Zbliżały się święta – fasady, wysublimowane przygotowania, (nie)szczere
uśmiechy i życzenia. „Dobrych ocen w szkole, szczęścia, miłości,
zdrowia...!”, tłukło mu się po głowie wrednym echem. Ciekawe czy udałoby mu
się je zgładzić, gdyby z całej siły uderzył ciałem o mur? Złudne marzenia...
ale... może wykonalne...?
„Odnosisz czasem
wrażenie, że... czas się z tobą nie zgadza?”
Wycelował swoje bezsenne
spojrzenie w odległe obszary. Właściwie nie mógł stwierdzić z całą pewnością,
na co patrzy, jeśli wokół niego rozciągała się gruba płachta mgły, zaś podeń
kilkadziesiąt metrów mroźnej przepaści. Mgła była zimna, ale nie taka, jak
kiedyś, czyli miękka i jedwabista - nie taka, jak wtedy, gdy...
„Cisza... cisza! Niezmącona... bez wspomnień, bez pamięci...”, zawołał w
myślach, jakby nad głową zaświeciła mu się czerwona lampka ostrzeżenia.
Przymknął lekko oczy, czując na twarzy nieprzyjemnie kłujący dotyk drobnego
śniegu.
Słońce zaczęło wschodzić,
chmury – białe i mroźne – nieco się przerzedziły. Z jednej strony czarna ściana
Zakazanego Lasu spotykała się wprost z białym sklepieniem, a horyzont psuła
tylko chatka gajowego. Z drugiej strony linię widnokręgu ograniczało popielate
pasmo dalekich gór.
Był dwudziesty trzeci
grudnia.
„Szybko zleciało”, pomyślał
chłopak, zastanawiając się nad rzeczami, które zdołał zrobić w ciągu tych paru
miesięcy. „Nic nowego”, stwierdził. „Tyle, że oszalałem.”
- Czas zażyć swoje lekarstewka... – szepnął
ironicznie pod nosem, schodząc z murku.
Kiedyś skoczy. Na pewno.
Wzleci ku górze, spadając w dół...
„Jeśli czas nie potrafi
pogodzić się z tobą, to może... ty powinieneś pogodzić się z nim?”
Nie, nie, nie! To nie może tak wyglądać! Jak wróci do Hogwartu, tuż po
świętach, dołoży wszelkich starań, aby wszystko było po staremu... Aby
już nie musiał zażywać swoich lekarstw – aby już nie musiał codziennie z
a p o m i n a ć...
„Jest w porządku,
naprawdę.”
...i wmawiać sobie do upadłego, że jest w porządku...
n a p r a w d ę!...
*
Włóczył się po zamku bez
żadnego celu. Minął bibliotekę, zbiegł po schodach, znalazł się przy Wielkiej
Sali. Skręcił w kierunku Lochów. Miał wrażenie, że korytarze były jeszcze
bardziej śliskie i ciemne niż dotychczas. Szedł więc wzdłuż ścian, przynajmniej
tak mu się wydawało. Nie widział końca swej wędrówki; znajdował się w mroku.
Kiedy już sięgał po różdżkę, chcąc rozświetlić sobie drogę, zobaczył w oddali
małe światełko. Uśmiechnął się pod nosem - ktoś ułatwił mu dotarcie do celu.
Stanął przy strudze blasku
i odniósł wrażenie, że z łatwością mógłby zacisnąć ją w pięści. Wyraźnie
wyczuwał czyjąś obecność, zresztą osoba ta chyba nie była „tutejsza”, zważywszy
na groźby pod adresem Slytherinu, które wydobywały się z jej ust pod postacią
nieprzyzwoitych wiązanek.
- Chcesz się dostać do siedziby Ślizgonów? –
mruknął Malfoy. Głos, niewątpliwie kobiecy, ucichł. Poświata, unosząca się nad
poziomem twarzy dziewczyny, zadrgała gwałtownie. Nieznajoma postać odwróciła
wolno głowę. Malfoy, który dotąd widział jedynie jej plecy, zmrużył lekko oczy.
Kiedy wreszcie przyzwyczaił się do ostrego światła, a rozmazana, czarna plama
widniejąca przed jego tęczówkami, nabrała wyraźnych kształtów, chłopak zastygł
w bezruchu. Uśmieszek zrzedł mu z twarzy, jego ciało zesztywniało. Zaklęcie LUMOS
wyczerpało się. Światełko zgasło.
- Zapomniałaś czegoś? – odparł chłopak, siląc
się na chłodny ton. Wiedział, że stali naprzeciwko siebie. Wiedział, że być
może ona się przybliżyła. Wiedział, że mógł zrobić jeden krok do przodu, ale
zamiast tego cofnął się. Wiedział, że wokół nich panowały mrok i cisza,
wiedział też, że panowało to i między nimi...
Milczała.
- Mówię do ciebie – warknął. – Weasley?!
Dopiero wtedy raczyła
odpowiedzieć – tonem nieco zmieszanym:
- Tak... Wpuścisz mnie?
- LUMOS. – Koniec różdżki Malfoya
uwieńczyła błyszcząca kula. Wymruczawszy pod nosem ‘Eliksir Młodości’ - hasło
do Pokoju Wspólnego Ślizgonów, usłyszał zgrzyt metalu. Wrota, przed którymi
stali, otwarły się na oścież, ukazując dosyć duży, kamienny pokój, skąpany w
zielonkawym świetle metalowych kinkietów. Malfoy spojrzał na Rose z dziwną
obojętnością, jakby jednocześnie chciał jej powiedzieć, żeby się wynosiła, ale
pewnymi znakami dawał do zrozumienia, żeby za nim szła. Zrobił ‘zachęcający’
ruch ręką, coś na wzór „ależ proszę bardzo, madame!”, po czym zakpił:
- Powrót na stare śmieci, co?
- „Śmieci”? Nie wierzę, że to powiedziałeś –
zadrwiła.
- Przejęzyczenie – poprawił się.
Weszli do Pokoju Wspólnego
Ślizgonów; on, zadowolony, bo wreszcie będzie mógł ukryć się w swojej ciemnej
‘grocie’, ona, zmieszana, bo wszystko, przed czym tak panicznie uciekała –
wspomnienia, te miłe i te mniej miłe, uczucia, żale, pretensje, śmiechy,
zagadki, rozwiązane i nierozwiązane... – właśnie powróciły. Pozwoliła im na to,
wręcz sama do nich lgnęła, sama do nich przyszła, sama wkroczyła na teren
świata, w którym nigdy nie chciała być, ale po kilku miesiącach już nie
potrafiła się z nim rozstać... Sama.
W końcu znaleźli się pod
znajomymi drzwiami.
- Wejdź. – Puścił ją przodem, po czym sam
wszedł do pomieszczenia i jak gdyby nigdy nic zajął się swoimi codziennymi
czynnościami.
Dziewczyna pokiwała
leciutko głową, jakby mówiła sobie w duchu: „Nic się nie zmieniło”, a
następnie otworzyła drzwi sąsiedniej sypialni, w której mieszkała przez ponad
trzy miesiące. Rzeczywiście, nic się nie zmieniło od jej ostatniej wizyty.
Ściany koloru ciemnej zieleni ograniczały niewielkie, acz całkiem przytulne
dormitorium. Zgrabne biurko wciąż stało tam, gdzie poprzednim razem, a łóżko
(zajmujące połowę pomieszczenia) pachniało świeżą pościelą. Najwyraźniej
skrzaty sądziły, że Rose wciąż tam p o m i e s z k u j e.
„Tylko świece się
wypaliły...”
- Jeszcze tu nie posprzątałeś? – mruknęła,
czując za plecami czyjąś obecność. Odpowiedział jej nonszalancki, nieco
zachrypnięty głos:
- Nie miałem na to czasu.
Prychnęła bezgłośnie.
- Zostawiłaś tu coś? – spytał w końcu, a jego głos brzmiał jednocześnie wyniośle jak i z
politowaniem.
Przytaknęła.
- Pozwolisz, że się tu chwilę rozejrzę. Mam
nadzieję, że nie stanowi to dla ciebie żadnego... hm... problemu – fuknęła,
nadając swej wypowiedzi coś na kształt sarkazmu. Nie chciała mu przypominać,
jak przed paroma miesiącami znalazł jej krzyżyk w bibliotece, bo to właśnie ów
przedmiot zaprzątał jej myśli. Powinna być bardziej uważna, w końcu to nie pierwszy
raz zawiodła ją własna pamięć! Zresztą, po co narażać się na złośliwe
komentarze z jego strony, dotyczące wiary, jaką wyznawała?
- Nie – zaprzeczył ze znudzeniem. – Rób, co
chcesz – parsknął i znikł za drzwiami. Rose, wnioskując po odgłosie
lejącej się wody, pomyślała, iż Malfoy jest w łazience. Dla pewności zerknęła
przez ramię i rzeczywiście – sypialnia Scorpiusa była pusta. Wycofała się,
stanęła pośrodku pokoju i zaczęła się rozglądać. Najpierw odeszła w kierunku
foteli - tam siedziała, tam rozmawiała z Malfoyem i tam jadła z nim posiłki.
Niczego nie znalazła. Zamyśliła się na moment, szukając jakiegoś punktu
zaczepienia. „Łóżko!” Wyciągnęła różdżkę, schyliła się nisko, po czym
wymamrotała pod nosem formułkę zaklęcia jasności. Niestety, jedyne, co znalazła
pod meblem, to stertę jakichś czasopism i kilka zniszczonych książek, no i
oczywiście pojedyncze kłębki kurzu. Z cichym, przeciągłym jękiem powróciła do
pozycji pionowej. Powiodła tęsknym wzrokiem po czarno-białych klawiszach
dostojnego fortepianu. „Tajemnica Scorpiusa Malfoya...”
Automatycznie spojrzała w stronę
ciemnozielonego barku, który mieścił się nieopodal szafy. Upewniwszy się, że
drzwi od łazienki są wciąż zamknięte, zagryzła lekko dolną wargę i klękła przed
niewielką, złotą kłódeczką, z kluczykiem wewnątrz. Doskonale wiedziała, że
dotarcie do zawartości barku nie było takie łatwe, gdyż Scorpius doskonale o to
zadbał – w końcu, jak Rose trafnie wywnioskowała, Malfoy traktował ów mebel
niczym swój największy skarb.
Dopiero teraz uświadomiła
sobie, że Ślizgon zdradził jej swoją tajemnicę. Kolejną tajemnicę...
Podświadomie przywołała
jego słowa.
„Powiedz dwa razy Sezam
Materio i trzy razy Alohomora... Przekręć kluczyk...”
Zrobiła to, co poprzednim
razem. Usłyszała skrzypnięcie, tak głośne, iż w pierwszej chwili przestraszyła
się, że mogło ono dobiec uszu Malfoya. Jednak, ku jej uciesze, nic takiego się
nie wydarzyło.
Tak, jak przed paroma
tygodniami, ujrzała kilkupoziomową szafkę o wielu półeczkach, mniejszych i
większych, z dopasowanymi do ich kłódeczek kluczami. Lekko zażenowana ominęła
spojrzeniem rzędy lśniących kieliszków, ułożonych w kolejności alfabetycznej
alkoholi, a także w zależności od ich cen, daty wyprodukowania, firmy, która
tego dokonała oraz wartości sentymentalnej (?!) dla Malfoya. W pewnej chwili w
oczach Rose odbił się nieziemski blask wina Pauillac. Najwyraźniej to ten
trunek miał dla Malfoya największe znaczenie, gdyż nie został napoczęty. „Prawdziwy
koneser!”, zaśmiała się w duchu na samą myśl o tym, że Ślizgon przesiadywał
całymi godzinami przed ową butelką, polerował ją, czyścił, ale nie śmiał jej
otworzyć, a co dopiero skosztować jej zawartości. Obok tego zdumiewającego
arsenału dostrzegła zwitek gazet. Nawet się nie zdziwiła, kiedy na okładce
jednej z nich zobaczyła napis ‘Playwitch’ i goliznę w dawkach zdecydowanie
śmiertelnych dla jej poczucia estetyki.
„Alkoholik,
zboczeniec i...”
- A to co...? – W najmniejszej przegródce
ujrzała kilka jednakowych, przezroczystych pudełeczek. Wzięła jedno do ręki i
obróciła w palcach, starając się odnaleźć jakąś etykietę informującą o
działaniu znajdujących się wewnątrz tabletek. Niestety, niczego takiego nie
zauważyła. Odruchowo zacisnęła palce na jednym z opakowań. Kiedy już zamierzała
wyszeptać pod nosem ACCIO, mając nadzieję, że tym razem uda jej się
znaleźć swoją zgubę, spostrzegła nagle jakąś książkę. Ta w rzeczywistości była
notatnikiem – a jak się później okazało – osobistym notatnikiem Scorpiusa
Malfoya. Osobistymi myślami Scorpiusa Malfoya. Osobistymi uczuciami Scorpiusa
Malfoya. Osobistymi przeżyciami Scorpiusa Malfoya. I jego marzeniami, i
planami, i niewypowiedzianymi słowami, i ideami, i... zdobyczami.
Wiedziała, że ingerowanie
w czyjeś życie jest rzeczą co najmniej nie stosowną, a ingerowanie w czyjeś
myśli rzeczą niemal karygodną, ale... Jej ciekawość przyćmiła jakiekolwiek
zasady moralne. Tak bardzo chciała poznać prawdziwego Scorpiusa Malfoya, tak
bardzo chciała zobaczyć, jaki jest bez tych wszystkich „upiększających” masek,
tak bardzo chciała być jedyną osobą, po raz pierwszy JEDYNĄ!, która potrafiłaby
rozszyfrować jego k o d, że... zaczęła czytać. Nawet w takiej kwestii,
jaką były jego myśli, Malfoy potrafił zachować porządek i linearność. „Perfekcjonista
w każdym calu...”, pomyślała ze zdumieniem, ale i z rozbawieniem.
Przekartkowała notatnik i
w pewnej chwili mignęło jej własne nazwisko. Wstrzymała oddech i zaczęła szukać
tamtej strony.
- Co ty robisz? – usłyszała niespodziewanie
za swoimi plecami chłodny i zdenerwowany głos. – Odłóż to.
Rose machinalnie schowała
do kieszeni opakowanie z zagadkowymi tabletkami; na szczęście tego nie
zauważył. Miała wrażenie, że straciła głos. Czuła się dziwnie winna i po raz
pierwszy od wielu tygodni wiedziała, że słusznie. Wszystko to, co wkrótce
usłyszała, było zasłużone.
- Odnalazłaś to, czego szukałaś? – syknął, a
jego nozdrza zadrgały. Oczy jeszcze bardziej się zwęziły, a zachrypnięty głos
nasiąkł nieukrywanym gniewem. – A więc czytaj. Ale na głos, Weasley. GŁOŚNO. –
Zgrzytnął zębami. – Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Powinnaś o tym
wiedzieć, w końcu to twoje klimaty, czyż nie?! – zadrwił, a widząc w niej brak
chęci do spełnienia jego „prośby”, prychnął pogardliwie.
- Co? Nie dasz rady?
Spuściła pokornie głowę,
nie wiedząc, co powiedzieć. Wyrwał jej z dłoni swój notatnik i, prowokacyjnie
nie spuszczając z niej wzroku, ruchem różdżki otworzył drzwi na całą możliwą
szerokość.
- Te drzwi nie stoją otwarte po to, żeby ktoś
wszedł – warknął sugestywnie.
- Ja tylko... przepraszam... – wymruczała pod
nosem, ogarniając ostatnim spojrzeniem swój trzymiesięczny d o m. I
wyszła – tak, jak wychodzą niemile widziani goście tuż po stosunkowo krótkiej
wizycie. Trzasnęła drzwiami niemal bezgłośnie, a mimo to Scorpius wzdrygnął się
niespokojnie.
Chciał się jej pozbyć.
Udało się. To dlaczego wciąż był niezadowolony?!
Przecież nie mógł przebywać w
jej towarzystwie; wkurzała go, chociażby tym, że wsadzała nos w nieswoje
sprawy! Przecież nie mógł na nią patrzeć. Przecież nie mógł znieść tego, co po
sobie zostawiała, ilekroć przyszło im się spotkać; przecież nie mógł znieść
tych okropnych wspomnień – miesięcy, tygodni, dni, godzin... – i tych dziwnych
sprzeczności: chcenia i nie chcenia! Przecież... odeszła...?
Więc, co jest nie tak?!
„To nie jest normalne!”,
niepokoił się, kiedy zrobił kilka kroków w głąb pokoju i poczuł znajomy,
słodkawy zapach. Zapach Rose Weasley. Była wszędzie; była złodziejem, który
wtargnął na obcy teren i tak ni stąd ni zowąd przywłaszczył sobie czyjeś mienie
– nie po to, by je mieć, ale po to, by je nieodwracalnie naruszyć... A teraz była też złodziejką, złodziejką myśli Scorpiusa Malfoya. Nie dlatego,
że zdołała przeczytać jakąś część jego zapisków i nie dlatego, że poznała kilka
tajemnic, które skrzętnie ukrywał przed ciekawskimi ludźmi. O najważniejszych pewnych rzeczach nie
wiedziała, bo po prostu nie mogła wiedzieć...
Sięgnął do kieszeni bluzy,
wydobył z niej jakiś chłodny przedmiot i zacisnął go w pięści. Gdy rozprostował
palce, jego oczom ukazał się srebrny krzyżyk – ten sam, który stanowił obiekt
poszukiwań Gryfonki.
„Trzymaj ją ode mnie z
daleka, jeśliś taki wszechmocny!”
Rozzłoszczony wrzucił wisiorek do pudełka z różnymi szpargałami. Oparł dłonie o
fortepian, na którym stał także kryształowy flakon z różą. Nie lubił tego typu
kwiatków, tyle razy to podkreślał! Durnowate, nieprzydatne skrzaty! Kątem oka
zerknął na czerwone, rozłożone płatki, kontrastujące z ciemną zielenią...
„Gryfonka i...”
Miał tyle idiotycznych
skojarzeń, godnych jakichś nadwrażliwych ciap, że aż pokręcił głową,
zaśmiewając się histerycznie. Był wściekły i rozgoryczony, rozczarowany i
rozżalony! „Chciałem ją zmienić. Teraz wyję, jak jakiś idiota, żeby ona nie
zmieniła mnie i drżę na samą myśl o tym, co robię i zrobię... i o tym, czego
już nie mogę zrobić...” Rzucił swoim notatnikiem we flakon. Ostre odłamki
rozprysły się we wszystkie strony - także w kierunku sprawcy tego całego
zajścia. Mały kawałek szkła wbił się boleśnie w jego dłoń. Krople krwi spłynęły
na białą powierzchnię instrumentu, tuż obok czerwonych płatków.
Malfoy spojrzał z
przestrachem w kierunku lustra. Patrzył na niego człowiek o szklanych oczach –
człowiek o rozbitych oczach... Człowiek, który pod powłoką oprawcy innych, był
oprawcą samego siebie.
„...Ślizgon.”
*
Kilkadziesiąt, a może kilkaset
kilometrów dalej, za ścianami licznych budynków, brudnymi i wypucowanymi
oknami, drzwiami, którymi ktoś co chwila trzaska, i drzwiami, których od lat
nikt nie otwiera, drzewami młodymi, ustawionymi w równe rządki wzdłuż chodnika
i drzewami złamanymi w pół, rozsianymi w nieładzie po lesie... Za wioskami,
wsiami, miastami... siedział chłopak. Jego spojrzenie było nieprzytomne i
gniewne, ale nic w tym dziwnego – wszak patrzył na swego wroga.
- Wracaj do łóżka! – Ktoś rozkazał. Wróg?
Nie... To tylko pielęgniarka, za którą nie przepadasz, bo najwyraźniej ma
skłonności sadystyczne. Igła to jej drugie imię, oj tak...
- To są zalecenia lekarza! – warczy kobieta,
łapiąc cię za ramiona. Kiwasz niespiesznie głową, w końcu masz przed sobą tyle
czasu. Minuta w tył... o jedną mniej... jak dobrze...
Rzucasz ostatnie
spojrzenie swojemu wrogowi, temu obrzydliwemu potworowi, który wpatruje się w
ciebie przekrwionymi, przerażającymi oczami. On też odchodzi; jego poraniona
twarz i sine usta znikają z twego pola widzenia.
Ciśniesz lusterkiem o
fotel...
- Jesteś bardzo niecierpliwy – dobiega cię
zatroskany głos pielęgniarki. Nie odpowiadając, siadasz na krańcu łóżka.
- Wkrótce przyjdzie lekarz – zapewnia, ale ty
wcale tego nie potrzebujesz. Niech wyjdzie... NIECH STĄD WYJDZIE, DO CHOLERY!
Nie chcesz widzieć nikogo i nikogo nie widzisz, oprócz... Twoje spojrzenie
mknie automatycznie ku niewielkiemu, plastikowemu lusterku, leżącemu na miękkim
fotelu - ku swojemu... wrogowi... Nie znasz go. Nie pamiętasz. A mimo to
patrzenie na niego tak bardzo cię boli, tak bardzo...!
Nie wiesz, kim jesteś, nie
wiesz, kim on jest. Ktoś przychodzi do ciebie, nazywają siebie twoimi
rodzicami, ale... ale przecież ich nie pamiętasz! Nikogo nie pamiętasz: żadnych
słów, żadnych rodziców, żadnych świąt... W głowie masz jedynie przebłyski
rzeczy minionych, a może tego, co się stanie? Twoje życie polega na domyślaniu
się. Jakie życie?! „Durna wegetacja!”
- Idź stąd – mruczysz. Masz dziwny głos -
taki oschły, taki zimny, taki ciężki... Przedtem też tak było? Czy ten głos
kogoś zranił? Czy ten głos śmiał się... czasami? Czy ten głos szeptał komuś na
ucho czułe słówka, a może... krzyczał, napiętnował, syczał?!
- Nic od ciebie nie chce, idź! – nalegasz.
Rozlega się dźwięk zamykanych drzwi. Okej, jesteś sam. Chyba to lubisz, bo
czujesz się odrobinę lepiej, chociaż czy w tych okolicznościach mógłbyś się
jakkolwiek dobrze czuć?
„Chryste...”
Bo ktoś taki istnieje, to
wiesz... nie... Domyślasz się.
„Nie mogę tego wytrzymać,
boli!”
Nie rób tego. Przedtem też
byłeś taki słaby?!
Nie płacz.
Będzie bolało jeszcze
bardziej, będzie piekło, będzie szczypało...!
Nie płacz!
Austin usiadł na ciepłym,
bo zawieszonym tuż nad kaloryferem parapecie i zaczął przypatrywać się
mugolskim robotnikom, którzy trzymali w rękach jakieś dziwne urządzenia. Chyba
zwali je piłami. Wydawały przerażające dźwięki, zresztą, szybkość, z jaką wżynały
się w gęsto rosnące gałęzie, była równie zaskakująca co ich niezbyt zachęcający
wygląd.
Patyki, grubsze i
chudsze, spadały na szary, odgrodzony czerwoną taśmą, chodnik. Rzucone na łaskę
i niełaskę śniegu, łopat i przejeżdżającej nieopodal ciężarówki, z której
sterczały konary i inne tego typu odpadki, zebrane z poszczególnych dzielnic,
skupiły na sobie spojrzenie intensywnie niebieskich tęczówek. Po kilku minutach
chłopak zsunął się z parapetu i z powrotem legł na łóżku. Utkwił wzrok w białym
suficie i dotknął opuszkami palców swoją zabandażowaną pierś. Znowu poczuł
przemożną chęć odkrycia swojej dawnej osobowości; do jego umysłu napływały
myśli, nawarstwiały się niczym piętra kurzu w dawno nie odwiedzanym budynku.
Czy miał duszę romantyka? Przeżywał prawdziwe katusze, kiedy odbierano mu
rzeczy, z którymi łączył go głęboki sentyment? Filozofował, miewał refleksje? A
może cechowały go bezlitosność i męskie cwaniactwo; spotykał się dziewczynami
tylko po to, by je wykorzystać i porzucić? Czy kiedykolwiek był zakochany, czy
kiedykolwiek ktoś zakochał się w nim...?
Czuł się spękany, jak
ścięte i wysuszone drzewo. Pokrojone na kawałki, rozrzucone w różnych miejscach
niczym jego wspomnienia...
„Chyba jednak te
filozofie...”, pomyślał, patrząc to na szafkę, to na fotel, to na książkę,
leżącą na pobliskiej szafce... Byleby tylko doznać nagłego olśnienia, skojarzyć
dane przedmioty z poszczególnymi wydarzeniami, zaistniałymi w jego życiu
przed z a p o m n i e n i e m.
Starano się przywrócić mu
pamięć wszystkimi dostępnymi metodami, jednak żadna z nich nie przyniosła
oczekiwanego rezultatu. Kazano czekać...
A więc czekał...
Chyba powinien się
spakować, rodzice go o to poprosili. Miał wrócić do swojego domu,
przejść rekonwalescencje w przyjaznym otoczeniu, a nie wśród chłodnych ścian,
białych fartuchów, strzykawek i setek - tak samo niesprawnych, jak on -
ludzi... Tak słyszał.
Miał być Austinem Zabinim.
Tak mu mówiono...
Nie, już dłużej tak nie
usiedzi! Dusi się tu, nudzi, męczy, za dużo m y ś l i!
Skoczył na równe nogi,
narzucił na siebie szlafrok i wychylił niepewnie głowę przez szparę między
drzwiami. Korytarz świecił pustkami, żadnych pacjentów, lekarzy i pielęgniarek.
Co za szczęście, co za okazja! Poczuł się, jak skazaniec, który ucieka ze
swojego więzienia, mimo że datę jego ‘przepustki’ wyznaczono na dzień później.
Pragnienie wyzwolenia się niszczyło w nim jakiekolwiek zasady.
Nie wiedział, gdzie idzie. Nogi
niosły go w jakimś nieznanym kierunku, wzdłuż jasnych, długich korytarzy o
zamkniętych drzwiach, oknach i umysłach pacjentów... Na suficie wisiały
jednakowe, duże lampy w kształcie kuli, które od czasu do czasu migały
złowrogo.
Kiedy już zaczynał
żałować, że nie został w swojej sali, coś przykuło jego uwagę. Drzwi mieszczące
się dokładnie naprzeciwko jego były nieco uchylone. Z wewnątrz dobiegał jakiś
głos, chyba kobiecy.
Bez wahania ruszył przed
siebie. Dopiero później, stojąc już pod drzwiami, nie miał odwagi nacisnąć
klamki. Nie wiadomo, kto tam się znajdował i jak zareagowałby na widok
nieznajomej osoby – zwłaszcza o tak przerażającym wyglądzie... Austin musiał
rozważyć wszystkie opcje. „Zły pomysł”, przemknęło mu przez myśl i w tym
samym momencie zaczął się wycofywać, próbując odtworzyć w głowie plan szpitala
i drogę, jaką przebył.
- Wejdź – usłyszał. Zastygł między jednym a
drugim krokiem.
*
„Będę na ciebie patrzył tak, jak jeszcze nikt nigdy
nie patrzył...”
Stała na peronie w
zupełnym milczeniu i samotności. Nieopodal niej znajdowała się grupka
Ślizgonek, które plotkowały o jakichś typowych dla nastolatek bzdurach i od
czasu do czasu wybuchały salwą śmiechu. Amelia też kiedyś taka była, o ile rok
czasu zasługuje na miano ‘kiedyś’. Przemieszczała się w „stadach”, jak to
niezbyt pochlebnie określają chłopcy, którzy nie mają odwagi, aby podejść do
obiektu swojego zainteresowania. Wzbudzała prawdziwy respekt wśród innych
uczennic Hogwartu, co przecież niezbyt często się zdarza, zważając na opinie
jej Domu. Należała do tzw. ‘elity’, mimo że jakiekolwiek spotkania będące w
rzeczywistości zwykłymi, pijackimi libacjami omijała szerokim łukiem. Każdy
pragnął ją poznać, zamienić choćby kilka słów. Z odwagą potrafiła patrzeć w
swoją przyszłość, nie bojąc się żadnych wyzwań i przeszkód. Była taka, jaka
każda dziewczyna chce być...
„Będę cię słuchał i
rozumiał... rozumiał bardziej niż ty siebie samą...”
Teraz jej spojrzenie
zmatowiało; wbite w brudny, ubity śnieg, nie potrafiło spotkać się z licznymi
parami oczu zakłopotanych i wciąż obgadujących jej nagłą metamorfozę Ślizgonek.
Przecież mogła mieć wszystko!, szeptały między sobą. Wybrała n i c. Jeśli istnieje słowo dno, to Amelia
znajdowała się głębiej, o wiele głębiej, niżej i dalej...
Teraz była inna. Niepewna,
wątpiąca, cicha. Bledsza niż zwykle i smutniejsza niż zwykle.
Ścięła swoje piękne, długie, jasne włosy, pozostawiając je w bardzo krótkiej
długości. Zafarbowała je na czarno, zmieniła garderobę na bardziej stonowane
kolory, zupełnie tak, jakby przeżywała jakąś niekończącą się żałobę – jakby nie
potrafiła pogodzić się z czyimś odejściem.
Teraz już nikt jej nie znał...
i nie chciał znać...
„Będę cię kochał tak,
jakby to wszystko trwało tylko jeden dzień...”
Poprawiła kołnierz swojego
ciemnego płaszcza. Wciąż czuła na sobie czyjś wzrok. Tym razem chciała
powiedzieć tym idiotkom, żeby pilnowały swojego nosa i żeby wreszcie się od
niej odczepiły! Podniosła gwałtownie głowę i spojrzała w bok. Ujrzała Zane’a
Gringotta, bo to właśnie on przypatrywał jej się z uwagą. Kiedy niebieskie oczy
uchwyciły czarne, Amelia poczuła się tak, jakby Zane ścisnął ją mocno za serce,
zaczął je wykręcać, rozpruwać... I tak w kółko, i znowu, i od początku...! Była
wściekła; miała do niego ogromny żal o to, co zrobił i o to, czego nie zrobił –
i właśnie takie uczucia zawarła w swoim spojrzeniu. KŁAMCA! Nie uchronił jej,
nie r o z u m i a ł i nie s ł u c h a ł tak, jak
obiecywał! Nie patrzył na nią tak, jak jeszcze nikt nigdy nie patrzył! Patrzył
tak, jak wszyscy... Tak, jakby nie wiedział, co się stało! Tak, jakby kochał ją
tylko jeden dzień... I miał rację...
„A ta chwila... ta chwila
to wieczność, Amelio.”
Ta chwila jest wiecznością.
Ciągnie się dłużej, o wiele dłużej niż d ł u g o...
Ale już... już n i e d ł u g o!...
Odwróciła głowę w drugą stronę. Dostrzegła w oddali ciemną, górującą nad innymi,
czuprynę Albusa Pottera. „Że zawsze muszę spotykać ludzi, których nie chcę
spotkać! Zwłaszcza czubków!”, zawrzała w myślach, wbijając wzrok w
swoje buty.
- „Gdyby mogła wiedzieć, czym jest dla
mnie... (...) Niech smutek będzie dla nas kiedyś miłym wspomnieniem...
(...)”**– dobiegł ją znienacka głos Zane’a. Nie sądziła, że chłopak zapamięta
kwestie aktorów, w końcu minął już rok od przedstawienia, w którym wspólnie
zagrali. Od tego wszystko się zaczęło,
wtedy, i na tym wszystko się skończyło, teraz.
- „Drwi z blizn, kto nigdy nie doświadczył
ran” – ucięła krótko, siląc się na chłodny ton. Rzuciła mu takie spojrzenie, że
kolana się pod nim ugięły, a słowa utknęły w gardle. Tylko ona tak na niego
działała, tylko ona niwelowała weń wszystkie, przyziemne sprawy, spychając je
na boczny tor. Samym spojrzeniem, samym dotykiem, samym smakiem... Oczami,
dłońmi, ustami... Tylko ona posiadła go w całości i tylko ona porzuciła go w
taki sposób... i tylko jej nie mógł tego darować...
- Uciekłaś – stwierdził z wyrzutem. –
Dlaczego zawsze uciekasz? I dlaczego zawsze muszę cię szukać?
Amelia na początku
sprawiała wrażenie zszokowanej, później jej ciało zwiotczało, brwi uniosły się
w geście totalnej ignorancji, a usta uchyliły; wreszcie parsknęła cichym śmiechem.
- Masz dar przepowiadania przyszłości? To
zgadnij, co teraz zrobię – syknęła, wykonując krok do przodu. Zrobiłaby ich o
wiele więcej i zapewne już dawno usiadłaby w ciepłym przedziale, gdyby nie
fakt, że poczuła na nadgarstku czyjeś palce.
-
Myślisz, że znowu odejdziesz? Za wiele dla mnie znaczysz, by tak po prostu mnie
ignorować!... - warknął, a ona tylko szarpnęła ramieniem, by uwolnić się z jego
uścisku. Jednak on nie zamierzał odpuścić, nie tym razem. Choć nie było to w
jego stylu, stanowczo zacisnął palce drugiej ręki na jej łokciu i odciągnął ją
do tyłu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz