31. " Silniejszy jest ten, komu mniej zależy "



Chemical Brothers – “Close Your Eyes”

     Drewniane wrota zatrzasnęły się z hukiem. Podobny los spotkał kolejne i jeszcze następne drzwi, a siła, jaką w nie wymierzono, była coraz większa.
     Chłopiec, który jeszcze przed chwilą bawił się Przypominajką w Pokoju Wspólnym Ślizgonów, obecnie wisiał w powietrzu do góry nogami, wrzeszcząc coś wniebogłosy.
 - Nie szalej – odparł ktoś opanowanym tonem, opuszczając dzieciaka z powrotem na fotel, z którego poderwano go bez żadnego ostrzeżenia.
     Malfoy, bo to właśnie on wyładował swoją złość na jedenastolatku, spojrzał spode łba na Dae’a i warknął coś pod nosem, po czym zacisnął mocno usta i ruszył w kierunku dormitoriów. Dał się ponieść emocjom, przecież to nie było w jego stylu! Czuł, że w jego życiu zaczęły dominować paradoksy, a los po prostu to wykorzystał. Zakpił sobie z niego.
     Znajdując się już w swoich czterech ścianach, Scorpius ściągnął z siebie sweter i przerzucił go niedbale przez oparcie krzesła. Opadł na łóżko i, jak to miał we zwyczaju, zaczął kontemplować poprzez uparte gapienie się w bladozielony spód baldachimu. „Nic z tego, skarbie”,  zdawał się mruknąć jakiś irytujący głosik.

     Wariował?

„Wariuję?”

 - To tylko gra – odparł kącikiem ust Malfoy. Właściwie sam nie wiedział, do kogo kierował owe słowa, jeśli jedyną żywą istotą, znajdującą się w pokoju oprócz niego, był Cezar – majestatyczny orzeł.
     Leżał więc tak w bezruchu, z lewą ręką spuszczoną wzdłuż tułowia, w drugiej zaś trzymając zmięty kawałek papieru, kształtem przypominający kulkę. To był list, niby do Luigi’ego, ale to jego zabolał! Tak bardzo...!
     W jednej minucie chciał krzyczeć, a w drugiej pragnął tonąć w ciszy, niezmąconej i pozbawionej jakichkolwiek przebłysków wspomnień. „Bo ten cholerny pokój...”. Powiódł wzrokiem po fotelach, fortepianie, wielkim lustrze, oknie, biurku, drzwiach od łazienki, a po chwili tych od sąsiedniej sypialni, aż w końcu...
     „ŁÓŻKO... kocham łóżka... OJ TAK... ale to... nie. Za dużo tu JEJ... leżała tu, mogła umrzeć, przeze mnie... po co cokolwiek robiłem? Teraz za to obrywam... Nie daje mi spokoju nawet w TEJ sferze życia... SZLAG!”

     Spojrzał na drzwi od łazienki. Uratował ją...

- Jesteś moim Aniołem Stróżem...
- To źle, Weasley, to naprawdę źle...

     Spojrzał na fotel.
     Obiecywał jej.
  
- Myślisz, że nie dam rady? (...) Że nadal będę gnoił tego mikrusa?
- Tak, tak właśnie myślę.
- Mylisz się (...)

     Spojrzał na lustro.
     Wyśmiewał ją...

- Co ty robisz?!
- Rozbieram się, żebyś wiedziała, jak wygląda ciało prawdziwego faceta (...)

     Spojrzał na biurko.
     Myślał o niej...

„Może rzeczywiście jesteśmy przyjaciółmi. Nie wiem. Nie znam tego.”

     Spojrzał na okno.
     Ubliżał jej i...

- Co ty wyprawiasz, pokrako?! Nawet tego nie potrafisz zrobić?! Cholerna ofiara losu.

     ...kpił z niej.

- (...) Gdy mi pomogłaś... zaciągnąłem u ciebie dług. Spłaciłem go ostatnio, nie sądzisz? Dopadły nas słabości... ale to minęło... wszystko minęło... Ten koszmar też wkrótce się skończy. Nie będzie  n a s... w sumie... nawet nigdy nie było... (...) Ojojoj... Czyżbym trafił w czuły punkt? Krucha Gryfoneczka poczuła do mnie miętę...?

     Spojrzał na drzwi sąsiedniej sypialni. Pocieszał ją i...

- WYNOŚ SIĘ!
- Wedle życze...
- Albo...
- Albo?
- Przytul mnie, Malfoy...

     ... i czasami był.  Też.

- Przyszedłem po to, by... Przyszedłem po ciebie, Weasley...

     Spojrzał na fortepian.
     Pokazał jej swój świat. „A brzmi to tak patetycznie, że prawie poczułem się jak pieprzony poeta…”
     Tego było już za wiele!
     Odwrócił raptownie głowę... „Cisza... cisza! Niezmącona... bez wspomnień, bez pamięci...”, powtarzał w myślach niczym mantrę. Zacisnął mocno powieki i odchylił nieco głowę, jeszcze bardziej dociskając ją do twardej poduszki.
     „Zwykłe przedmioty NIE BĘDĄ MNĄ KIEROWAŁY!”
     Zwykłe przedmioty, na które nikt normalny nie zwracał zbytecznej uwagi. Stały tam, gdzie stać powinny. Czasem je przewracano, oblewano alkoholem, przypalono przez nieuwagę papierosem; siadano na nich, patrzono na swe odbicie, pisano na nich słowa mniej i bardziej ważne, zaglądano przez nie, wchodzono, wychodzono, trzaskano z hukiem!... przymykano z cichym szmerem... i myślano na nich, i Bóg wie, co jeszcze na nich robiono. Rzeczy umarłe, martwe, nieistotne... Ale potrafiły ranić. Potrafiły przywołać wspomnienia, potrafiły postawić przed oczyma czyjąś twarz, potrafiły odtworzyć poszczególne sceny, potrafiły powiedzieć: „Strach jest dla ofiar, Weasley... potrzebuje cię”. Bez żadnych zahamowań wpuszczały do pokoju namolny wiatr, który opowiadał jakąś niestworzoną historię o dziewczynie, chłopaku i niebiańskim tańcu wśród kanonady płatków śniegu.
     Scorpius – mimo iż usilnie próbował – nie wymyślił żadnego racjonalnego wyjaśnienia dzisiejszej pomyłki, nie doznał żadnego zbawiennego olśnienia, które zazwyczaj przychodziło kilka minut po powstaniu danego problemu. I to chyba tak naprawdę najbardziej go denerwowało.
    Gdy po pokoju rozeszło się natarczywe pukanie, ryknął:
 - NIE MA MNIE!!! – Mimo tej jednoznacznej odpowiedzi, drzwi otworzyły się z cichym, a zarazem dość przerażającym skrzypieniem. W progu pokoju stał wyprostowany Dae.
 - Wiesz, że właśnie przegrałeś wyskrobane oszczędności setek ludzi? Postawili na ciebie, w sumie sam się nad tym zastanawiałem, ale doszedłem do wniosku, że nie jesteś wart nawet jednego galeona. A spróbuj kiedyś krytykować moją intuicję – rzucił już na samym wstępie, siadając na fotelu. Scorpius przez chwilę, ale tylko przez bardzo krótką chwilę, odniósł wrażenie, jakoby ze skórzanego obicia wydobyły się jakieś stłumione słowa.
     Potrząsnął gwałtownie głową. Znowu miał omamy. 
 - W solidarnej wersji dla ciebie: nie sądziłem, że cię pokona. W wersji realnej: poważnie rozważałem taką możliwość.
     Malfoy zaśmiał się w duchu na samo wspomnienie o dzisiejszym pojedynku i o tym, jak się zachował. Wraz z upływem czasu jego falująca dusza zdawała się wygładzić, wyprostować i tak naprawdę sam nie był w stanie stwierdzić, dlaczego.
 - Jakoś tego nie przeżywasz? – Dae podejrzliwie zwęził oczy. – No więc chyba muszę cię uświadomić... zanim wytępisz cały pierwszy rocznik... – Uśmiechnął się ostrożnie, choć zarazem złośliwie. – POKONAŁA. CIĘ. GRYFONKA – zaakcentował dobitnie. Bywał dość sadystyczny wobec Malfoya, ale nie sądził, że te teksty nie zrobią na nim absolutnie żadnego wrażenia.
 - Jak brzmi rozwiązanie tej zagadki? – Dae uniósł sugestywnie brwi, sprawiając jednak wrażenie człowieka, który zadaje pytanie, ale nie oczekuje żadnej odpowiedzi.
 - Ty nie popełniasz błędów. – Przypatrzył mu się nieufnie. – Przecież chciałeś ją załatwić. I co? Tak po prostu dałeś jej wygrać? To... to takie... – urwał, mrużąc oczy, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. – ...jasne...
     Scorpius uśmiechnął się pod nosem. Odwrócił głowę w stronę okna i niby wielce zainteresowany spadającym śniegiem zaczął go obserwować.
                               
- A więc zatańcz ze mną...

     „Zaś te głosy...”

 - No właśnie... – wychrypiał zdumiony Dae po chwili namysłu. – Ty jej tak po prostu dałeś wygrać... – wybełkotał nieskładnie, a jego zdziwienie przeobraziło się w niedowierzanie. – DAŁEŚ WYGRAĆ ROSE WEASLEY?!
 - To tylko gra... – odparł spokojnie Scorpius.
 - A więc jesteś na straconej pozycji.
 - Nie przegrałem. Ja tylko zmieniłem stolik. Przezwyciężyłem wroga, nie wyrządzając mu żadnej krzywdy. Tak, jak mówiłeś, profesorku...
 - Po co to zrobiłeś?
 - Byłem już zmęczony jej obecnością. To się musiało wreszcie skończyć, zresztą… Nie potrzebuję żadnych laurów, znam swoją wartość… - Scorpius zamyślił się. - Jestem prawie pewien, że Weasley poryczała się ze szczęścia. Niech zna mój rzadki poryw dobroci. Już nigdy go nie doświadczy.

Mam ci uwierzyć? Nie sądzisz, że już za późno na jakieś durne wyznania? Zwariowałem przez ciebie, idiotko... ! (...)

     „Wszystko pamiętam. Dotąd zapominałem. Taka prawda, że kiedy możesz zapomnieć, wymazać coś z pamięci raz na zawsze, nie chce ci się. Kiedy jednak chcesz to zrobić - już nie możesz. Ja łamię stereotypy. Nie ma rzeczy niemożliwych. A jeśli kiedyś przeszła ci przez głowę taka dobijająca myśl, wywal przez okno lustro, fotel, wszystko to, co ci się  k o j a r z y. Ty poczujesz się lepiej, a ten, komu to wszystko spadnie na łeb... no cóż... cel uświęca środki...”
 - Gdzie można kupić fajne meble? – spytał nagle, patrząc po kolei na biurko, lustro i fotele takim wzrokiem, jakby miał ochotę rozwalić je kilofem, a szczątki spalić w kominku.
     Dae parsknął kpiącym śmiechem. Sądził, że to był jakiś durny żart. Kiedy jednak spostrzegł, że oblicze Scorpiusa zasnuła śmiertelna powaga, osłupiał.
 - Nie jesteś normalny.
     Malfoy wzruszył ramionami, a po chwili pokiwał twierdząco głową, jakby sobie coś  właśnie uświadomił. 
 - Tym razem nie zaprzeczę.

***

     Obserwowanie Jane na szkolnym korytarzu była dla Caleba prawdziwą katorgą. Nie wspominając już o wspólnych, łączonych lekcjach. Każda minuta  p a t r z e n i a  kosztowała go co najmniej tyle wysiłku, ile kilka okrążeń sprintem wokół Hogwartu, nie pomijając Zakazanego Lasu. Jednak  n i e  p a t r z e n i e  było jeszcze gorsze. Trwał więc w tych sprzecznościach, w dwóch zupełnie różnych jaźniach – człowieka, Caleba Frowarta, najzwyklejszego śmiertelnika, który miewał typowo ludzkie problemy, i czegoś, czego nawet nie da się określić…
     Kain.

„Absentee Landlords”

 

    Opierając się niedbale o kamienny filar, zerkał niespokojnie na sznur Puchonów toczący się z klasy transmutacji. Chciał  j ą  tylko zobaczyć, może usłyszeć...  Aż.
    Nagle wszystkie głosy uczniów i gromiących ich nauczycieli stały się wolniejsze, jakby ktoś spowolnił film, nadając mu nużącą ciągłość, a ludzkim tonom nienaturalną ciężkość. Jedynie Caleb był n o r m a l n y; zrobił kilka kroków wprzód – był w stanie dojrzeć najmniejszą krostkę na twarzy stojącego nieopodal chłopaka. Zamachał mu dłonią przed oczyma. Nim ten zdołał zrobić zdezorientowaną minę, Caleb był już w zupełnie innym korytarzu.
    Biegł, tak szybko, jak się tylko dało, choć kolana wcale nie zginały się częściej i bardziej. Życie zastygło między jedną minutą a drugą. I c h  świat stężał, podczas gdy j e g o świat wirował!, szalał!, pędził!
     Stał w miejscu.
    Przeczesał nerwowo włosy, zatrzymując palce na pulsujących wściekłym bólem skroniach. Osunął się po chłodnej, kamiennej ścianie, nagle nie mogąc złapać oddechu. Rozejrzał się niespokojnie to w lewo, to w prawo, szukając potencjalnego obserwatora. Nikt jednak nie zapuścił się w tamte okolice, przynajmniej Caleb miał taką nadzieję. Podwinął nieco rękaw swojej szaty, chcąc zobaczyć bladą, czystą skórę, piękne kłamstwo, a nie ślady po ostrych cięciach, wciąż czerwone i niezwykle trapiące - tę przerażającą prawdę...
     „Naćpałem się... Nie wierzę, że mógłbym... nie chcę... nie potrafię...”, myślał, obsesyjnie naciągając ciemny materiał na pocięte przedramię. „Ale to zrobiłem i nawet nie mogę temu zaprzeczyć. Wyczarowałem Mroczny Znak, a Austin Zabini jest bardziej martwy niż żywy!”

    Jakim cudem trafiłem na ciebie, Calebie?! Miałem być przewodnikiem dla tego, który to wszystko rozpocznie od początku, ale zakończy z lepszym skutkiem niż mój poprzedni uczeń. Miałeś być silny i bezlitosny! Ale ty jesteś tchórzem! TCHÓRZ, TCHÓRZ, TCHÓRZ! Nawet nie potrafiłeś skończyć z jednym, żałosnym człowieczkiem... JEDNYM! A co będzie z setką?! Pochód wrogów chętnie odprowadzi cię prosto na cmentarz...
  
  Ten Głos... Kain...
„Nie jestem tchórzem!"
     Doprawdy? Udowodnij.
„Kim ty jesteś?! Żadnym Kainem, nie wierzę! Masz mi powiedzieć! Objaw się!”
     Czyżbym usłyszał rozkaz?
Po umyśle Caleba potoczył się szyderczy śmiech. Chłopak skulił się w duchu.
     Nikt nie ma nade mną takiej władzy.
„Nie, ja... ja przepraszam...”
     Wcale nie przepraszasz. Chcesz mną kontrolować, myślisz, że zapanujesz nad sytuacją. Złe posunięcie...
„Czego ode mnie oczekujesz? Co mam zrobić?!”
     Czekać. Czekać na  z n a k... To już niedługo...
„Co się ze mną stanie... Powiedz... Chcę wiedzieć, CO SIĘ ZE MNĄ STANIE!”
     Zasieję w tobie ziarno najważniejszej, ale niewybaczalnej nauki. Mówią, że jest zakazana... och... cóż za oszczerstwa! Ci, którzy zwą siebie wyznawcami Białej Magii to trwożliwe purchawy, które poszły na łatwiznę! Niegodni poznać prawdziwej magii!
To ziarno...
- będzie dojrzewało, wzrastało i wzrastało, aż przyćmi cały świat. I nie zostanie nic – nic oprócz potężnego Caleba Frowarta. Bo przecież jedna moc, aby być silniejszą, pochłania inne, mniejsze, aż w końcu całkowicie zatraca się w myśli o swojej potędze i nawet nie zauważa, kiedy pozostaje na świecie tylko ona – ona przeciwko samej sobie.
Już nie ma rywali, nie ma granic, o które może się co najwyżej otrzeć. Przekroczyła je wraz z ludźmi, którzy byli ich strażnikami...
Ludzi, którzy coś dla niej znaczyli.
 „Ludzi, których zniszczyła.”
- Ludzi, których kochała. – Głos Caleba Frowarta odbił się od grubych ścian cichym, beznamiętnym echem, trafiając z powrotem do swojego właściciela niczym bumerang.
     ...Oto pokrótce definicja samodestrukcji.
     „A więc jeśli mam być najsilniejszy, to nie odejdziesz. Nie zostawisz mnie. Tylko ja będę mógł to zrobić, Jane!”
     Caleb zawrócił w kierunku klasy. Smukła dziewczyna, która szła właśnie za jakąś wątłą Krukonką, rzuciła Frowartowi nienawistne spojrzenie. Upewniwszy się, że skupiła na sobie uwagę stalowych, zimnych oczu, objęła za szyję pewnego wysokiego, dobrze zbudowanego chłopaka, który wyglądał na całkiem zadowolonego z takiego obrotu sprawy. Uśmiechnęła się z prowokacją, kiedy Frowart zacisnął mocno pięści, a jego mina nie zdradzała żadnych dobrych intencji. Chciał odejść, jednak nim się odwrócił, jego oczy uchwyciły jeszcze jeden obraz, którego już nie potrafił zignorować. Usta Jane spoczęły na wargach, które zdecydowanie nie należały do niego.
     „Miałeś być silny i bezlitosny...!”, tłukło mu się po głowie echo Kaina.
     Jego palce błądziły po różdżce. Nozdrza drgały gniewnie. Usta zastygły między przekleństwem a krzykiem złości. Nogi zrobiły kilka kroków w przód, ruchy były coraz śmielsze i dłuższe.
 - O co chodzi? – spytał ze zdezorientowaniem chłopak, do którego przylgnęła Jane. – Czy my się znamy? - dodał kpiąco, mierząc krytycznym wzrokiem niższego i mniej umięśnionego od siebie Ślizgona.
    Caleb zaśmiał się cierpko.
 - Dam ci tę okazję. – Pięść Ślizgona wylądowała na nosie chłopaka. Rozległ się nieprzyjemny dźwięk łamanych kości. Korytarz na drugim piętrze zawrzał nagle od rwetesu, gwizdów i zachęty do dalszej bójki.


Już nie ma rywali, nie ma granic...

*

     Wąskie, kocie oczy jeszcze bardziej się zwęziły, gdy zaobserwowały wchodzącego do gabinetu ucznia.
 - Panie Frowart – po pokoju potoczył się srogi głos dyrektorki szkoły. – Proszę usiąść. – Kobieta wskazała naprzeciwległe krzesło. Caleb usłużnie wykonał polecenie.
 - Poinformowano mnie, że napadłeś na swojego kolegę... – zaczęła powoli, nie odrywając od niego przenikliwego spojrzenia. Caleb pozwolił sobie na ciche prychnięcie.
 - To śmieć, przeżuty i wypluty szczur – warknął, osuwając się po oparciu krzesła i zaplatając ramiona na klatce piersiowej. – Sprowokował mnie – streścił, kiedy po użyciu przez siebie dość ostentacyjnego i wulgarnego tonu usta McGonagall ściągnęły się gniewnie, a ona sama gwałtownie wciągnęła powietrze. Gdyby nie zaistniała sytuacja Caleb z pewnością wybuchłby gromkim śmiechem na widok jej zaszokowanego wyrazu twarzy.
     McGonagall westchnęła cicho, pokręciła głową z dezaprobatą i zerknęła kątem oka na plik kartek, które przed momentem ułożyła w pedantyczne stosiki.
 - Obawiam się, że to nie jest wystarczający argument do złamania komuś nosa! Chyba nie muszę ci przypominać, że ostatnim razem, gdy miałeś u mnie szlaban za szwędanie się po zamku w godzinach niedozwolonych dla ucznia, dałam ci jasno do zrozumienia, że kolejny taki wybryk, a zostaniesz zawieszony, zgadza się?
     Chłopak pokiwał niepewnie głową. Zapadła złowroga cisza. Caleb mógł mieć tylko nadzieje, że nie odezwie się w nim Kain, który byłby w stanie zmusić go do czegoś złego. Dziwne zachowanie zdecydowanie nie było wskazane w tych jakże niekorzystnych dla niego warunkach.
 - Nie mam innego wyjścia, jak wydalić pana ze szkoły na czas nieokreślony.  – Obwieściła formalnie McGonagall. – Spakowane kufry już na pana czekają, pociąg odjeżdża tuż po obiedzie. Przykro mi. Możesz odejść.
     Caleb wytrzeszczył na nią oczy. Przez jego oblicze przeszedł ponury cień. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale po prostu nie był w stanie. Przywodził na myśl rybę wyciągniętą z wody; otwierał usta, by po chwili, nie wydobywszy z siebie ani jednego słowa, zamknąć je.
     Dźwignął się z krzesła i demonstracyjnie trzasnął drzwiami.
     „To jest niby ten znak?!”, pomyślał, gubiąc swoją wściekłość w meandrach hogwarckich korytarzy.

*

 - A więc zdezerterowałeś?
 - Nie zrobiłem tego z własnej woli.
 - Bynajmniej.
     Caleb obrzucił Scorpiusa spojrzeniem pełnym wyrzutów. Wprawdzie nie spodziewał się jakichś wielkich żalów ze strony kuzyna, ale przecież mógł okazać chociaż odrobinę empatii!
     Znajdowali się w zimnej, podłużnej grocie (tam, gdzie miały miejsca spotkania Zgromadzenia Orłów) i, siedząc na drewnianym podeście, palili beznamiętnie papierosy  – jak nałogowcy, którym jest już wszystko jedno.
 - A więc wreszcie zostanę sam – stwierdził niedbale Scorpius, patrząc przed siebie, a jednocześnie przykładając papierosa do ust.
 - Sprowokował mnie – syknął Caleb.
 - Ja też? – Malfoy zerknął kątem oka na swoje wciąż bolące ramię. – Widzę, że polubiłeś sztuki walki…
     Caleb nie zdążył się nawet zastanowić nad dwoistością jego tonu, bo niespełna parę sekund później usłyszał:
 - Poza tym, wolałbym mieć złamany nos niż złamane serce.
     Frowart skrzywił się.
 - Chodzi mi o tego gościa i o ciebie. Jemu założą kilka szwów. A ty? Po co to wszystko? Ile jest wyjątkowości w tej całej Jane? Tyle, ile w nocy. A ty nawet i tego w twojej obecnej sytuacji nie dostaniesz. 
 - Od kiedy rzucasz takimi soczystymi tekstami?
 - Od kiedy TY RZUCASZ się na facetów swojej BYŁEJ dziewczyny? – odpowiedział pytaniem retorycznym.
  - A od kiedy ty przegrywasz z Rose Weasley? – Caleb użył broni samego Malfoya, ale ten wydawał się być tym niewzruszony. – Weasley odeszła, WYGRAŁA – zaakcentował z premedytacją, obserwując z uwagą reakcję Scorpiusa. Rzeczywiście był niezwykłym aktorem – nie dał po sobie niczego poznać.  
 - Nie masz kogo gnoić. To nawet... smutne? Powiem ci, że nawet się cieszę, że ten wysterylizowany kocur mnie zawiesił. Bo ja się nie  s k o ń c z ę  tak szybko, jak ty...
     Malfoy zaśmiał się tylko, wziął to za niezbyt udany żart. Kontynuował swój wywód.
 - Taktyka dzieli się na tę dobrą i tę złą – wyjaśnił jak małemu dziecku, gestykulując przy tym zawzięcie. – Ty obrałeś tę złą – dodał tonem godnym najwybitniejszego psychologa. – Zbyt oczywistą.
     Caleb uśmiechnął się lekko pod nosem. Scorpius mu zawtórował.
 - To dla twojego dobra. A co nie dla twojego dobra, to dla mojej rozrywki – wyszczerzył się bezczelnie, wskazując na lewe, sine oko kuzyna. – Swoją drogą, ta śliweczka sprawia wrażenie cholernie samotnej...
 - Masz dopiero szesnaście lat, co ty wiesz...
 - Wiem, że silniejszy jest ten, komu mniej zależy. Ty sam tworzysz sobie sytuację do popełnienia błędów.  Gdybyś tylko mnie posłuchał…
Widzisz, Calebie? Próbuje ci pokazać twoje miejsce w szeregu...!
    Frowart odetchnął ciężko, masując palcami lewej ręki swoje pulsujące skronie. Zaczynało się...
 - A mówią, że to w Durmstrangu są prawdziwe orgie. Niech tu przyjadą te eskimosy, a zobaczą – dobiegł go powątpiewający ton Malfoya.

    Jego serce biło jak oszalałe! Czuł, że za chwilę zrobi coś niedorzecznego; zalała go niespodziewana fala gorąca. Miał ochotę walić głową o ścianę, skakać po podeście, wykruszyć wszystkie stalaktyty i stalagmity! Ale tak się nie stało. Dźwignął się z miejsca, rzucił peta pod nogi, rozgniótł go podeszwą buta, po czym ruszył ku wielkiej wyrwie, a zanim w niej zniknął, mruknął przez ramię:
 - Na dobro i zło, mówisz?... ta taktyka... hm... zapamiętam, dzięki. Do zobaczenia.
     I w ten oto sposób Scorpius Malfoy został sam po raz drugi, wypalając kolejne papierosy, myśląc o kolejnych libacjach, wracając do tego, co było - kolei rzeczy, i zastanawiając się, jakiego koloru będą jego kolejne fotele i kolejne lustro, i kolejne drzwi, i kolejne łóżko i... kolejny pokój...

*

    Chmury nadpływały. Nawarstwiały się, wypiętrzały, kłębiły; raz przypominały wdzięcznie wirującego motyla, by po chwili przywodzić na myśl ogromnego wilka, później koślawe litery alfabetu, aż w końcu rozpięte skrzydła orła, które usypały się w miliardy małych kryształków. Spadały na głowę Caleba, który stał przed zamkiem i właściwie nie wiedział, dlaczego to robi, dlaczego nie ruszy się z miejsca.
     Miał wrażenie, że już nigdy tu nie wróci i bynajmniej nie będzie to wynikało z decyzji McGonagall, ale z jego własnej. Wspominał. Najdziwniejsze było jednak to, że nie żywił urazy do dyrektorki, choć na początku miał ochotę zdemolować jej gabinet. Najdziwniejsze, a zarazem najsmutniejsze...
     Nie czuł żalu...
     Pokręcił nagle głową, jakby zaprzeczał własnym myślom – odpychał je od siebie, krzycząc w duchu: „Spadajcie! Nie jesteście mi potrzebne!”, po czym odwrócił się i zaczął kroczyć szarą, długą, wydeptaną ścieżką, prowadzącą wprost do drzwi powozu. Spakowane kufry już tam na niego czekały.
     Nie czuł żalu.
     Trzymał w ręku plik potarganych kartek, które przez chwilę miął, obrywał, ściskał w pięść... W końcu rozpostarł palce – skrawki pergaminu porwał wiatr, rozsiewając je wzdłuż szarej, długiej, wydeptanej ścieżki...
     Caleb nie obejrzał się ani razu.
     Nie czuł żalu.
     A powinien... Bo może wtedy... może wtedy dostrzegłby w oddali jasną, wypatrującą go postać. Może wtedy spostrzegłby osobę, której spojrzenie nagle nieruchomieje na wirującym w przestrzeni ni to listku, ni to płatku śniegu. Może ujrzałby schylającą się dziewczynę, bo właśnie ten ni to listek, ni to płatek śniegu upadł tuż przed jej stopami. Może zobaczyłby Jane Divbenmal, która trzyma w ręku skrawek papieru ze swoim imieniem i numerem dziewięćdziesiątym dziewiątym przekreślonym na wielką jedynkę – pamiętną listę rzeczy najważniejszych i rzeczy, które Caleb bardzo chciał zrobić i mieć...
     Może usłyszałby jej wołanie. Ale już było za późno.
     Bo nie  c z u ł  żalu...
     Bo nie  o b e j r z a ł  się ani razu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz