Albus wędrował
korytarzami, zapuszczając się w te bardziej i te mniej znajome zakamarki zamku.
Choć nie miał jakiegoś dokładnie wyznaczonego celu, wiedział, kiedy powinien
się zatrzymać. Może dlatego nie zrobił tego ani razu.
Mijał znanych i zupełnie
mu obcych ludzi, słyszał krzyki i nagłe wybuchy śmiechu, widział uśmiechy i
zbolałe wyrazy twarzy; czuł radość tamtej dziewczyny, otoczonej umięśnionymi
członkami drużyny Krukonów, i cichą zazdrość jej koleżanki, która przyglądała
się z boku całej tej sytuacji.
Ruszył dalej.
Wylądował nieopodal
sowiarni. Oprócz pohukiwania tych wyjątkowo głośnych ptaków usłyszał także
czyjeś głosy. Nie wiedział czy pochodziły one od dwójki, trójki, czy też może
czwórki rozmówców, ale jednej rzeczy był pewien na sto procent – ta wymiana
zdań zdecydowanie nie należała do przyjaciół z popołudniowej herbatki.
Wiedział, że podsłuchiwanie nie dostarczało mu zazwyczaj żadnych korzyści (o
czym przekonał się niespełna pół godziny wcześniej). Kiedy jednak miał już zamiar
odejść, dobiegł go charakterystyczny dźwięk łamanych kości. Po jego plecach
przeszły nieprzyjemne ciarki - w końcu ileż to razy zdarzyło mu się usłyszeć
trzask własnych żeber, tkwiących pod ciężarem pięści pewnych t y t a n ó
w? Może dlatego był taki krzywy...
Zastygł w bezruchu między
jednym a drugim krokiem. W odległości około pięciu metrów dostrzegł dwóch
tęgich dryblasów, pastwiących się nad niskim, przestraszonym chłopcem, do
złudzenia przypominającym szczura.
Ślizgon przylgnął do muru
i w tym samym momencie poczuł, jak coś ostrego wżyna mu się w kark. Rozmasował
obolały punkt, krzywiąc się automatycznie, i odwrócił głowę. Z maluteńkiej
wyrwy w murze wystawał jakiś przedmiot. Chłopak musnął opuszkami palców
pozłacaną materię, by po chwili (ale i po wielu mozolnych staraniach) wydobyć
ją z dosyć zakurzonej i wypełnionej pajęczynami dziury. „Co za cholerstwo?”,
przemknęło mu przez myśl na widok niewielkiego, nieco zaśniedziałego kluczyka.
Bez większego skrępowania i zainteresowania schował go do kieszeni dżinsów, tuż
obok wystającej ponad linię materiału różdżki.
Albus uśmiechnął się pod
nosem – na wpół sardonicznie i na wpół pogardliwie – i nie widząc (albo nie
chcąc widzieć) miejsca dla siebie w tym patowym położeniu, pomaszerował dalej.
- Nie pomożesz mu? – usłyszał nagle.
Rozejrzał się nerwowo, drżąc na samą myśl o tym, iż mógłby dołączyć do tego
nieszczęsnego biedaka. Krótko później coś sobie uświadomił. „Po raz pierwszy
w życiu cieszę się, że nikt mnie nie zauważa”, pomyślał, wprawiając swoje
stopy w ponowny ruch. Sądził, że ów dźwięk to tylko wymysł jego wyobraźni
(wszak był niewidzialny), ale kiedy nieznajoma odezwała się powtórnie,
przełknął głośno ślinę. ‘Nieznajoma’... Tak, głos niewątpliwie należał do
kobiety.
- Tchórz, tchórz, tchórz!
- Co jest?! – Albus wydobył z siebie
rozeźlony warkot. Nikt nie miał prawa nazywać go tchórzem, zwłaszcza wtedy, gdy
on sam nie wiedział, kto się na to porwał!
Przystanął, przestąpił z
nogi na nogę i parokrotnie spojrzał to w lewo, a to w prawo, jednak jego oczy
wciąż nie wyłapały nic innego oprócz cieni odlatujących sów i opadających na
posadzkę niczym płatki śniegu biało-brązowych piór. Korytarz świecił pustkami.
Albus był sam.
- Ktoś ty? – wycedził, siląc się na oschły
ton, lecz jedyne, na co było go stać, to niepewny szept.
- Myślisz, że cię nie widzę...? –
odpowiedziała nieznajoma, zanosząc się perlistym chichotem, co jeszcze bardziej
rozłościło Ślizgona. „Kpi sobie ze mnie!”, tłukło mu się po głowie
natrętnym echem, jednocześnie biorąc pod uwagę możliwość, że zaklęcie
niewidzialności jest w trakcie zaniku. „Muszę stąd zmiatać. I to szybko!”
- Znamy się? – zapytał podejrzliwie, mrużąc
oczy i wolno się odwracając.
- Cóż... chyba na tyle, żeby ci powiedzieć,
że jesz jak świnia!...
Osłupiał.
- ...masz obleśną plamę z sosu na koszuli.
Tiaa... Faceci...
Chłopak prychnął pod
nosem. Skąd u niej ta bezpośredniość?! Bezczelna...
Odwrócił się na pięcie i
wciąż mamrocząc coś niezrozumiałego (i bezdyskusyjnie obraźliwego) pod adresem
nieznajomej, ruszył z miejsca.
- A ty gdzie?!
Zignorował ją.
- Psycholka jakaś... – podsumował nad wyraz
głośno, kręcąc głową z dezaprobatą.
- TCHÓRZ! – zawołała za nim, gdy korytarz
rozbrzmiał śmiechem Bernie’ego i Ernie’ego, przeplatanego zbolałym jękiem ich
bezbronnej ofiary.
Albus parsknął bezgłośnie;
jego wargi wygiął trudny do zinterpretowania grymas – ni to niepewność, ni to
wewnętrzne rozdarcie. Wciąż się nie obracając, podniósł wysoko rękę i
ostentacyjnie nią pomachał, by następnie usłyszeć:
- Najlepiej wysługiwać się innymi, prawda?!
„Mnie nikt nigdy nie
uratował.”
***
Do lekcji obrony przed
czarną magią został niespełna kwadrans. Uczniowie, podzieleni na mniejsze i
większe grupki według pewnych kryteriów hierarchii społecznej, krzątali się pod
klasami, czekając na nauczycieli. Rose rzuciła w kierunku Lelee tęskne
spojrzenie, ta je odwzajemniła. Kiedy Gryfoni, zmierzający na transmutację,
dobiegli do Krukonów, z którymi ową lekcję złączono, Weasley uśmiechnęła się
gorzko. Wkrótce czerwone i niebieskie szaliki znikły za kamiennym zakrętem.
Widok Malfoya puszczającego zalotne oczka do zgrabnej brunetki wzbudził w
Gryfonce nieuzasadnioną chęć mordu na wszystkim, co się poruszało. Zwłaszcza na
tej małej lolitce, która trzepotała mocno wymalowanymi rzęsami niczym XIX –
wieczna dama na wystawnym pikniku. „Raczej kurtyzana!”, warknęła w
myślach Rose, spuszczając pospiesznie wzrok z Malfoya, który, jakby
prowokacyjnie i dla sprawdzenia „czy ona patrzy”, rzucił jej przelotne
spojrzenie. Była tym zaabsorbowana na tyle, że na moment zatraciło się w niej
poczucie jakiejkolwiek rzeczywistości.
- Nie gap się tak, bo się zorientuje... –
usłyszała nagle tuż obok swojej głowy dość ciężkawy głos. Przez krótką chwilę
zastanawiała się, czy aby nie był to jej podświadomy doradca („Szaleję,
szaleję...”), ale gdy obróciła twarz, ujrzała piwne oczy Masaki. Nim
zdążyła jakkolwiek zareagować, Dae dodał cicho, wprost do jej ucha:
- Zazdrościsz?
Dziewczyna, wciąż nie patrząc
w jego stronę, uniosła brwi. „Dupek.”
- O czym ty mówisz? – syknęła lewym kącikiem
ust. Odniosła wrażenie, że Ślizgon parsknął kpiącym śmiechem, jakoby uważał to
pytanie za całkiem absurdalne i zadane ze zwykłej chęci utrzymywania pozorów,
co, zresztą, prawdą nie było...
- Nie umiesz grać, Rose – podsumował
bezczelnie.
Gryfonka zadrżała
mimowolnie na dźwięk swojego imienia.
Chłopak zrobił nagle
zadumaną minę.
- Hm... Rose, tak? Tak masz na imię? –
wyszczerzył się.
- Wal się – warknęła. – Malfoy – orzekła w
końcu niskim tonem, jakby mówiła o rzeczy godnej pożałowania. Jej wzrok spoczął
na jasnowłosym Szukającym.
- Rose Malfoy...? – zacmokał drwiąco. –
Złudne marzenie, dziecinko.
Rzuciła mu spojrzenie
bazyliszka. Cud, że nie zamienił się w głaz.
- Malfoy i jego dziewczyna– zaakcentowała z
pogardą, zaplatając ręce na klatce piersiowej i leniwie przestępując z nogi na
nogę. – Stwierdzam po prostu, że dla niektórych zwierzów zaczął się okres
godowy i czas zaciągnąć kogoś do swojej nory... – wyjaśniła cierpko, chociaż
wcale nie musiała tego robić.
Dae znowu się zaśmiał.
- Jesteś
taka zabawna, gdy jesteś zazdrosna – rzucił bez żadnych zachamowań, kompletnie
nie zwracając uwagi na obrażoną, zapowietrzoną minę Rose. - Poza tym, to nie
jest jego dziewczyna, jak już NIE jesteś tak tym zainteresowana... Obserwujesz
go, czy to nie początki małej obsesji?...
Rose prychnęła z pogardą.
Niedbałym ruchem ręki odgarnęła z twarzy zbłąkany kosmyk włosów.
- Tak – przytaknęła ku jego zdumieniu. -
Niech będzie. Ja obserwuję Malfoya, oczywiście mimowolnie. A ty mnie i jego
jednocześnie. Skoro ja mam obsesję, to ty jesteś pełnoprawnym psycholem.
„Już wiem, co denerwuje
Malfoya najbardziej...”, pomyślał
z pogodą ducha Dae. „Ona zawsze ci odpowie. Zawsze!”
- To może jest nas trzech? – odparł w pewnej
chwili niewzruszony Dae, niczego sobie nie robiąc z groźnych spojrzeń
swej rozmówczyni. Patrzył na coś ponad nią.
- Trzech? – zdziwiła się, zmarszczywszy brwi.
Dae posłał jej tajemnicze
mrugnięcie.
- ON też patrzy.
Rose gwałtownie zadarła
podbródek. Sprawiała wrażenie osoby, która nagle doznała olśnienia.
- Jesteś gorszy od Malfoya, masz tego
świadomość? Przynajmniej wiem, o co mu chodzi – o poniżenie mnie, wyśmianie. A
ty? Skąd ty się urwałeś, człowieku? A może... może... próbujesz mną
manipulować, co? Pewnie za chwilę zdasz relacje swojemu S C O R P K O W
I... wy, Ślizgoni, i wasze spaczone charakterki! – powiedziała nerwowo,
obracając się do niego plecami.
Dae uśmiechnął się słabo.
Nagle poczuła mocne szarpnięcie i, nim zdążyła odpowiednio zareagować, już
znajdowała się po przeciwnej stronie kolumny.
- Klątwa, Malfoy! – wywrzeszczała w popłochu,
na co Masaka przyklasnął.
- Malfoy, Malfoy! – przedrzeźniał ją do
momentu, gdy ta nie dźgnęła go końcem swojej różdżki. Jęknął z nieukrywaną
boleścią, pełen wyrzutu.
- Nie muszę ci się spowiadać! – wysyczała. –
Spadaj na bambusa, ty... ty bambusie! – odfuknęła, robiąc minę monarchini.
- Cóż za rasizm, Weasley. Godny samego Malfoya...
- Dae spojrzał na nią ni to z litością, ni to ze współczuciem, po czym wzniósł
oczy ku niebu, jakby czerpał stamtąd jakąś przydatną wiedzę, której nie mógłby
zdobyć tu, na ziemi. W odwecie odetchnął ciężko.
- Skąd to nagłe zainteresowanie moimi sprawami
prywatnymi, hę? – Uniosła sugestywnie jedną brew, oczekując wyczerpującej
odpowiedzi.
- „Sprawami prywatnymi”? – powtórzył po niej,
nawet nie starając się zatuszować swojego zażenowania i swoistego zmieszania.
Rose nie potrafiła orzec, dlaczego właśnie tego typu uczucia odczytała z jego
skupionego wyrazu twarzy.
- Wy nie macie spraw prywatnych – zaczął
ostrożnie, jakby w trakcie mówienie rozważał, co może powiedzieć, a co
niekoniecznie. - Myślisz, że Malfoy cię szanuje? Twoją... eee... prywatność?
– Ton Dae’a brzmiał poważnie i odrobinę uszczypliwie. – Nie często to robię,
Weasley, uwierz mi... Ale budzisz we mnie więcej współczucia niż litości –
stwierdził, jednak bezlitośnie, zerkając od czasu do czasu na Malfoya zajętego
swoją nową, atrakcyjną zdobyczą.
- Doprawdy, czuję się wyróżniona... – podsumowała
go Rose, mrużąc wściekle oczy i najwyraźniej mając zamiar wrócić pod klasę
obrony przed czarną magią.
Dae
zatrzymał ją ruchem dłoni postawionej na sztorc.
- Swoją drogą... Człowiek, chce pomóc, a ty
go od bambusów wyzywasz...
- Nie powiedziałeś mi niczego, o czy bym już
nie wiedziała – warknęła, jakby dla usprawiedliwia swojego wcześniejszego
zachowania.
- Chciałbym, żebyś mnie wysłuchała – wyznał
spokojnie, co całkowicie odbiegało od jego wcześniejszego, dość prześmiewczego
tonu. Ruchem głowy wskazał na flirtującą z Malfoyem dziewczynę.
- Dziś wieczorem zdecydowanie nie będą
odrabiać zadań domowych, no chyba, że wspólnie opracują zagadnienia fizyczne...
Może nawet za „ścianą” - twoją ścianą, Weasley. A wszystko bez zobowiązań, bez
deklaracji. – Uśmiechnął się gorzkawo.
- Czy ja naprawdę chcę tego słuchać?
- To nie przypadek, że nie jesteś na jej
miejscu. Jesteś na to, cóż, po prostu za mądra, prawdę mówiąc. Nie wkop w
jakieś idiotyczne relacje. – Ciężki baryton rozlał się w umyśle Rose, jak jakaś
żrąca substancja.
- Nie umiesz grać, Rose – stwierdził, jak
przed paroma minutami. – W przeciwieństwie do niego. Bo on już tego nawet nie
musi robić. Na nabierz się na te jego c z a r y – wymruczał, ale kiedy
dostrzegł zbolały grymas, wykrzywiający wargi Rose, zarechotał cierpko. – Chyba
za późno... – stwierdził ponuro, kręcąc głową z dezaprobatą. – Nie bój się. To
szybko minie. Kiedy poznasz go lepiej.
Dziewczyna zacisnęła mocno
usta, nie potrafiąc uwierzyć w realność tej dziwacznej sytuacji.
- To jest twój przyjaciel... jak możesz...
jak w ogóle... – wybełkotała nieskładnie, błądząc wzrokiem po kulistym,
zdobionym malowidłami, stropie.
Dae poruszył się nerwowo.
- Przyjaźń to jedno, a zwykłe
człowieczeństwo – drugie. A tak poza tym, to słyszałem, że ponoć niezły dupek
ze mnie – zachichotał porozumiewawczo.
Rose uśmiechnęła się
niepewnie, gdy śniady chłopak zrobił kilka kroków w tył, skinął głową na
Malfoya, który zaczął zbliżać się w ich stronę, i zniknął w gąszczu rozgadanych
uczniów.
*
- ...ze względu na jutrzejsze eliminacje,
lekcje zostają odwołane! – poinformował Fitzroy donośnym tonem, na co sala
wybuchła głośną salwą aprobaty.
- Pamiętajcie o esejach! Przeczytam je bardzo
dokładnie! Do widzenia! – Uczniowie wytoczyli się sznureczkiem z klasy obrony
przed czarną magią, a kiedy w pomieszczeniu zostały tylko dwie osoby – chłopak
i dziewczyna – drzwi zamknęły się z głośnym łoskotem.
Rose, która siedziała tuż obok
nich, wzdrygnęła się niespokojnie. Malfoy podsumował ją wymownym spojrzeniem.
- Przeciąg – usłyszeli w pewnym momencie
Fitzroya. – Widzicie? Wiatr nie walczy z drzwiami, a jednak je pokonuje –
konkludował, przechadzając się po sali tam i z powrotem i zatrzymując się co
chwilę, jakby natrafił na jakąś przeszkodę. Po chwili znowu rozpoczynał swoją
bezcelową wędrówkę.
- Omiata przeciwnika, choć nie wyrządza mu
krzywdy. Sztuką jest przezwyciężyć wroga, nie wykonując żadnego ciosu.
- Wyczuwam drobną aluzję – odparł ze
znudzeniem Scorpius, wywracając oczyma. – Ja nie będę tymi drzwiami. Klamki,
parapety – to też nie moja działka, więc... – urwał, kiedy w jego uszach
zadźwięczały nuty subtelnej melodii.
The Veils – „Lavinia”
(album version)
- Rozumiem, że to element jakiejś tajnej
terapii wstrząsowej? – Uniósł wysoko brwi, patrząc z wyczekiwaniem na Fitzroya,
który stał przy niedużym gramofonie (dopiero teraz zauważyli ów odtwarzacz) z
tym swoim nieodłącznym, łagodnym uśmiechem. Gabriel machnął lekko różdżką, z
której zaraz potem wytrysnął sznur białych i czarnych pereł, kształtujących się
stopniowo w dwie przepaski. Mężczyzna podał jedną, czarną - Scorpiusowi, zaś
drugą, białą – Rose.
- Zawiążcie to na oczach , proszę – odparł.
Rose grzecznie spełniła
polecenie nauczyciela, Malfoy się ociągał. Wystarczyło jedno spojrzenie na
Gryfonkę, by na nowo odżyła w nim zagorzała niechęć. Fakt, że pałał do Weasley
dość mieszanymi uczuciami, jeszcze bardziej go drażnił. Co o tym myśleć?!
Wydarł się nań, by później mknąć z nią w przestworzach, a teraz tańczyć!
No coś podobnego!
Nie podobnego do niego...
„Szmata na szmacie...”, pomyślał, patrząc na jej przewiązane oczy, ale
nie wypowiedział tej myśli na głos. Sam dokładnie nie wiedział, dlaczego w
ostatniej chwili ugryzł się w język. Może dlatego, że nie chciał uzyskać nagany
od Fitzroya albo jakiegoś niekorzystnego szlabanu?
„Może dlatego, że to nie
jest prawda. Ale co w takim razie nią jest?! Co za ...”
Niechętnie zawiązał
szarfę.
- Co dalej? – mruknął, kiedy oboje stali tak
w bezruchu, oczekując od Fitzroya kolejnych wskazówek.
- Chwyć ją za rękę.
Malfoy oburzył się.
- Czemu to zawsze JA muszę chwycić JĄ za
rękę?!
- Może zamiast oczu zawiązać ci też gębę?! –
syknęła Rose, która do tej pory starała się zachować umiarkowany spokój, ale w
jej ocenie Malfoy najwyraźniej przekroczył granicę.
Ślizgon może i by jej
odpyskował, ale tubalny głos (efekt zaklęcia Sonorus) profesora Fitzroya
trwale „zagłuszył” ów pomysł.
Jego dłonie automatycznie
spoczęły na jej talii. Niewiadomo dlaczego chwilę później przyciągnął ją
do siebie stanowczym ruchem. Może była to przemożna chęć udowodnienia czegoś
Fitzroyowi albo raczej samemu sobie. Może pokonał w sobie barierę. Może
coś z r o z u m i a ł - coś, co ona z r o z u m i a ł
a już nieco wcześniej. „Sztuką jest przezwyciężyć wroga, nie wykonując
żadnego ciosu”.
- Nikt nie robi tu spektaklu, nie ma
choreografii – orzekł głośno Fitzroy. – Jesteście jednym umysłem, jednym
rytmem, jedną duszą. Gdy jeden zrobi krok, drugi ruszy jego śladem. I to
właśnie nazywam współpracą. Czymś, czego najwyraźniej chyba wciąż nie
zrozumieliście. Mieliście na to szanse, nie wykorzystaliście jej. To już
ostatnia okazja, jutro eliminacje, klątwa zanika. Będziecie walczyć przeciwko
sobie. – Spojrzał na nich uważnie. – Wrócicie do „poprzedniego” życia, dawnych
przyzwyczajeń, znajomych. Jednak chcę, żebyście zdecydowali, czy jutro
rzeczywiście będziecie się nawzajem zwalczać, wyniszczać, aż do bólu, czy
pokonacie swego wroga, nie wyrządzając mu żadnej krzywdy...
- Ehe... niezapomniane drzwi i wiatr... –
zakpił Malfoy.
Fitzroy odwzajemnił
uśmieszek.
- Pamiętajcie, to ostatnia szansa – mruknął
tuż przed tym, jak muzyka wzrosła do większej ilości decybeli, a ich uszy,
początkowo broniące się przed jej brzmieniem, teraz chłonęły ją niczym gąbka.
Po licznych, całkiem
nieudanych krokach, deptania po stopach, jakichś nieskładnych próbach
stworzenia czegoś, co można by nazwać tańcem, Malfoy, zirytowany do granic
możliwości, wydobył z piersi syk:
- Co ty robisz, do jasnej cholery...?! –
Nachylił się nad jej głową, przynajmniej miał nadzieję, że jego wargi
znajdowały się w okolicach jej uszu, i za wszelką cenę próbował wstrzymać
oddech. Byleby tylko nie czuć tego brzoskwiniowego zapachu – nie takiego
dusznego i słodkiego, jaki nieraz wylewały na siebie niektóre dziewczyny, z
którymi przyszło mu się spotkać i nie tylko – lecz delikatny, subtelny,
niebezpiecznie drażniący zmysły. Nie chciał tak myśleć i, jak sądził, nie mógł.
Przecież był Scorpiusem Malfoyem. Przecież...
„...osoby takie, jak ja, nie może nic łączyć z
osobami takimi, jak ty...”
- Nie zrobisz kroku bez jej zgody – wtrącił
poważnie Fitzroy. – Gałęzią współpracy jest zaufanie. Rose musi ci zaufać...
- Prędzej umrę! - fuknęła Weasley.
- Nie obiecuj! - Malfoy, gdyby tylko mógł, z
pewnością wywróciłby oczyma. Zamiast tego wbił paznokcie w plecy Gryfonki. Z
racji tego, że ruch ten był nagły i, co tu ukrywać, dość brutalny, dziewczyna
jęknęła cicho, zduszając ów dźwięk na jego torsie.
- Musimy współpracować – warknął znowu,
przyłapując się na tym, że zaczął wodzić palcem po jej biodrach, niebezpiecznie
schodząc w dół.
- Ałaa...! – zakwilił, kiedy Gryfonka pacnęła
jego dłoń, zmuszając go do wycofania. – Oj, no tylko tak sprawdzałem...
- Nie chcę tu siedzieć, jestem już zmęczony
tymi pitu-pitu-jesteśmy-tacy-kulturalni. Zróbmy swoje, dajmy radochę temu palantowi...
- DajMY? – szepnęła podejrzliwie.
Odpowiedziała jej cisza, po której w końcu nastąpił krótki, uprzejmy, jak na
Malfoya, odzew:
- Tak, dajMY...
Początkowo starała się
robić wszystko powabnie i z gracją, podążać za Malfoyem w „lekki sposób” niczym
baletnica – tak, jakby jej się to podobało, gdyby na siebie patrzyła. Z czasem
jednak coraz mniej się nad tym zastanawiała. Zaufała mu.
Niepewne kroki,
przeistaczające się w coraz śmielsze. Nie ma dumy, nie ma uprzedzenia. Nie
widzą siebie nawzajem ani własnych odbić. Nie muszą myśleć nad tym, jak będą
wyglądać w danym momencie ani jak kto ich odbierze. Zmienia się przestrzeń,
powietrze gęstnieje. Przecinają je swoimi ciałami, kończynami, muskają je
palcami, zostawiają ślady. Czują swobodę, są panami życia, panami
całości... Bo mogą wszystko, mogą posmakować wolności; wolności, która jest
mieszaniną ulgi i odrobiny podniecenia – i to, o dziwo, jest przyjemne.
- Pokażcie prawdę, odrzućcie wszystkie maski.
To rytm wewnętrzny dwóch osób, zgrajcie go!
Światło blokuje,
uniemożliwia jakikolwiek ruch. A więc jest ciemność. Coraz ciemniej... On w
czerni, ona w bieli. Nie planują żadnego ruchu. Nie myślą. On nie patrzy, ona
nie patrzy. Nikt nie patrzy. Nikt nie widzi. Nikt nie podgląda. Nie ma wstydu,
nie ma nieśmiałości. Ciała rzucone w ramiona władzy... Tylko to się liczy. I
muzyka... ta muzyka... jest zimna, ciepła, znów zimna! Szybka, wolna, ciemna,
jasna... Ona jest wszędzie. I mrok. Szybko, wolno, jeszcze wolniej...
wolniej, wolniej... wolniej...
„Myślisz, że Malfoy cię szanuje? (...) Na nabierz
się na te jego c z a r y...”
Gdyby mogli m y ś l
e ć, co by to było...? Gubiliby się w labiryncie zawiłych kontemplacji, czy
mieliby jasne pole widzenia na wszystkie sprawy?
Gdyby mogli p a t r z e ć,
patrzyliby przed siebie czy... na kogoś? Dotykali się nawzajem - tak czule i
tak troskliwie, jak para zapatrzonych w siebie ludzi, czy dwójka nieznajomych,
których właśnie sobie przedstawiono? Symboliczny uścisk dłoni czy... ?
Sama nie wiedziała, co ją
podkusiło do wypowiedzenia następujących słów:
- Boisz się dziewczyn, które są silniejsze od
ciebie, to takie... typowe...
Malfoy zamyślił się
demonstracyjnie.
- „Silniejszych”? Chyba nie mówisz o sobie? –
zakpił.
Zamarła. Była już tylko
kukiełką wykonującą ruchy według jego woli i zachcianek. Miał rację...
- Nie oszukujmy się... Nie kochasz ich. Służą
ci tylko do jednego... – kontynuowała mściwie. W końcu nie mogła się poddać.
Jeśli już zaczęła tę wymianę zdań, powinna ją godnie zakończyć, nawet jeśli
miała za to ponieść bolesne konsekwencje.
Zaśmiał jej się prosto w
twarz. Czuła jego oddech; zapach miętowej gumy do żucia, którego nie wiedzieć
czemu tak nie znosiła, wdarł się do jej nozdrzy. Mimo tego nie odwróciła twarzy.
Westchnęła cicho.
- Nie znasz prawdy.
- Nie pozwalasz mi jej poznać – napomknęła.
Ściągnął gniewnie usta.
- Przynajmniej ktoś się mną interesuje. A ty?
Nie masz nic, Weasley, jedno, wielkie NIC, gówno do kwadratu... Opuściłaś nawet
tego swojego Zabiniego... w sumie... on to zrobił jako pierwszy... Biedaczek
stęka teraz w szpitalu, a ty nawet nie masz odwagi, by go odwiedzić... I kto tu
się oszukuje?
Cisza.
Syk, który nastąpił po tej
dłuższej pauzie, przerywanej jedynie nutami smutnej melodii w tle, sprawiał
wrażenie powstałego w wyniku skumulowania wszystkich emocji. Wszystkich
niewypowiedzianych dotąd słów, wyrzutów i pretensji.
- Nienawidzę cię – warknęła nagle dziewczyna,
mrużąc wrogo oczy. – „Za to, kim jesteś i za to kim nigdy nie będziesz.”
„Nienawidzisz?
Tym lepiej dla ciebie”, pomyślał
od razu.
Malfoy uśmiechnął się
nieznacznie, pochylił lekko głowę i mruknął tym swoim zachrypniętym głosem:
- To dlaczego nadal ze mną tańczysz? I...
trzymasz mnie mocno za rękę?
Nie odpowiedziała. Chłopak
przypuszczał, że reakcją Rose w istocie będzie jej brak. Jego usta znowu wygiął
cwany, tajemniczy uśmieszek. Ale ona tego nie widziała, zresztą, on także nie
był w stanie dostrzec rumieńców, które spowiły jej policzki tuż po tym
uderzającym stwierdzeniu. Kiedy ułożył głowę na jej ramieniu, całkowicie
przecząc swoim wcześniejszym zamierzeniom, dziewczyna zadrżała niespokojnie,
jakby poczuła na skórze chłodny powiew wiatru, może tego samego, który - według
dziwnych teorii Fitzroya - miał ją pokonać, nie wyrządzając przy tym żadnej
krzywdy.
Malfoy
przycisnął do siebie to drobne, obce jeszcze bólowi, ciało. I już wiedział...
tak, już w i e d z i a ł...
- Dobrze, że ten cyrk się wkrótce skończy –
wycedził wprost do jej ucha, marszcząc nieco czoło. Na jego wargach
automatycznie pojawił się uśmieszek pełen wyższości, dopełniony subtelnie
wygiętym łukiem brwiowym. Po części był zirytowany, że nie „słyszał” myśli
Gryfonki, w końcu nie mógł z nią nawiązać kontaktu wzrokowego.
- I będziemy mogli żyć tak, jak chcemy... –
dodał, już znacznie ciszej, niemal bezgłośnie.
- Zamknij się... to rozkaz... - warknęła,
ciesząc się w skryciu własnej duszy, że Malfoy nie zauważył jej zbolałego
wyrazu twarzy. Że nie widział niczego. Że nie mógł tego wyśmiać.
- Odpiernicz się. To też rozkaz.
Uśmiechnęła się
mimowolnie.
„Gdybyś tylko był trochę
lepszy...”, przeszło jej przez
myśl, gdy bez żadnych oporów poddała się woli Ślizgona, stawiając za nim każdy
krok niczym ślepiec, i wodzona jego zapachem, jak ofiara klątwy Imperiusa...
Oboje byli ś l e p c a m i.
A o czym myślał Gabriel
Fitzroy, kiedy spostrzegł, że barwa wiszącego nad nimi zaczarowanego sklepienia
już nie jest tak czarna, jak poprzednio – jak na pierwszej lekcji obrony przed
czarną magią; kiedy uświadomił sobie, że spomiędzy dwóch, stalowych, ciężkich
chmur nieśmiało wyziera złoty krąg malutkiego światełka...?
Pokiwał jedynie głową,
jakby utwierdzał się w jakiejś tylko jemu znanej hipotezie, i niezauważenie zniknął
za drzwiami swego gabinetu, pozostawiając ich w swej ślepocie...
„Gdy jeden zrobi krok, drugi ruszy jego śladem...”
Wszystko miało okazać się
jutro, odrzucić jakiekolwiek maski.... odrzucić... Odszukać prawdę,
pokazać prawdę...
Ale teraz jeszcze było teraz.
Jeszcze teraz było te kilka minut.
Ostatnia szansa.
„Za późno...”
***
Theatre Of Tragedy - “A Distance There Is”
Niebo przybrało formę chłonnej gąbki,
z której jakaś ogromna dłoń właśnie wycisnęła wodę. Rzęsisty deszcz pomieszany
ze śniegiem spływał po ostatnich, zwisających z gałęzi liściach, które, nie
potrafiąc unieść jego ciężaru, opadały na ziemię w beznamiętnym ruchu. Spokojna
tafla jeziora przypominała twardy materiał, przekuwany naraz tysiącami
malutkich igiełek, a specyficzny zapach drzew iglastych - ta świeżość, jaką
czujemy tuż po deszczu - przyjemnie drażniła zmysły.
Na moście Albus czuł się
dobrze. O tej porze raczej nikt nie zapuszczał się w te tereny. Było to miejsce
„nieatrakcyjne” dla uczniów Hogwartu ze względów czysto technicznych – most był
długi i wąski, czyli nieodpowiedni na jakiekolwiek grupowe spotkania, no chyba,
że na randki czy inne tego typu ckliwości.
Albus oparł dłonie o
drewnianą, chybotliwą barierkę i naparł na nią całym ciężarem ciała. Nie
obawiał się, że runie wraz z nią w ramiona mrocznej otchłani, bo to chyba byłby
jakiś cud!...
Opuścił posępnie głowę.
Lewą ręką sięgnął do kieszeni spodni. Jego palce prześliznęły się po zimnej
materii, jaką niewątpliwie był tajemniczy kluczyk, w ostateczności zacieśniając
się wokół trzonu różdżki. Prawie zapomniał o incydencie sprzed paru godzin.
Pod nosem wymruczał parę
formuł, z różdżki trysnęły kolorowe iskry. Wciąż był niewidoczny i w pełni to
wykorzystywał. Na jego buty opadł nagle mały, czerwony listek. Ślizgon
przyklęknął, po czym wyszeptał:
- GLACIUS.... - Intensywną czerwień
wyparł blady róż. Listek zwinął się jeszcze bardziej niż uprzednio, a na jego
powierzchni pojawiły się małe kryształki lodu. Zamarzł.
Albus chwycił go i
zdmuchnął w przepaść na łaskę i niełaskę wiatrów. Gdy odwrócił głowę w bok,
ujrzał pomarańczowy prześwit, gdzieś tak w odległości piętnastu metrów. Kiedy
jednak światełko „poruszyło” się w przestrzeni, Albus, korzystając ze swojego
obecnego stanu niewidzialności, postanowił dyskretnie sprawdzić, co to było.
Przezornie nie schowawszy
różdżki, zrobił kilka kroków w przód, starając się nie spowodować jakichś
zbędnych dźwięków. Kiedy do pokonania pełnego dystansu pozostał mu jedynie
metr, przystanął.
Usłyszał czyjś
zdenerwowany szept, powtarzający niczym mantrę „cholera...” lub inne, bardziej
wulgarne określenia, których przytoczenie jest co najmniej niestosowne. Albus
uzmysłowił sobie nagle, że owo światełko było zwykłym, zapalonym papierosem,
którego ktoś co chwilę nerwowo przyciągał i odsuwał od ust.
W momencie, gdy wychodził
z zamku, zegar wybijał godzinę dziewiętnastą. Chłopak stracił rachubę czasu,
nie był w stanie stwierdzić, czy była już dwudziesta, a może dwudziesta
pierwsza - co nie zmieniało faktu, że wszędzie zalegał mrok, toteż przez
pierwsze minuty Ślizgon nie potrafił zidentyfikować nieznajomej osoby. W końcu
jednak poznał tembr głosu, nieco inny, bo zmieniony tłumionym szlochem, ale
jakby wciąż ten sam... „Amelio Ferox... Los nas na siebie skazuje...”
Teraz mógł na nią bezkarnie patrzeć. Bawić się
widokiem jej łez, ust, oczu. I jej bólu. O dziwo, sprawiało mu to ogromną
przyjemność.
A gdyby...? Gdyby użyć
także swojego drugiego atutu...? Legilimencji? Wiedziałby, co ona myśli.
Wiedziałby, co myśli o nim. Cóż za ironia losu! Przecież już wyraziła o nim
opinię - nawet nie musiał przenikać do jej podświadomości!
Usłyszał odgłos
rozdzieranego papieru. Po krótkiej chwili dostrzegł, jak kilkanaście małych
kartek płynie na wietrze, przywodząc na myśl stado białych, zagubionych gołębi.
Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego Amelia robiła to, co robiła, dlaczego
płakała, dlaczego przeklinała wszystko i wszystkich, dlaczego... się z nim
pożegnała. I dlaczego tak nim manipulowała?! Dlaczego pozwoliła mu myśleć, że
komuś może być potrzebny i że on może tego kogoś potrzebować równie mocno, nie
wiedząc jak, nie wiedząc kiedy, nie wiedząc niczego? I dlaczego później mu to
odebrała? Zamąciła mu w głowie, pozostawiając po sobie więcej luk niż łat.
Zemści się. Ukradnie część jej samej, zupełnie tak jak ona postąpiła wobec
niego.
Użył zaklęcia
niewerbalnego; nie był do końca pewien, czy wykonał je prawidłowo, ponieważ
przez ostatnie tygodnie nie przywiązywał większej wagi do odrabiania zadań
domowych, w tym przypadku ćwiczeń. Jego myśli zupełnie odbiegały od
dydaktycznych wykładów nauczycieli. Był całkiem otępiały.
Gdy, jak przez mgłę,
zobaczył jasnowłosą dziewczynę, wystawiającą ku niebu lśniącą od deszczu twarz
i rozpościerającą ramiona, nie potrafił określić swoich uczuć. Tym bardziej,
kiedy w owej, radosnej blondynce odnalazł przygnębioną, złośliwą Amelię Ferox o
krótkich, smolistych włosach. „O co tu chodzi?”, pytał w duchu,
zobaczywszy nagle w przebłysku Zane’a Gringotta. Oboje wyglądali na
szczęśliwych: on ją obejmował, ona mu na to pozwalała, co więcej, odwzajemniała
wszelakie czułostki. Zwykła para, która doczekała najzwyklejszej rzeczy –
rozstania.
Albus mógł tylko mieć
nadzieję, że dziewczyna nie zorientowała się, że ktoś szpera w jej umyśle,
odkrywając – skrzętnie ukryte przed jakimkolwiek wglądem – wspomnienia. Czułby się zawstydzony, ale jeszcze bardziej
rozgoroczony, że to właśnie Amelia Ferox zdemaskowała jego zaciekawienie
względem jej osoby, cokolwiek to znaczyło.
Nie spodziewał się jednak,
że zobaczy to, co zobaczy. Że gdy z powrotem stanie się panem wyłącznie swojej
pamięci, a nie także drugiego istnienia, spojrzy ze smutkiem na Amelię i po
prostu odbierze mu mowę. Że ona też nań „spojrzy”, a jej oczy znieruchomieją
akurat w miejscu jego własnych, jakby wiedziała, że Albus stoi tuż obok.
Nie spodziewał się, że
mimo to Amelia odwróci głowę i, nie wypowiedziawszy ani jednego słowa,
odejdzie.
A papierowe g o ł ę b i e wciąż szybowały w przestworzach, walcząc
z wiatrem, deszczem, śniegiem i... czasem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz