzo prosty do zinterpretowania, a Malfoy czuł się zbyt zażenowany, by to przyznać. Zamarł
w momencie, gdy blask różdżki padł na
skuloną w pościeli drżącą sylwetkę.
- Co ty... Weasley... – Jego ton zabrzmiał
wyjątkowo jadowicie. – Ryczysz? – zapytał głupio, choć doskonale znał
odpowiedź. Prychnął pod nosem, dostrzegając żałosne oznaki słabości, które lśniły na
jej policzkach, jak dziesiątki małych kryształków.
-
A jak myślisz?! – odfuknęła dziewczyna rozhisteryzowanym, łamiącym się tonem.
Choć przez jego umysł przewinęła się rolka niezbyt pochlebnych komentarzy,
podsumowujących zaistniałą sytuację, nie wypowiedział ich na głos. „I właśnie dlatego krajem rządzą faceci –
silniejsi”, orzekł w myślach, nieufnie obserwując każde posunięcie
dziewczyny, jakby obawiał się, że z tej rozpaczy, lada moment, rzuci się z
okna. „No... no ja tam nie wiem, czego mam się po was spodziewać...”
Stał w progu pokoju,
obawiając się jakiegokolwiek ruchu ze swojej strony. Nie chciał, nie mógł i
chyba nie potrafił. Gapił się, jak jakiś idiota, który nigdy dotąd nie widział
płaczącej dziewczyny. A przecież widział ich wiele, tak wiele
osób płci przeciwnej zranił już w swoim stosunkowo krótkim życiu.
Miał wrażenie, że każdy
cal jego umysłu wypełnia dźwięk szlochu. Był tym równie rozdrażniony, co przytłoczony.
„Znowu jest
bezsilna – tak, jak wtedy, gdy pomyliła wodę z moim świetnym eliksirem na dezorientację.
I gdy byłem przerażony tym, że mogła umrzeć. Umrzeć przeze mnie.”
- WYNOCHA!
- Wedle życze...
- Albo... – urwała niepewnie.
- Albo?
- Przytul mnie, Malfoy – warknęła,
żałośnie pociągając nosem. – Nic nie mów. Zamknij się, choć ten jeden raz –
zastrzegła szybko, chowając twarz między poduszki. – Na jedną noc bądź moim
przyjacielem...
Mówiąc delikatnie...
Osłupiał, wryło go w ziemię i wszystkie inne porównania do bloku kamienia,
jakim można by go teraz określić, są tu jak najbardziej trafne. Nie potrafił
ruszyć palcem, a co dopiero zrobić krok?! „Dlatego
mężczyźni nie znoszą beks. Nagle nieludzko duże, błyszczące oczy wlepione w nich sprawią, że ci zrobią wszystko, żeby ten b ł y s k znowu się nie
skroplił. A więc moja natura każe mi się poświęcić.” Odetchnął cicho i bez
namysłu wyciągnął ku niej rękę, którą ta lekko musnęła. W końcu poczuł na
swoich palcach czyjeś – ciepłe i drobne. Były to te same ogniki, co kilka
tygodni temu, gdy Scorpius, skuty tajemniczymi kajdankami, runął wraz z Rose na
posadzkę w Wielkiej Sali. Miał wrażenie, że przez palce Gryfonki przechodzi
jakiś elektryczny, niezwykle silny impuls, automatycznie przenosząc się na
niego. Wzdrygnął się niespokojnie.
- Malfoy? – Dziewczyna spojrzała na niego
zupełnie tak, jakby prosiła go o pozwolenie, a jednocześnie jakby mówiła:
„Śmiechu warte, co nie?!”. Uderzyła go ta myśl, uderzyło go to spojrzenie. Było
to uczucie niespodziewane, nagłe, coś nim wstrząsnęło, na tyle mocno, że usiadł obok niej i zgarnął w swoje ramiona to jeszcze słabsze niż
zazwyczaj ciało. Nie podobało mu się to, ale szukał usprawiedliwienia w szlachetnym
poświęceniu, na który nigdy nie było go stać.
Nawet nie musiał pytać, co
się stało. Rose nie oczekiwała słów pocieszenia ani żadnych oklepanych
frazesów, adekwatnych do sytuacji. Pragnęła jedynie ciszy i towarzysza, z
którym mogłaby ją dzielić, nawet niechcianego. Nic więcej.
Kiedy
matowe oczy Scorpiusa odnalazły lśniące, zaczerwienione, chłopak zamarł. Jego
spowolniony tok myślenia nagle przyśpieszył, kojarząc i dobierając fakty w
zaskakującym tempie. Siedział z Rose Weasley na jednym łóżku. Nocą. Trzymał
Rose Weasley w swych objęciach. Nocą. Miał ochotę powiedzieć Rose Weasley – „wszystko
będzie dobrze”. Nocą.
Uświadomiwszy sobie swoje
niedorzeczne zamiary, potrząsnął gwałtownie głową, jakby chciał powiedzieć: „Co
ty wyprawiasz, stary?! Naprawdę JĄ?! WEASLEY?!”, po czym wstał i ruszył ku
drzwiom.
- Dlaczego?... - usłyszał nagle za plecami.
- Nieważne – szepnął oschle i wyszedł z pokoju
bez żadnego wytłumaczenia.
Z powrotem wyłożył się na
swoim łóżku, sięgnął po porzucony notatnik i otworzył go na wpół zapisanej
stronie.
- W, Roseanne Weasley...
Kartki ustały przy literze
‘W’, lecz pióro, nie odnalazłszy zakładki Rose Weasley, wyskrobało imię i
nazwisko na wolnej kartce. „Nie ma cię... Widzisz, Weasley? Nigdy nie byłaś
w moim życiu i nigdy nie będziesz”, pomyślał Scorpius i jakby w jakimś
dziwnym amoku, sięgnął po tabletki nasenne, a następnie popił je wodą. Splótł
dłonie pod głową, wpatrując się w baldachim.
- „Dlaczego”? – Jego twarz zasnuł
ponury grymas. – Bo po raz pierwszy w życiu zostałem zaskoczony. Bo Weasley ryczała
mi w koszulkę z CROTT’a (za 75 galeonów...). Bo Weasley cierpiała. Bo to była
Weasley, do jasnej cholery, a ona... ona przecież nie ryczy - bo to NIE
jest prawdziwa dziewczyna! – Nawet nie wiedział, dlaczego w tym momencie
uderzył otwartą dłonią w kołdrę. - Bo... bo... nikt nie może jej ranić mocniej
niż ja! – Po pokoju rozniosło się charakterystyczne skrobanie.
„P o m a g a m?
TOBIE? Och... cóż za poniżenie... Zapytaj lepiej, dlaczego w porę się
opamiętałem!”
- Bo jesteśmy z dwóch różnych historii,
Weasley. Początek mojej jest końcem twojej... A takie rzeczy się po prostu nie
godzą – odparł cicho. Samopiszące pióro z namysłem nakreśliło te słowa,
stawiając sporą kropkę na końcu zdania.
Malfoy uśmiechnął się
lekko do swojego odbicia lustrzanego, po czym jednym sprawnym machnięciem
różdżki zgasił płonącą świecę. Zamknął oczy z tą samą nadzieją, jaką żywił
każdego wieczora. Przeklinał w myślach niebiosa, które z taką zawziętością nie
pozwalały mu zasnąć, skazując na m y ś l e n i e...
Substancja zawarta w
medykamencie wkrótce rozpłynęła się w jego krwi. Scorpius zasnął w momencie,
gdy cały zamek budził się do życia.
*
- ...jeszcze kilka dni, Malfoy. Zapomnisz o
tych cholernych korepetycjach...
- ...i o Arnie’m, który uczepił się mnie jak
rzep psiego ogona! Poważnie, Weasley, mam dosyć tego dzieciaka...
- Jeszcze kilka dni – powtórzyła z
naciskiem Rose, przyśpieszając. - Zresztą, nie spodziewałam się po tobie
takiego braku ambicji – dodała, niby tak od niechcenia.
Scorpius przystanął, toteż Rose
automatycznie zrobiła to samo.
- BRAKU AMBICJI? – zaakcentował,
niedowierzając własnym uszom. – A fakt, że w każdą środę łażę z tobą na te
żałosne lekcyjki z tymi Nadal-Nie-Umiem-Wingardium-Leviosa, nie jest wyrazem
poświęcenia?! I AMBICJI?! – Spojrzał na nią z takim wyrzutem, jakby po raz
setny chciał napomknąć o natrętnym Arnoldzie Tiny’m. Dla wzmocnienia swoich
oskarżeń zrobił dramatyczną minę męczennika.
- W końcu jesteś dla niego AUTORYTETEM –
zakpiła donośnie, wysforowując się na prowadzenie. – Każdy popełnia błędy –
mruknęła ciszej do siebie. – Ta cała akcja może być całkiem interesującym
wyzwaniem, więc...
- Oj tak, tak... – jęknął chłopak, wznosząc
oczy ku niebu. – Zobaczenie cię w negliżu to rzeczywiście wyzwanie, nie
przeczę, że „całkiem interesujące”... – zachichotał bezczelnie, na co Rose
wyraźnie poczerwieniała.
- To wszystko twoja wina! – warknęła urażona,
zaplatając ręce na piersiach i odwracając się do niego plecami. – Ty i te
twoje, pożal się Boże, eksperymenty!
- Przyznaj, że skuteczne. – Scorpius znowu
wykorzystał swoją przewagę nad Gryfonką. – A co do ostatniej nocy... – bąknął
po kilku minutach, pochylając się do poziomu jej uszu. Ciepły oddech Malfoya niespodziewanie spoczął na jej policzku. Zadrżała mimowolnie.
-
Zapomnij o tym – odpowiedziała wymijająco, czując na skórze niepokojące
dreszcze. – Bo ja już nic nie pamiętam! – zapewniła, jak na gust Scorpiusa,
zbyt gorliwie. A mimo to zamilkł. Jedynie kpiący uśmieszek zdradzał
jakiekolwiek zainteresowanie osobą Gryfonki.
Przez kilka sekund, a może minut, stali w ciszy. Rose doskonale wiedziała, że
spojrzenie Ślizgona niemal wierci dziurę w jej głowie, ale ignorowanie tego
faktu było o wiele trudniejsze niż w istocie mogła przypuszczać. Chciała, żeby
odszedł – tak, jakby to zrobił kilka tygodni temu. Po prostu. Odwróciłby się i
ruszył w swoją stronę. Ale teraz... teraz musiałaby iść za nim albo on za nią.
Była skazana na jego spojrzenia, komentarze i towarzystwo – jeszcze bardziej
niż kiedykolwiek wcześniej - tak czy owak, więc wolała obrócić głowę, wbić
wzrok w jakiś mały istotny punkt i zapomnieć o tym, że para bladoniebieskich
oczu, wcale już nie takich zimnych, nieruchomieje na jej potylicy.
- Naprawdę? – wysyczał, bawiąc się wyśmienicie. –
Bo ja mam dziwne wrażenie, że nie możesz znieść mojego widoku – dodał, ni to z
satysfakcją, ni to ze wściekłością. – Ale nie dlatego, że mnie nienawidzisz, bo mi zazdrościsz. Ale dlatego, że jest ci po prostu wstyd.
Rose zaśmiała się nerwowo.
Spojrzała na niego ze sztuczną niechęcią.
- AHA! – niemal wykrzyknął. – Znam ten wzrok.
Teraz będzie coś w stylu: "idę, bo masz rację, ale prędzej umrę niż ci ją
przyznam".
- Masz niezwykły dar przekonywania –
uśmiechnęła z przekąsem, po czym znowu obróciła głowę w przeciwnym kierunku i
ruszyła przed siebie.
- A jednak "odwracam się i teatralnie
odchodzę"... – mruknął pod nosem Scorpius, przez chwilę obserwując ją z wyraźnym
zainteresowaniem. W końcu, wyczuwając niebezpieczeństwo płynące z nagięcia
zasad klątwy, udał się w ślady młodej Weasley. Na jego ustach wciąż widniał
tajemniczy półuśmiech.
***
-
Spieprzył mi cały dzień – warknął Malfoy, skierowawszy swe stopy ku klasie
obrony przed czarną magią, w której mieścił się także gabinet Gabriela
Fitzroya. Rose, usłyszawszy to oskarżenie, pozwoliła sobie na dosadne prychnięcie.
Powlekła się za nim, wiernie, a jednocześnie dość niechętnie.
-
Spróbujcie dostrzec w waszej sytuacji także i tę dobrą stronę, jakieś plusy.
Zapewniam, że takowe istnieją – stwierdził nauczyciel, gdy jego uczniowie
przekroczyli próg klasy. – Bez podtekstów, Scorpiusie – dodał na wpół karcącym
tonem, kiedy dobiegł go chichot szesnastoletniego Ślizgona.
- Jasne... – Usta Scorpiusa rozwarł
sarkastyczny uśmieszek. Chłopak, bez żadnego zaproszenia, przycupnął na skraju
ławki, wykładając nogi na oparcie stojącego nieopodal krzesła.
-
Złożę podanie o wprowadzenie Etyki – stwierdził z sarkazmem Fitzroy, pokazując
w uśmiechu rzędy równiuteńkich, białych zębów. Milcząca do tej pory Rose
rozdziawiła usta w zachwycie. Piękno i jakaś nieodgadniona wiedza, które
emanowały od miodowych oczu Gabriela Fitzroya, przyprawiły ją o przyjemne
dreszcze. Kiedy tylko spostrzegła, że wzrok nauczyciela, jakby odruchowo,
powiódł w jej stronę, przestąpiła nerwowo z nogi na nogę i odchrząknęła cicho.
Wiedziała, że musi coś szybko powiedzieć, bo inaczej jej rumieniec stanie się
nie tyle co dostrzegalny, co przykuwający uwagę!
- Profesorze... – wychrypiała, skrycie
obserwując falę jego jasnych włosów, którą właśnie odgarnął. – Po co... ekhm...
Jaki jest cel tego spotkania?
Mężczyzna uśmiechnął się po raz drugi.
-
Chodźcie ze mną.
24 rozdział zawiera tę samą treść, co ten, niestety.
OdpowiedzUsuń