Schodził po schodach z myślą, że już
wystarczy, że wreszcie zamknie ten przygodny hotel, jakim stało się jego życie.
Chciał mieć swój pokój, znów chłodny i ciemny, bez rozgadanej towarzyszki i bez
tych podejrzliwych, ciemnych oczu, które śledziły każdy jego krok. Chciał być
dawnym Scorpiusem Malfoyem, do którego lgną dziewczyny z „wyżej półki”, a nie
takie niziny społeczne, jakich przedstawicielką niewątpliwie była Rose
Weasley...
*
Kolejną bezsenną noc
spędził za biurkiem, pisząc w jakimś namiętnym amoku esej na obronę przed
czarną magią. „Moje tematy”, pomyślał, zerkając na nagłówek pracy,
głoszący dobitnie: „Rola zaklęć zakazanych w historii naszego świata”. Każda,
nakreślona przez samopiszące pióro, drukowana litera, wyglądała wprost
idealnie; barwa inkaustu była ciemnoniebieska i nie rozmywała się w dziecinne
kleksy. Scorpius nie potrafił się jednak skupić, co powodowało problem dotkliwy
dla każdego ucznia: w wypracowaniu brakowało serca, czegoś od siebie. Ot,
rzemiosło, nic więcej. Jego wyobraźnia była uśpiona, niezdolna do wymyślenia
czegoś, co mogłoby ubarwić tę jałową pisaninę. Po kilkokrotnym przeczytaniu
swego tworu, Malfoy podrapał się nieporadnie po potylicy. W końcu odłożył
pergamin na bok, zapewniając się, że „dokończy później”, choć doskonale
wiedział, że to „potem, potem...” nie nastąpi.
Jego spojrzenie pomknęło bezwiednie ku drzwiom wiodącym do sąsiedniej sypialni.
Przez chwilę błądziło od ściany do ściany, jakby nie mogło sobie znaleźć
miejsca albo – wręcz przeciwnie – jakby już od samego początku doskonale
wiedziało, gdzie powinno się udać, ale... strach przed tą wiedzą czynił ją
umyślną niewiedzą.
W końcu znieruchomiało na klamce.
Te drzwi widziały
wiele rozstań. Słyszały wiele kłótni. Tkwiły pomiędzy dwoma stronami
barykady, odgraniczały je od siebie... Były chłodnymi, postronnymi
obserwatorami wszelakich scysji; nie mogły się wtrącić, przerwać ostrych,
bolesnych słów, wystrzelonych w przeciwnika niczym kule z armaty: nagle,
niespodziewanie, niosąc ze sobą bolesne konsekwencje - ale mogły pełnić rolę
tarczy, taką, którą się zasłania i taką, którą też się trzaska. Czuły w
powietrzu napiętą atmosferę. Jednak tym razem twarda, drewniana płyta nawet nie
drgnęła - nie drgnęła nawet wtedy, gdy para bladoniebieskich tęczówek
permanentnie, od niespełna kilku minut, wypalała w nich niewidoczne otwory.
- I co teraz? – mruknął w ciemność Ślizgon, a
Cezar, czuwający wytrwale na żerdzi, zaskrzeczał dobitnie.
Scorpius zaśmiał się.
- Też chcę mieć na wszystko jedną odpowiedź.
Gdy zapadła złowroga pauza, po której mogło wydarzyć się niemal wszystko,
Scorpius przymknął lekko oczy. Błądził myślami po zamkowych korytarzach... „Weasley”...
zatrzymywał się przy intrygujących obrazach... „Ona”... spotkał kilku
kumpli, zamienił z nimi kilka zdań... „Rose”... feeria barw,
wszystko wiruje, wszystko rozmazuje się w dziecinną kolorowankę... STOP. Ból
przeszywający na wskroś jego żebra... prawa ręka spleciona z czyjąś lewą...
zimna z ciepłą... zobojętnienie... „Jesteśmy na siebie skazani!”...
Znów ten ból!... „Umierałem? Nie... zaczynałem żyć od początku...”...”Strach
jest dla ofiar, Weasley... A ty nią nie jesteś...”... Splot przypadkowych
wydarzeń, ale jakby z góry zaplanowanych... „Zostań ze mną. Zostań. (...)
Jesteś moim Aniołem Stróżem...”. Krzyki, łzy, ironiczne uśmiechy,
skradzione chwile... „Pomagasz mi... Dlaczego?”... nieważne, och tak...
zupełnie nieważne... „Bądź moim przyjacielem...”... „(...) ten twój Bóg musi
mieć naprawdę specyficzne poczucie humoru. Spójrz w lustro, a zrozumiesz, o
czym teraz mówię.”... niema złość, niemy krzyk, niema chęć zemsty! ...nieme
przebaczenie... „Odejdziesz?”...
Otworzył gwałtownie oczy. O b u d z i ł się ze złudzeń, odgonił je
zamaszystym ruchem ręki... Czuł się p r z e b u d z o n y i było to
całkiem przyjemne uczucie. Jego p r z e b u d z e n i e trwało
zaledwie ułamki sekundy, gdyż właśnie tyle czasu wystarczyło, aby sięgnął po
różdżkę, machnął nią w powietrzu i wycelował w drzwi. Świetlisty bicz uderzył w
nie z ogromną siłą i otworzył na całą możliwą szerokość. Dźwięk niemal
złowieszczego skrzypienia rozniósł się kręgami po pokoju, sprawiając, że
wszystkie inne odgłosy nocy zdawały się zamilknąć.
„Może rzeczywiście jesteśmy przyjaciółmi. Nie wiem. Nie znam tego.”
Dźwignął się z łóżka, całkiem żwawo, jak na niego, i ruszył powoli ku
sąsiedniemu pomieszczeniu. Gdy przekraczał jego próg, nagle zastygł w bezruchu.
Stał w otwartych drzwiach jej alkierza i po prostu się w nią wpatrywał. Leżała
na łóżku przy oknie i spała; jej oddech był regularny i głęboki. Świeca zaczęła
się dopalać, lecz wystarczyło jej mizernego światła, by oświetlić twarz Rose.
Długie, gęste rzęsy Gryfonki tworzyły na lekko zaróżowionych policzkach
niewinne cienie w kształcie półksiężyca.
Oparł prawą rękę o framugę
drzwi, w drugiej trzymał szyjkę butelki, wypełnionej jakimś bordowym płynem. Spojrzenie
Scorpiusa krążyło bezradnie po czterech ścianach, począwszy od wysokiego
storczyka, znajdującego się na zgrabnym biurku, a skończywszy na wąskiej
szafie, zdobionej fikuśnymi wzorkami.
Opadł niedbale na
pobliskie krzesło. W porównaniu do wyposażenia jego komfortowego dormitorium,
skromna sypialnia Gryfonki wprawiała go w stan niemalże klaustrofobiczny.
Zrobił łyk z butelki i zmrużył oczy, by po chwili wykrzywić usta w lekkim,
nieco ironicznym półuśmieszku.
- Nie wiem, co powinienem o tobie myśleć –
szepnął bezgłośnie, jakby obawiał się, że sen dziewczyny nie był dość twardy. –
Dopóki nie poznałem cię bliżej, dopóki nie zrozumiałem, że wcale nie jesteś
taka, jak reszta… jak twoja matka, która rozwaliła moją rodzinę... chciałem cię
perfidnie wykorzystać. A ty... ty nawet nie starałaś się mnie powstrzymać! Byłaś
aż taka głupia czy naiwna?! Nie walczyłaś, a reagowałaś... Wszystko
rozstrzygnie się pojutrze... – Nie wiedział, dlaczego mówił to, co mówił,
dlaczego właściwie jego słowa były zupełnym przeciwieństwem tego, co w istocie
miał wydobyć z piersi. Może chciał stłamsić w sobie poczucie winy, a może
straty...
Rzucił jej powłóczyste
spojrzenie. Wciąż spała. Jej twarz była pogrążona w błogim wyrazie; kąciki ust,
które drgały od czasu do czasu, sprawiały, że jego własne unosiły się ku górze.
Wciąż jednak n i e w i e d z
i a ł, po co tu przyszedł, nie mógł wiedzieć.... Nie wiedział, ale r o z
u m i a ł – rozumiał mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Przez jego umysł
prześlizgały się sceny z ich kilkutygodniowego, wspólnego mieszkania - „związku”,
mogłoby się rzec. Uśmiechnął się mimowolnie na samo wspomnienie o dodatkowych,
społecznych lekcjach, jakie Weasley udzielała młodszym, mniej uzdolnionym
uczniom. I o Arnie’m, który brał go za autorytet i za każdym razem powtarzał,
że chciałby być taki, jak on. „Mały ma ambicje”, zastanowił się. Po
chwili odgonił od siebie tę myśl niczym natrętną muchę, ponieważ w uszach
zadźwięczały mu własne, dość oschłe słowa: „Krucha Gryfoneczka poczuła do mnie
miętę...? (...) Chcę umawiać się z seksownymi, pięknymi dziewczynami, zamiast
znosić obecność takiego mdłego brzydala, jak ty (...) Jesteś zerem ... i to
nawet bardzo okrąglutkim...”(...)
Zmarkotniał.
„Jestem sukinsynem, no i
co... I co mi za to zrobicie?!”
I taki miał pozostać aż do
samego końca. Świadomość ta nigdy mu nie przeszkadzała. Nie potrafił jednak
znieść myśli, że Gryfonka odejdzie w przekonaniu, że jest chamskim i
niewychowanym gówniarzem! Że wszystkich gasi jedną, trafną ripostą! Że jej na
nim zależy, a on... a on to całkowicie ignoruje...
Jeszcze mocniej przywarł
ustami do chłodnego szkła. Odnosił wrażenie, że gdyby nie odsunął go od ust,
butelka z pewnością rozpadłaby się na drobne kawałeczki. Był wściekły i
rozżalony, miał ochotę otworzyć okno i wykrzyczeć światu swoją prawdę - tę
samą, jaką ONA pragnęła usłyszeć! Tak naprawdę nie docierała do niego cała
sytuacja; odtwarzał w pamięci poszczególne iluzje, które może miały swoje
odzwierciedlenia w rzeczywistości, a może jedynie w jego wyobraźni. Ale nie był
wariatem... Wszystko prowadziło do punktu wyjścia. Weasley przyszła, teraz
miała odejść. Taka jest kolej rzeczy. To było śmieszne, prawie nic o niej nie
wiedział! Nigdy nie pytał. Nie pytał o sprawy ważne. Tysiące błahostek,
dotyczących jej osoby, były jedynie przebłyskami tego, czego Malfoy właściwie
nie chciał wiedzieć... Niszczyły jego obecne wyobrażenie o niej, obraz, który z
każdym dniem stawał się coraz bardziej wyraźny, a nie wypłowiały i zamazany,
jak niegdyś.
Czasem tak jest, że
wszystko to, co wydawało się nam oczywiste, po chwili już takie nie jest.
Nabieramy wątpliwości, zastanawiamy się po kilka razy... I decydujemy. Nagle,
pomijając uczestnictwo rozsądku w całej tej wojnie. To jest taki jeden magiczny
moment w życiu, gdy mówimy sobie: „Co ja wyprawiam?!’, ale i tak to robimy. Coś
podjudzało Malfoya, by pozbył się złości, krzycz,
krzycz! I kiedy już jego płuca doszczętnie wypełniły się powietrzem, gotowe
do wyrzucenia zebranej rezerwy…
Scorpius
nie wydobył z siebie ani słowa.
„Żałosny człowieczek,
pożerany od środka przez cienie własnych błędów!”, żachnął się. W pewnym momencie jego uwagę
przyciągnął jakiś przedmiot lśniący w mętnym świetle księżyca czystym srebrem.
Chłopak odchylił się do tyłu, by następnie stwierdzić z niepokojem, iż rzeczą,
którą zaciska w palcach, jest krzyżyk Weasley. Ten sam, który niegdyś znalazł w
bibliotece. Coś mu przypominał... ale... ale co...? Tylko kilka sekund zajęło
mu kojarzenie faktów, które po podsumowaniu całości ułożyły się w jeden, spójny
element, dopełniający tę irracjonalną układankę!
Dźwignął się z krzesła,
zrobił kilka kroków w stronę malutkiego okna, przepuszczającego do pokoju
wąskie strugi blasku i... i już w i e d z i a ł.
Przełknął głośno ślinę, kiedy blask padający na
jego prawą pierś ukazał parocentymetrowy tatuaż w kształcie krzyża. Uniósł na
wysokość oczu wisior Gryfonki, przyłożył medalik do swojej skóry i drżącymi
rękoma obrócił go o kilka stopni. Krzyże były identyczne, ich zarysy idealnie
się ze sobą pokrywały.
„Byłem pijany...
kompletnie na bani... Nie pamiętam nic z tamtej nocy. Czy to możliwe, że wszystko,
co robię i czego nie robię, sprawia, że staję się do ciebie podobny? Los sprzysiągł
się przeciwko mnie. Nawet, gdy nie myślałem, myślałem o tobie. Ale.... Nie
byłem i nie jestem wariatem! NIE JESTEM WARIATEM!”
Wariaci nigdy nie wiedzą, kiedy się nimi stają.
I kiedy tak naprawdę już nimi są.
Wciąż przyciskając do piersi
srebrny medalik, przysunął się w kierunku Gryfonki. Dzieliły ich ledwie
centymetry, jej twarz zwrócona była ku niemu, jego otwarte oczy walczyły z jej
zamkniętymi. Już wiedział, dlaczego tu się zjawił. Przyszedł uzyskać odpowiedzi
na wszystkie te pytania, które... „Na żadne”, uświadomił sobie z nagłą
jasnością. Tak naprawdę przyszedł tylko dlatego, że musiał. Czuł taką potrzebę,
mimo iż to, co ciągnęło ich ku sobie, było niewłaściwe. Wiedział o tym. Według
ustalonego planu, teraz powinien wrócić do swojej sypialni, ale Scorpius Malfoy
tak, jak pozostałe jednostki, też miewał słabości. Nie był wyjątkiem, choć nie
potrafił się do tego przyznać. Tą słabością w jego przypadku była granica
między rozumem a intuicją, która pod wpływem silnego impulsu czasami się po
prostu zacierała. A więc pochylał się niżej, coraz niżej, aż jego ręka opadła
bezwiednie i dotknęła jej policzka. Odsunął dłoń, jakby porażony prądem.
Zadrżała, zaczęła się
wiercić w pościeli i lekki grymas zachmurzył jej pogodne rysy. Nagle otworzyła
oczy.
- Malfoy? – Oboje zaniemówili, jak wtedy, gdy
doskonale wiemy, co powiedzieć, ale nie pozwalamy temu dojść do głosu, bo pewne
rzeczy uważamy za nieważne i wręcz absurdalne.
-
Przyszedłem po to, by... – zaczął, odsuwając się od niej, byleby tylko sobie
czegoś nie pomyślała. – Przyszedłem po ciebie, Weasley – odparł tylko i
wyciągnął w jej kierunku swoją rękę. Mogła ją odrzucić, odepchnąć albo, co
gorsza, zignorować. Ale tak się nie stało. Lewa dłoń znowu połączyła się z
prawą.
Spojrzała na niego nieświadomie.
Wciąż byli ślepcami.
„Światło blokuje, uniemożliwia jakikolwiek ruch. A
więc jest ciemność. Coraz ciemniej... Nie planują żadnego ruchu. Nie myślą.
(...) Nikt nie patrzy. Nikt nie widzi. Nikt nie podgląda. Nie ma wstydu, nie ma
nieśmiałości...”
*
Opuścił ją na kilka minut, w ciągu których zdążyła się ubrać. Kiedy wyszła ze
swojego ciasnego dormitorium, wkraczając do sąsiedniego, niezwykle przestronnego
pokoju, ujrzała Malfoya trzymającego w ręku trzon swojej Błyskawicy. Gładził ją
tak, jakby była dla niego największym i najcenniejszym skarbem. Kiedy
zorientował się, że ktoś go obserwuje, obrócił się raptownie. Jego oczy nie
zdołały jednak pozbyć się tego cienia zadumy, zasnuwającego oczy, ilekroć
dotykał swojej Błyskawicy.
-
Nauczę cię – rzucił krótko, po czym z powrotem odwrócił się w stronę wysokiego
okna. – Rozjaśnia się. Chodźmy.
Pokiwała niepewnie głową. Nie miała pojęcia, dlaczego za nim poszła. Dlaczego
starała się jakoś racjonalnie wytłumaczyć podejrzane zachowanie Malfoya albo
wręcz przeciwnie – nie myślała o niczym, o żadnych wyjaśnieniach, które byłaby
w stanie zaakceptować.
Słońce wyjrzało nieśmiało zza linii horyzontu, by po chwili wznieść się na
wyżyny nieba. Zwiastowało nowy, lepszy dzień - dzień rychłego rozstania,
padając na dwie, brnące przez zwały śniegu postacie.
*
Stali naprzeciwko siebie, trzymając w ręku miotły. Na twarzy Malfoya widniał
uśmieszek jasno komunikujący: „Nauczysz się latać, ponieważ to ja będę twoim
nauczycielem”. Będąc o tym święcie przekonany, zmarszczył czoło i powiedział:
-
Zwykle nie udzielam darmowych lekcji, ale chyba się narąbałem i zrobię wyjątek.
Usta Rose wygiął grymas pobłażania.
-
Odepchnij się od podłoża – polecił, gdy Gryfonka wsiadła na miotłę i – co tu
dużo mówić – nie wiedziała, co dalej. Patrzyła na niego jak na wariata, który
właśnie kazał zaśpiewać głuchoniememu „Odę do radości”.
Malfoy, zauważywszy jej jakże wrzący entuzjazm, wywrócił oczyma i odrzekł po
chwili namysłu:
-
Taniec z wiatrem.
Uniosła brwi w geście zdziwienia. Scorpius uśmiechał się szeroko, jednak wnet
spoważniał.
-
Okej, nie wyobrażaj sobie zbyt wiele – zachichotał. – Pamiętasz tamtą sytuację
u Gabiego?
Rose skomentowała owo zdrobnienie imienia Fitzroya cichym parsknięciem.
-
No fakt... Nie sposób zapomnieć – dopowiedział za nią. Spuścił głowę i zaczął
żłobić w śniegu dziurę czubkiem swojego adidasa. Był zmieszany.
-
A więc taniec... ? – zamyśliła się Rose po piekielnie długiej pauzie milczenia.
Z jednej strony starała się kontynuować wątek rozpoczęty przez samego Malfoya,
który sprawiał wrażenie, jakby dopiero teraz uzmysłowił sobie, za jakiego
kretyna mogła go wziąć, a z drugiej strony... nie lubiła milczeć w jego
towarzystwie. Było w niej coś niepewnego, ale tylko przez krótką chwilę.
-
Chcesz się nauczyć czy nie?! Odbij się od podłoża – powtórzył Scorpius, tym
razem z wyraźnym naciskiem, jak nauczyciel, który rzeczywiście nie przyjmuje do
wiadomości żadnego słowa sprzeciwu. Kiedy dziewczyna posłusznie, choć z lekkim
ociąganiem zgięła kolana i, skupiając w stopach multum siły, odepchnęła się od
ziemi, Malfoy uczynił podobnie.
-
Rób to, co ja – kontynuował. Przechylił swój ciężar ciała lekko w bok, a kiedy
Gryfonka chciała powtórzyć ten manewr to – mówiąc delikatnie – nieco
przeholowała. Runęła z miotły wprost na świeży, jeszcze puchaty śnieg. Leżała
na plecach i sama nie była w stanie orzec czy upadek z kilku metrów spowodował
jej śmierć, czy też nie. Patrzyła w górę, na kawałek nieba, którego barwa była
jednolicie biała. Rose miała wrażenie, że linia horyzontu stopiła się z linią
sklepienia. Otaczała ją jasność, tylko jasność...
Odetchnęła ciężko. Ujrzała cienką strużkę pary dryfującą nad jej oczami.
Zamknęła oczy. Poczuła czyjś oddech na powiekach.
-
...w granicach swoich możliwości, oczywiście! Czyli w żadnych – odparł Scorpius
na wpół kpiąco i na wpół troskliwie, bo to właśnie jego twarz zawisła nad jej własną.
-
To co? Jeszcze jedna rundka? – spytał, szczerząc się głupkowato. – Patrz, ile
wiedzy wyniesiesz z tej lekcji!
-
Czyli szybki kurs pierwszej pomocy w stylu: „Jak założyć kołnierz ochronny”?
Malfoy zachichotał. „Boże, jak zimno!”, usłyszał nagle w swojej głowie głos
Weasley.
-
Nie mówiłaś, że masz epilepsję – mruknął złośliwie, obserwując czerwone od
zimna policzki, nos i ciało, którym od czasu do czasu wstrząsały dreszcze. Jej
garderoba była całkiem mokra, z uwolnionego spod grubej czapki, pojedynczego
kosmyka włosów spływały kropelki wody.
-
Tylko na twój widok – odfuknęła, oplatając rękoma swe ramiona.
- Masz – rzucił tylko, gdy nieoczekiwanie
ściągnął się z siebie bluzę i założył ją na barki Gryfonki.
Zapowietrzyła się.
- Malfoy!
- No? – Delikatnym ruchem dłoni nasunął
ciemną kapuzę na jej włosy. Temu gestowi towarzyszyło tyle niepojętej troski,
że...
- Ekhm... Mamy dziś jakieś święto?
Scorpius uniósł obie brwi,
a po chwili, jakby uświadomiwszy sobie, że jego zachowanie rzeczywiście jest
bardzo dziwne, odwrócił głowę.
- Obrażasz – źle, uczysz – fatalnie, pomagasz
– bez komentarza – warknął, a jego słowa poszybowały do góry w postaci
małych, ciepłych obłoczków.
- Zgadzam się, uczysz fatalnie – podsumowała
go ze śmiechem. – Wstałeś dziś prawą nogą, to podejrzane! – Oskarżycielsko
wycelowała w niego palec.
Zaśmiał się.
- Przeszkadza ci to? Chcesz powtórkę z
rozrywki? – Jego sugestywny wzrok powędrował ku wielkiej zaspie... – Wstawaj,
nikt nie będzie się obijał na wykładzie Scorpiusa Malfoya! – zakomunikował
srogo.
Nie obyło się bez buntu z jej strony.
-
Hmm... – zamruczał po chwili, dostrzegając jej niechęć do dalszej nauki
latania. Nawet nie była w stanie ukryć delikatnego uśmieszku, kiedy z lekka
zażenowany Ślizgon pochylił się nisko, zrobił charakterystyczny ruch dłonią i,
wciąż nie spuszczając spojrzenia z brązowych, zdumionych oczu, odparł z
tajemniczą nutą w głosie:
-
A więc zatańcz ze mną.
„To wina tego... eee... wina... Wszystko mi się już miesza!”, pomyślał, kiedy znowu oderwali się od podłoża.
Rose, tym razem, wykonywała jego polecenia z ogromną dokładnością, zapewne z
powodu braku ochoty na powtórzenie incydentu sprzed paru minut. Z każdą chwilą
jej poczynania nabierały coraz to większej swobody i swoistej gracji...
Uśmiechnęła się pod nosem tylko po to, by w odwecie wybuchnąć salwą śmiechu.
Była szczęśliwa. On ją uszczęśliwił, on ją uszczęśliwił... „Tak...”
-
Nie, wcale nie jestem szczęśliwy – mruknął do siebie, bezgłośnie. Wymowne,
subtelne, ale i surowe usta Malfoya rozwarły się w ujmującym uśmiechu, gdy tak
na nią spoglądał. Gryfonka, mimo że chciała, nie potrafiła rozwikłać zagadki
jego wyjątkowo spokojnego zachowania, o które śmiało można by posądzić
najbardziej wyciszonego, zrównoważonego psychicznie mnicha. Malfoy był dziwnie
opanowany i to w tym wszystkim tak naprawdę zaskakiwało.
-
Zgłodniałem – stwierdził nagle chłopak, stopniowo spuszczając z niej spojrzenie
i kierując swoją miotłę ku ziemi. Wszystko wymykało mu się spod kontroli -
"wszystko" czyli to, co na zawsze powinno być zamknięte w jej ryzach.
- Wracajmy do zamku.
Zrobiła podobnie. Gdy upewniła się, że Ślizgon nie patrzy na nią, lecz zerka w
kierunku piętrzącego się na skałach dumnego zarysu Hogwartu, uśmiechnęła się
potajemnie. Tak naprawdę sama nie wiedziała, dlaczego wtula twarz w obszerną
bluzę, dlaczego wdycha pozostawiony na materiale zapach... Zapach Scorpiusa
Malfoya. Zapach zimy...
To był ich ostatni t a n i e c, ostatnie, całkiem nieświadome gesty, uśmiechy,
skradzione chwile. Nie sądzili, że przyjdzie im się rozstać tak niespodziewanie
i tak gwałtownie – tak, jak zostali połączeni. Akurat mijali posąg Kasandry –
sławnej i pięknej wróżbitki – kiedy Malfoy nagle przystanął, wypuścił z rąk
trzon Błyskawicy i przywarł ciałem do chłodnego muru.
-
Czujesz? – mruknął zaniepokojonym tonem, przyciskając prawą rękę do piersi i
dysząc ciężko.
Rose ruszyła ku niemu. Nie zdołała jednak dojść, ponieważ także poczuła dziwne
mrowienie, które z każdą chwilą coraz bardziej się rozprzestrzeniało.
Przełknęła ślinę i spojrzała z przestrachem na Malfoya.
-
Czyżby…? – wysapał ten z szerokim uśmieszkiem, gdy jakaś siła pchnęła go w
stronę Gryfonki.
Sznur czarno-białych iskier zacieśnił się wokół ich nadgarstków. Nie parzyły, ale
wręcz przeciwnie – w dotyku przypominały jedwab i emanowały chłodem, jak ta
mgła, która kłębiła się na najwyższej wieży zamku. Mogli unosić się w
powietrzu, nie czuli ciężkości, już nie czuli niczego. Szybko jednak nastąpił
gwałtowny spadek w dół, otrzeźwiające sprowadzenie na ziemię; ludzie, którzy
mieli na szyi pętle, a którym zabrano stołek spod nóg, zawiśli na splątanych
niciach własnych uczuć. Zrozumieli, że to koniec. Wiedzieli, że to koniec. Już
nie było odwrotu.
Cieszyli się?
Tak, cieszyli...
Lśniący pył opadł równie szybko, jak się pojawił. Teraz tylko słabe, grudniowe
słońce, które widniało za oknem, rzucało na ucieleśnione Przeciwieństwa snop
bladego światła. Noc dobiegła końca.
Dziewczyna spojrzała na
Ślizgona z pewnym wahaniem. Chciała usłyszeć z jego ust cokolwiek. Jakąś
błahą informację, nieważne co. Dopiero teraz, gdy miała już całkowitą pewność,
że lada chwila ruszą w swoje strony, odniosła wrażenie, jakoby wszystkie emocje
zaczęły z niej ulatywać, niczym balon przekłuty igłą. Dryfowały w powietrzu,
znikały…
Scorpius pokiwał lekko
głową, jakby przytakiwał swoim myślom. Mógł skakać z radości, wreszcie odejść
bez żadnej obawy, że naruszy zasady klątwy!
I było
mu żal?
Nie, nie
było…
- To chyba koniec, taa? – mruknął niedbałym
tonem, jakby chciał jak najszybciej „odwalić” te oklepane, pożegnalne frazesy i
wrócić do swojego ukochanego, przebojowego życia.
- Taa.
- A więc... cześć?
- Cześć. – Spuściła wzrok, odwróciła się na
pięcie i ruszyła w kierunku wieży Gryffindoru. A on? Dostrzegając jasną i
klarowną odpowiedź w dość jednoznacznym zachowaniu Rose, skierował swe kroki ku
chłodnym Lochom. Rozeszli się w dwóch zupełnie różnych kierunkach, choć oboje
myśleli: „A może?... Może zawrócić, powiedzieć, zacząć... zacząć wszystko od
początku...?”.
Posąg Kasandry zdawał się
uśmiechać. Nawet martwa rzeźba kpiła z ich zdeterminowania.
Wrócili do swojego dawnego
życia. On królował w szkolnej hierarchii społecznej, ona w ciągu chwili spadła
na samo dno.
Nie musiała TAM wracać,
wszystkie rzeczy zostały z powrotem przeniesione do jej gryfońskiej sypialni.
Żyła tak, jak przed paroma tygodniami. Siadała przy stole uczniów Domu Lwa, obserwowała
z ukosa zadowolonego z życia Malfoya, który raz po raz puszczał oczka do
jakiejś atrakcyjnej dziewczyny, i, jak gdyby nigdy nic, zaczynała wybierać z
talerza najmniej usmażone kalafiory. Dieta-cud...
„...i miód, i orzeszki...”,
pomyślała, dokańczając w złudnym spokoju obfity w niskokaloryczne warzywa
obiad. Skrzywiła się, ale... przecież nikt tego nie zauważył.
Bo nikt nie patrzył. Bo nikt nie widział. Bo już nikt nie podglądał...
Bo nikt nie patrzył. Bo nikt nie widział. Bo już nikt nie podglądał...
*
Malfoy żywił podobne przekonania. Sądził, że jego życie wróciło do normy, a
jedyną rzeczą, która wydawała się najwłaściwsza w tej sytuacji, było
nadrobienie tego jakże straconego czasu i odzyskanie autorytetu w oczach
kumpli. Impreza tu, impreza tam, kac od stóp do głów, chwila nauki, znowu
impreza, znowu kac... Aż w końcu zapomnienie. Jednak, jak się miało wkrótce
okazać, owo zapomnienie nie trwało tyle, ile w istocie chciałby, żeby trwało.
Pewne sprawy same o sobie przypomniały...
Siedział na kanapie w Pokoju Wspólnym Ślizgonów i wkuwał jakieś durne daty z
historii magii. Robił to mimo licznych zawrotów głowy – pamiątki po ostatniej
libacji. Za oknami wirowały płatki śniegu; niebo zasępiło się szarymi i
ciemnymi chmurami, zwiastując kolejną nawałnicę. Po krótkiej chwili Scorpius
stwierdził w myślach, że jego nauka jest zupełnie pozbawiona sensu, bo jaki
sens tkwił w tym, że ślęczał nad zapiskami, a jego rozważania błądziły wokół
zupełnie innego zagadnienia? No cóż, pozostało jeszcze zastosowanie całkiem
pomocnego Zaklęcia Pamięci, ale z tym wiązały się pewne konsekwencje. Mógł
przywołać niekorzystne wspomnienia; w końcu umysł nie wyostrzał się jedynie na
historyczne daty, ale na w s z y s t k o...
„Czuję się świetnie!”, zapewnił
gorliwie Malfoy i już miał sięgnąć po kolejnego papierosa, kiedy na jego
notatnik opadł nieoczekiwanie Złoty Znicz. Zadarł podbródek i spostrzegł Dona
Rugby’ego, którego usta wyginał wściekły grymas.
-
Masz, wsadź se do ramki, padalcu jeden! Ale mi to kapitan drużyny! HA! –
warknął, podkreślając z kpiną ostatnie słowa.
Scorpius zacisnął palce wokół złotej kulki, zamykając ją ostatecznie w swojej
dłoni. Rozejrzał się uważnie w poszukiwaniu potencjalnego obserwatora, wszak
nikt nie mógł widzieć, jak ktoś wydziera się na Scorpiusa Malfoya! Spojrzał z
powrotem na rozsierdzonego Dona, którego potężna sylwetka wcale mu nie
sugerowała, żeby uciekał tam, gdzie pieprz rośnie. Był tak odurzony i
papierosami, i innymi atrybutami nadającymi się do palenia, i alkoholem, i
własnym Czuję-Się-Tak-Cholernie-Świetnie, że nie miał większego wpływu na swoje
zachowanie.
- Czego?! – syknął, robiąc minę niezadowolonego monarchy. – Czuję się świetnie
– powtórzył dobitnie, przeciągając każdą sylabę. – Więc jeśli na darmo chcesz
mnie… wkurzyć…
Don pokręcił przecząco głową. Odetchnął ciężko, przewrócił oczyma w geście
zniecierpliwienia, po czym warknął:
-
Twoja cizia nas udupiła.
Scorpius wytrzeszczył na niego oczy. Nie wiedział, co ma rozumieć przez te
słowa.
-
Że co?! – Zacisnął usta w poziomą kreskę. – Która? – odparł rzeczowo. No tak, w
końcu było w czym wybierać.
Rugby parsknął kpiąco, obserwując grę aktorską Malfoya niemalże z podziwem.
-
Nie udawaj! Maczałeś w tym palce. Zastanawiam się tylko, jakim cudem udało im
się ciebie przeciągnąć na swoją stronę?! Ile ci za to dali, co, zdrajco?! –
Zapowietrzył się.
Malfoy rzucił mu gniewne spojrzenie; tlące się złowieszczym, czerwonym blaskiem
ogniki błysnęły Rugby’emu tuż przed twarzą. W ciągu kolejnych ułamków sekundy
ta sama twarz zaliczyła bliskie spotkanie z zakurzoną posadzką.
-
Jeszcze jeden taki tekst, Don Idioto, a wyszorujesz ją jęzorem, jasne?! A teraz
mów... Co zrobiła Weasley?!
-
A więc jednak wiesz, o kogo mi chodzi! – wtrącił z nieukrywanym zadowoleniem
Don.
Noga Malfoya, która dociskała głowę Rugby’ego do ziemi, z powrotem stanęła na
pewnym gruncie. Don zacharczał, odkaszlnął, chrząknął i wciągnął głęboko
powietrze. Podczołgał się pospiesznie do ściany i oparł o nią swój tułów.
Spojrzał na Malfoya z wyrzutem.
-
Gryfonica zwinęła nam strategię na ostatni mecz w tym sezonie! Rozstawienie,
taktykę! Dziś widziałem, jak te lwie wypierdki ćwiczyły ją na boisku. Tylko ty
miałeś dostęp do wszystkich planów, co mogłem sobie pomyśleć, hę?! Ale widzę...
widzę, że chyba nic o tym nie wiesz... Wyrolowała cię? Ale jaja... – zapiał,
kiedy zdenerwowany Malfoy zaczął błądzić spojrzeniem po suficie, od czasu do czasu
pocierając palcami swoje pulsujące skronie. W końcu zastygł nieoczekiwanie, by
po chwili, niczym z procy, wystrzelić w kierunku Wieży Gryffindoru...
*
-
Weasley! – usłyszała nagle znajomy głos, który wprawił ją w dziwnie radosny
nastrój. Przywołała na usta szczery uśmiech, ale ten niemal od razu zrzedł jej
z twarzy, kiedy ujrzała rozsierdzonego Malfoya. Wpatrywał się w nią tak, jak
przed paroma miesiącami, czyli z niechęcią, nienawiścią i pogardą.
-
Zadowolona?! – wycedził przez zaciśnięte zęby – Fajnie było, co? Wykiwać MNIE –
zawył z boleścią, jakby jego „ego” co najmniej utknęło mu w gardle – i zabawić
się... MOIM... kosztem?!
Paru Gryfonów obejrzało się na nich z
zaciekawieniem.
-
Mógłbyś się uspokoić? Nie wiem, o czym mó… – zaczęła niepewnie Rose, zgaszona
jego tonem.
-
Teraz będziesz zaprzeczać, taa? Ja jestem fałszywy, JA?! Popatrz na siebie,
wariatko! Jesteś żałosna... – warknął, przeczesując nerwowo włosy i odwracając
się do niej plecami. – Sądziłem, że mogę ci ufać, a ty to po prostu
wykorzystałaś! Od początku to planowałaś... Mogłem się tego domyślić! – mruknął
pod nosem, za wszelką cenę starając się nie dopuścić do głosu choćby jednej
nuty wyrzutu.
-
Ale... – Wyciągnęła ku niemu rękę, ale ten obrócił się nagle i stanowczo ją od
siebie odepchnął.
-
Nie zbliżaj się do mnie, jasne?! Pieprzona suka... – Gdy spuścił głowę, jego
oczy spotkały się z jej oczami. Oprócz nienawiści miał w spojrzeniu coś, co
przypominało pretensje i ogromny żal - coś, co nigdy dotąd nie patrzyło na nią
jego oczami. Rose miała wrażenie, że jeśli spróbuje się bronić, pogorszy swoją
sytuację, a on zrobi coś niespodziewanego. Bała się go.
-
Policzymy się. To jeszcze nie koniec – zapowiedział gorzko, oddalając się w
kierunku Lochów. – „Nigdy więcej...”
*
Trzasnął drzwiami od swojego dormitorium. Zamaszystym machnięciem różdżki
podgłośnił muzykę cieknącą z całkiem dobrze wyposażonego odtwarzacza. Opadł
bezwładnie na łóżko i skupił spojrzenie na wewnętrznej stronie baldachimu.
-
Do dupy z tym... – wycedził pod nosem, ściskając palce w pięści. Przez dłuższy
moment starał się myśleć o czymś innym, ale jego rozważania momentalnie wracały
do tematu Weasley. „Jutro dam jej popalić!”, przysięgał pod nosem,
ilekroć jego spojrzenie wędrowało ku opuszczonemu, sąsiedniemu pomieszczeniu. „Muszę
go opróżnić”, pomyślał. „Zrobię tam składzik na rupiecie albo na
całoroczny zapas papieru do WC!”, zarechotał pod nosem, ale już po chwili
znowu sposępniał.
-
To wcale nie pomaga – odparł z wyrzutem. – Ech... czuję się świetnie, tak...
świetnie...! – Ktoś zapukał. Malfoy, przyzwyczajony do tego dźwięku,
automatycznie spojrzał na drzwi znajdujące się po jego prawej stronie. Gdy na
teren jego azylu wtargnął Masaka, Scorpius odparł w myślach, iż wcale nie miał
nadziei na przyjście kogoś innego. Wcale.
Dae, ujrzawszy leżącego na łóżku Malfoya, przystanął. Rozejrzał się, spojrzał w
lewo, później w prawo, aż w końcu zrobił wielkie oczy.
-
No i czego się gapisz? – syknął poirytowany jego obecnością Scorpius. Gdyby nie
szybka odpowiedź Masaki, Malfoy z pewnością wywaliłby go za drzwi jednym,
skutecznym zaklęciem.
- Gdzie impreza? – spytał nieufnie Dae.
Malfoy zmarszczył brwi w lekkiej dezorientacji.
-
Ile sushi dziś wsunąłeś? – warknął
złośliwie.
- Gdzie te szampany? Gdzie świętowanie?! –
kontynuował zdumiony Dae, chodząc po pokoju. Jego słowa były oliwą dolaną do
ognia.
-
Świętowania C Z E G O ?!
-
Jak to? – Dae pokręcił głową, nie mogąc zrozumieć, dlaczego zachowanie Malfoya
było zupełnie inne niż to, jakie właściwie być powinno!
-
WYNOCHA! – Malfoy naburmuszył się, zaplótł ręce na piersiach i powrócił do
wpatrywania się tępym wzrokiem w zielony spód baldachimu.
-
Ale przecież Weasley odeszła, nie?
Malfoy uniósł gwałtownie rękę. Zacisnął usta.
-
Nie mów o niej – wycedził tylko.
Niezrażony tym ostrzeżeniem Dae ciągnął wątek:
-
Jakby na to nie patrzeć - owdowiałeś, Scorp. Czego tu chcieć więcej? Czego ty
chciałeś? – mruknął, ale po chwili się zmitygował, jakby niedowierzał temu, że
Malfoy był tak dobity!
W tym momencie Malfoy podparł się na łokciach i - z gniewem wymalowanym na
obliczu - wycelował różdżkę w Dae’a.
-
WYPIEPRZAJ! – wrzasnął. Ktoś inny prawdopodobnie czmychnąłby stamtąd tak
szybko, jak się tylko da, ale Dae znał te zagrywki. Nie miał zamiaru
skapitulować.
-
Słyszałem od Dona... – zaczął cicho, obserwując badawczo reakcję Malfoya, która
była zupełnie taka, jakiej się spodziewał.
Scorpius zacisnął pięści, jego głowa z powrotem opadła na poduszkę, a
spojrzenie znowu znieruchomiało na srebrnych niciach, tworzących herb
Slytherina. Nie powiedział nic. Czy naprawdę Dae musiał mu przypominać o tym,
jak bardzo go upokorzono?! Nie... nawet nie musiał przypominać... Scorpius
myślał o tym bezustannie! HA! A taki był miły, taki troskliwy... pod koniec,
okej, ale... ale i tak się liczy! A ta dziewucha obróciła to przeciwko niemu!
-
To nie ona – odparł gorliwie Dae, jakby był pewien swoich racji, a gdy Malfoy
już otwierał usta, aby zabrać głos, dodał pospiesznie: - Zgadza się, nie jest
jedną z nas, miała chyba najwięcej powodów, by nas w jakiś sposób zdradzić, a
jednocześnie... nie miała powodów, by tego nie zrobić. Ale mogła wykraść te
plany znacznie wcześniej, nie uważasz? Nie miała tu łatwego życia, Scorp. I
dobrze o tym wiesz. Dlaczego wtedy, gdy się z niej nabijano, nie poleciała do
tych swoich koleżków? – konkludował, wytrącając z ręki Malfoya ostatnie i w
miarę mocne argumenty. – To nie ona – powtórzył z naciskiem.
Malfoy zwęził oczy z podejrzeniem.
- Taa? A może ty coś o tym wiesz? Może to ty
zwinąłeś nam tę strategię, co?! Adwokat się znalazł! Widzę, że cię mocno wzięło
na obronę tych, których bronić nie powinieneś! – syknął, na co Dae uśmiechnął
się pobłażliwie, brutalnie sprowadzając go na ziemię; temu upadkowi towarzyszyło
głuche uderzenie i „AŁAAA!”.
-
Jankes. – Wygłosiwszy tę jakże pouczającą i treściwą puentę, wyszedł.
Scorpius dopadł pierwszą lepszą rzecz, która znajdowała się w zasięgu jego
dłoni, i z całej siły cisnął nią o drzwi. Resztki wina, bo to właśnie ono
stanowiło zawartość roztrzaskanej butelki, ściekły krwistymi kroplami na
podłogę.
-
WIETNAM! – ryknął.
*
Nazajutrz...
Zdzierali sobie gardło na
krzyczeniu zaklęć, które raptem uderzały w przeciwnika. Pokonywali ich,
pokonywali przeszkody. Scorpius, obserwując poczynania Rose, miał nadzieję, że
ta „wygryzie” konkurentów. Bynajmniej nie wynikało to z kibicowania, ale z
czystej chęci zmierzenia się z nią w ostatecznym pojedynku. Ona chyba też tego
chciała - chciała go znowu pokonać i poniżyć, wiedział to...
Wygrywał już nawet nie dla
własnej przyjemności. Wygrywał po to, żeby ona przegrała.
W końcu nadeszła
przełomowa chwila – chwila wyrównania porachunków. Stanęli naprzeciwko siebie.
On patrzył na nią wilkiem, ona wytrwale to znosiła. Rozległa się wzmożona salwa
gwizdów i oklasków, motywująca uczestników turnieju do rozpoczęcia walki.
Wrzawa ta wynikała z postawienia Ślizgona i Gryfonki po dwóch przeciwnych
stronach barykady, wprost naprzeciwko siebie, toteż uczniowie Domu Węża i Domu
Lwa wrzeszczeli najgłośniej. Przez pewien czas nawet odnosiło się wrażenie, że
rywalizowali o to, która z grup będzie donośniejsza. W końcu rwetes ucichł,
zapadło niepokojące milczenie. Jury złożone z pięciu nauczycieli pochodzących z
innych szkół niż Hogwart (podkreślano obiektywizm i postronne stanowisko)
oceniało atak uczestników, szybkość reakcji, poziom znajomości zaklęć oraz
umiejętność wykorzystywania ich w pojedynku.
„Raz...”
Cisza. Cisza przed burzą... chwila oczekiwania,
wątpliwości... Nie!, nie powinni mieć wątpliwości, to mogło być obrócone
przeciwko nim samym.
„Dwa...”
Okrążali wyznaczony plac,
nie zdobywając się na wykonanie pierwszego kroku. Pozory... Scorpius uśpił jej
czujność, miał uderzyć w najmniej oczekiwanym momencie – zupełnie tak, jak ona
uczyniła to wobec niego.
„Trzy!”
- LEVICORPUS! – krzyknął, ale zaklęcie odbiło
się od wyczarowanej przez nią tarczy. Też liczyła w myślach do trzech...
Wiwaty i wrzaski zaczęły
być coraz bardziej odległe, wszystko pochłonęły drobne płatki śniegu, które
Malfoy przypadkiem poderwał z drzew. Rose zrobiła kilka kroków do tyłu, on
ruszył jej śladem; w odwecie znaleźli się w samym środku altany, na obszarze zupełnie
innej rzeczywistości.
Padały wymyślne formuły zaklęć; kolorowe iskry mieszały się ze sobą, tworząc
swego rodzaju witraż. Dla nich już nie był ważny poziom używanych zaklęć i
klątw, ale ich skuteczność. I oby jak najmocniej zabolało przeciwnika...
Rozwścieczony Malfoy machnął różdżką. Zaklęcie było tak silne, że Rose odniosła
wrażenie, jakoby zaciśnięta pięść z żelaznym kastetem trzasnęła ją w szczękę.
Uderzyła głową o kolumnę. Drugie zaklęcie huknęło ją w brzuch. Nawet nie mogła
się zgiąć. Następne ciosy spadły jeszcze szybciej i szybciej... Malfoy stał
spokojnie i przyglądał się tej scenie ze złowieszczym błyskiem w oku. Był
bezwzględny.
Pocisk złotego światła wrzyna się w zdobioną fasadę. BACH. Twarde drobiny mkną
na glebę w niewiarygodnym tempie. Ognista kula przeszywa na wskroś ścianę
pokrytą runicznymi znakami. Rozlega się huk. Kamienne tablice upadają z
łoskotem na podłoże. Trzask! Grzmot! Dźwięk uginającego się śniegu. Pył unosi
się zmysłowo nad ziemią, okala skulone sylwetki nastolatków niczym
peleryna-niewidka.
-
IMPENDIMENTO! – zachrypnięty głos Scorpiusa wydarł się z jego piersi.
Zaklęcie ugodziło dziewczynę prosto w gardło, chwilowo zdezorientowało.
Spowolniło jej ruchy. Nie mogła w porę zareagować, ponieważ atak ze strony
Scorpiusa zdawał się przybrać formę niszczycielskiej lawiny.
-
DRĘTWOTA! – Runęła bezwładnie na
ziemię.
-
Weasley, Weasley... – Malfoy zacmokał kpiąco, kiedy za sprawą zaklęcia INCANCERUS
kończyny bezsilnej wobec agresora dziewczyny związały dotkliwie grube liny.
-
Niczym scena z podrzędnego pornosa... – zadrwił, stojąc nad nią i patrząc z
nieukrywaną wyższością na skrępowane ciało. – Może byś choć raz milczała, kiedy
ja mówię, no ale... ENERVATE! – Zaklęcie niwelujące skutki
zaklęcia oszałamiającego, stanowiące działanie odwrotne do DRĘTWOTY,
spowodowało, iż w jednej chwili Rose zaczęła się wiercić i żłobić gwałtownymi
ruchami szczeliny w glebie. Liny, którymi była obwiązana, wraz z każdym
raptownym posunięciem wciskały jej się boleśnie w skórę.
-
Ty... ty... – zaczęła, omiatając Malfoya nienawistnym spojrzeniem. Jej nozdrza
rozwarły się ze wściekłości, powieki zadrżały wrogo...
-
Ojojoj... – zamruczał chłopak, kiedy smukłe palce pomknęły ku leżącej nieopodal
różdżce. – Nie wolno, kotku... – dodał z udawaną dezaprobatą, przygniatając ją
do ziemi całym swym ciężarem. Starał się wytrącić
różdżkę z jej boleśnie powykręcanej ręki. Oparł dłonie po
obu stronach głowy Rose, a swoją twarz przysunął bardzo blisko jej własnej. Pochylił
się nisko; niepostrzeżenie zahaczył ustami o jej nos, kierując wargi ku
drobnym, nieco zaczerwienionym uszom dziewczyny.
-
Weasley... – wycharczał, nie rozluźniając uścisku, w jakim tkwiły jej
nadgarstki. – Mam wrażenie, że świat nas na siebie skazuje. I nie mogę tego
zatrzymać... – Czuł się niepokojąco winny, ilekroć patrzył na jej
podpuchnięte oczy, ręce i czerwone z wycieńczenia policzki, a z drugiej strony
chciał, żeby wreszcie zrozumiała! Zrozumiała, że to on miał nad nią władzę! Że
już go sobie tak nie owinie wokół palca, jak to zrobiła w ciągu ostatnich kilku
tygodni! Że go zraniła i że on nie potrafił sobie z tym poradzić. Nie potrafił,
bo nie był przyzwyczajony do doświadczania tak kolosalnych porażek. Tak... tak
żałosnych!
- Nie stwierdzaj faktów – odparła oschle i
odwróciła głowę, gdy dostrzegła, iż Malfoy taksuje wzrokiem każdy centymetr
kwadratowy jej twarzy.
- Mów sobie, co chcesz, ale... Malfoy... to
nie ja... – jęknęła nagle, diametralnie zmieniając swój ton. Jej oczy nabiegły
łzami. Oboje wiedzieli, o co chodzi.
- Mam ci uwierzyć? – Przymknął nieco powieki,
wpatrując się w nią z odrazą i litością. – Nie sądzisz, że już za późno na
jakieś durne wyznania? Zwariowałem przez ciebie, idiotko... ! – zawył z
boleścią. – Myślisz, że będę miał to gdzieś?!
Oczekiwał błagania? Żalów?
Pretensji? Wyrzutów?! Tak... Dałoby mu to poczucie potęgi. Ona jednak wcale nie
zamierzała go usatysfakcjonować.
- Nie proszę cię o wybaczenie – powiedziała
ze zdecydowaniem, mimo że nie mogła nawet zrobić jednego oddechu, a co dopiero
dobyć z siebie jakiekolwiek zdanie?! Tak bardzo ją bolało, że nie potrafiła
określić czy już straciła przytomność, czy może nastąpi to lada moment. – Nie
proszę cię o wybaczenie, ponieważ go nie potrzebuję. Musisz mi uwierzyć, ten
jeden i ostatni raz... – Czuła na policzku jego regularny oddech. Malfoy był
niezwykle spokojny.
- Przerwijmy to. Zakończmy – odparł kilka
chwil później. Włożył w te trzy krótkie słowa tyle chłodu i obojętności, że
Rose było już wszystko jedno...
Starał
się odgarnąć pasma kasztanowych włosów, które niemal całkowicie przysłoniły twarz
Gryfonki, a które, nie wiedzieć czemu, zaczęły go irytować. Patrzył na jej
pokryty pąsem policzek, na wilgotny, zbłąkany kosmyk, owinięty wokół jego
różdżki. I na kilka gorzkich łez, niknących w połach szaty.
-
Przerwijmy to. Zakończmy.
Rose zmrużyła gniewnie oczy, ale uspokajające spojrzenie Ślizgona dziwnie i
dość szybko na nią wpłynęło. Przestała wierzgać nogami i wyrywać się z mocnego
uścisku Malfoya. Zamilkła.
- Rób, co chcesz, byle szybko... – szepnęła,
wypuszczając z dłoni obiekt, na którym tak długo i mozolnie skupiała wszystkie
swoje siły. Różdżka potoczyła się po niewielkim, trawiastych zboczu, znikając w
gęstwinie kolczastych krzaków.
Dziewczyna westchnęła ciężko, jak to zwykł robić człowiek, który pokładał w coś
nadzieje, ale ostatecznie oddał ją walkowerem. Nawet nie mogła podejrzewać, że
po tym jak spojrzy na Malfoya i, o zgrozo, to spojrzenie będzie o wiele dłuższe
niż w istocie być powinno, jej rozczarowanie zostanie przez niego odkryte*.
-
Na co czekasz? – wykrztusiła z siebie, z ledwością
dobywając z gardła dźwięki inne niż szept podszyty pretensjami. – NO?!
„Bawienie” się swoim PRZEGRANYM przeciwnikiem daje ci tyle satysfakcji?! ...i
znowu jestem twoją ofiarą, ofiarą strachu... Myliłeś się, ty też to robisz!...
Może za bardzo mi zależało? Chciałam się uwolnić od tych wszystkich, obłudnych
ludzi, kłamstw, pozorów... Uciec. A teraz tu zgniję. Dlaczego zwlekasz?
Pośpiesz się... No, dalej... przecież nigdy nie miałeś skrupułów... Nie
torturuj swojej ofiary... ZRÓB TO.
Scorpius obrzucił Gryfonkę trudnym do zinterpretowania spojrzeniem, po czym
szybko je spuścił. Może doszedł do wniosku, że pokonanie rywala, notabene
dziewczyny, wcale nie jest satysfakcjonującym zwycięstwem? Może zdezorientował
go widok kobiecych łez, których większość mężczyzn wręcz nie znosi? A może to,
co ‘usłyszał’, odurzyło go na tyle, by w niespodziewanym przypływie emocji
uczynić coś tak nielogicznego, tak niewiarygodnego, tak niepodobnego do
usposobienia Scorpiusa Malfoya...?
„Rób, co chcesz, byle szybko...”
-
ACCIO różdżka... – mruknął cicho, jakby mimo tego że działał pod wpływem
impulsu, konsekwentnie realizował swój „plan”, krok po kroku, z dbałością o
najmniejsze szczegóły... Granica między rozumem a sercem znowu zaczęła
zanikać...
Różdżka Rose, jakby na zawołanie, poderwała się z krzaków i, szybując w
powietrzu z prędkością światła, wpadła w otwartą dłoń Gryfonki.
- Malfoy... co... co ty wyprawiasz...?! –
zapytała nieskładnie Rose, wybałuszając na niego oczy. Zaskoczenie wypaczyło
jej racjonalny tok myślenia.
Chłopak był głuchy na jej pytania, mimo że powtórzyła je kilka razy!
Wypowiedział zaklęcie przecinające sznur.
-
MALFOY! – syknęła i złapała go za rękę, w której trzymał różdżkę. Pył i drobiny
zdewastowanej altany wciąż tworzyły wokół nich swoistą barierę,
uniemożliwiającą obserwatorom przedarcie się na chroniony przez nią teren.
„Rób, co chcesz, byle szybko...”
-
Nie, przestań... PRZESTAŃ, błagam!
-
Weasley... zamknij się... Skorzystaj
z mojego poświęcenia – wymamrotał pod nosem, wyrywając z jej ręki
magiczny atrybut i celując jego koniec w swoją pierś. Unikając zdumionego
spojrzenia dziewczyny, wziął głęboki oddech i...
-
PETRIFICUS TOTALUS... – Przez podłużny kawałek drewna przemknęła
srebrna iskra, będąca źródłem oślepiającego światła. To niespełna parę sekund
później walnęło w Malfoya, odrzucając go do tyłu.
Rose automatycznie
podkuliła nogi, gdy sparaliżowane ciało chłopaka runęło obojętnie na twardą
ziemię, tuż obok niej. Różdżka, którą zabrał jej przed paroma chwilami, wypadła
z jego dłoni, uderzając w inną, sztywniejszą, wykonaną z wierzby i włókna ze
smoczego serca... Dwa końce zetknęły się ze sobą. Nikt nie zauważył małej,
powstałej iskry.
Usta Scorpiusa zastygły w niewypowiedzianych słowach... "Wierzę ci".
„Nie zawsze trzeba wygrywać, żeby zostać
zwycięzcą. Czasem wystarczy,
że inni przegrają...”
/Jakub Ćwiek/
~*~*~~
~*~*~~
*Dla przypomnienia: Scorpius nie opanował Legilimencji do takiego stopnia, by w każdej chwili mógł wtargnąć do czyjegoś umysłu. Może to zrobić jedynie za pośrednictwem spojrzenia w oczy osoby manipulowanej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz