Okiem Albusa.
Mogą gadać, że jesteś totalną ofiarą
losu, ale jeśli żyjesz w zgodzie z samym sobą i wiesz, na co tak naprawdę cię
stać, to nigdy nie pozwolisz sobie na podobne zachowanie. Ja chciałem trwać w
tym przekonaniu i byłem jego ortodoksyjnym wyznawcą, dopóki w pewne sobotnie
popołudnie coś się zmieniło.
Dopóki nie
odprowadzałem spojrzeniem czarnowłosej dziewczyny, która pozostawiła mnie
pośrodku ośnieżonej polany, wśród brzóz, zupełnie samego.
Dopóki
nie zacząłem wmawiać sobie: „Okej, nic się nie stało”, a później, nie mogąc
zasnąć, wpatrywać się tępo w srebrnego węża, wyszytego srebrnymi nićmi na
spodzie baldachimu, i przeklinać w myślach i ją, i siebie, i własne podejście.
Bo
przecież coś się stało.
Nie, nie
byłem zakochany. Nic z tych rzeczy. Po prostu moja zacięta niechęć do tejże
Ślizgonki nagle przeistoczyła się w dziwne zainteresowanie jej osobą.
Wiedziałem, że choćbym miał walić głową o najtwardszy mur, nie potrafiłbym
wyrzucić z mózgu tamtego incydentu.
- Co tak szybko zwiałeś z Pajęczyny? –
dobiegł mnie głos Gringotta. Rozejrzałem się wokół siebie, po czym wbiłem swój
niezbyt rozgarnięty wzrok w twarz Zane’a, zastanawiając się głupio, czy to na
pewno do mnie mówiono? Kiedy tak patrzyłem na ten jego powątpiewający
uśmieszek, a po chwili zerknąłem z ukosa na puste miejsce przy stole
Slyterhinu, które powinna zajmować Ferox, poczułem się dość nieswojo. Nie byłem
w stanie uchwycić tych szybkich myśli, które tłoczyły się w moim umyśle wokół
obrazu Ślizgonki, by po chwili, poprzez meandry zawiłych szlaków i ślepych
uliczek, ugrzęznąć na bagnistych peryferiach świadomości, tuż obok mało
istotnego Gringotta. Byłem załatwiony, i to na amen. I zrobiłem się liryczny, o
litości!
Odetchnąłem cicho,
przywołując na usta obojętny uśmiech.
- Ano wiesz... Usłyszałem wrzaski... ten
Mroczny Znak... kiepska sprawa... – wybełkotałem nieskładnie, siląc się na
przekonujący ton. Byłem pewien, że ów nie zabrzmiał tak, jak właściwie
powinien zabrzmieć, toteż całkiem zrezygnowany opuściłem barki i zgarbiłem się.
Jednak Zane chyba wcale nie przysłuchiwał mi się zbyt dokładnie. Kiedy tylko
pokiwał niepewnie głową, kompletnie na mnie nie patrząc, stwierdziłem, że muszę
wysłać kwiaty tej długonogiej lasce, która właśnie zmysłowym krokiem przeszła
obok naszego stołu, skupiając na sobie pożądliwe spojrzenia większej części
męskiej populacji. Oj tak, kobiety są niezastąpione.
- Co cię łączy z Michelle? – zapytał krótką
chwilę później Zane, z powrotem utkwiwszy we mnie te swoje ciemnoniebieskie
oczy. Miałem wrażenie, że przewierca mnie nimi na wylot, a jego nagłe
zdziwienie, wymalowane na obliczu, świadczy o tym, że trafił na jakiś ciekawy
fragment.
„Nie myśl o tym,
przezwycięż go... Przezwycięż!”,
myślałem uporczywie, zaciskając mocno zęby i wciąż się łudząc, że ze swoimi
poczerwieniałymi ze złości uszami nie przypominam buraka po licznych
przejściach.
- Michelle...? – powtórzyłem tępo, zerkając
kątem oka na przeciwległy stół Gryfonów i wyłapując spośród nich nieco
pucołowatą blondynkę. Zastanawiałem się, co widział w niej taki Zane? Rozumiem,
co ja... bo ja to ja... Ale... Zane? Michelle nie była typem piękności, ale
zdecydowanie nie wliczała się także do grupy paszczurów absolutnych. Tak, jak
każdy człowiek, a raczej dziewczyna, czasami plotła bez sensu, nie dając dojść
mi do słowa. A może po prostu sam próbowałem sobie wmówić, że nie była
dziewczyną godną zainteresowania kogokolwiek oprócz mnie? Taa...
Gringott zrobił minę w
stylu: „Głuchy jesteś czy jak?!”, zaakcentowaną dla dosadności wygiętym łukiem
brwiowym.
- Przyjaźń. Łączy nas... przyjaźń... –
odparłem pospiesznie, wbijając widelec w swój obiad, złożony z jakiejś dziwnej
papki.
Zane wyglądał na nieco
skonsternowanego. Widocznie męczył się nad swoją wypowiedzią.
- Przyjaźń?
- powtórzył po mnie. - Chyba to słowo nie istnieje pod tą samą nazwą w męskim i
damskim słowniku – zaśmiał się, na co ja nie odpowiedziałem. - Cóż, z racji
tego, że się „przyjaźnicie”... może mi coś poradzisz? – wyszczerzył zęby w
uśmieszku.
Przytaknąłem usłużnie,
mając ochotę stamtąd uciec. Boże... iść i nie wracać! I nie patrzeć ani na nią,
ani na niego, ani nie słyszeć o tym ich całym wyimaginowanym związku, w który
ona wierzyła, a on udawał, że to robi. Jakieś wyższe uczucia?! Dlaczego
kompletnie nie ufam jego dobrym intencjom?! Odpowiedź jest prosta – bo nie ma
żadnych dobrych intencji!
„Chcesz się zemścić...?”
- Jak myślisz? Gdzie mógłbym ją zabrać? –
dociekał dalej Gringott, a jego niewyraźna mina coraz bardziej utwierdzała mnie
w przekonaniu, że czyn, jakiego się dopuścił, w ogóle rozpoczynając ten
delikatny temat, był dla niego prawdziwą katorgą i upokorzeniem.
„Chcesz go zranić?”
- ...herbaciarnia? Zbyt oklepane? –
rozprawiał dalej, a moje oczy, zmęczone już tą całą „bieganiną” od stołu
Gryffindoru, poprzez puste miejsce Amelii Ferox, do skupionego Zane’a,
znieruchomiały na drewnianym blacie. Miałem ochotę zwymiotować, wykrzyczeć coś
bzdurnego w otwartą przestrzeń, byleby tylko poczuć się lepiej. Wolałem już go
nienawidzić, wolałem nienawidzić Gringotta za to, że pokochała go dziewczyna,
którą darzyłem podobnym, jak nie silniejszym, uczuciem. A teraz... teraz
wszystko się zmieniło, wbrew mojej woli. I nie wiedzieć czemu, poczułem się
winny, że zamiast chronić Michelle, dałem się wodzić za nos Amelii Ferox.
- ...dobra, chyba mnie nie słuchasz –
usłyszałem na wpół obrażony i na wpół zrezygnowany głos Zane’a. Potrząsnąłem
gwałtownie głową, dając mu do zrozumienia, że zaabsorbowała mnie tymczasowa
zaduma, mimo że z łatwością mogłem powiedzieć: „Tak, mam w dupie to, co do mnie
mówisz”. Bratałem się z wrogiem. I całowałem się z Amelią Ferox. Całowałem się
z Amelią Ferox, całowałem się z...
„Z Amelią Ferox. Amelią Ferox. Amelią. Amelią...”
- A więc? Co sądzisz? – Gringott przygwoździł
mnie spojrzeniem do stołka. Odniosłem wrażenie, że za moment zrobię coś
absurdalnego i niedorzecznego, i że podświadomość dojdzie do głosu, zdradzając
moje prawdziwe uczucia, jak wtedy, gdy za wszelką cenę staramy się coś ukryć,
ale wszystko wychodzi nam na opak. Przełknąłem głośno ślinę i w chwili, gdy już
otwierałem usta, układając w myślach jakąś spójną wypowiedź, usłyszałem
zbawienny tembr profesora Fitzroya, który nieoczekiwanie pojawił się przy
naszym stole.
- Potter, chodź ze mną.
Nie miałem czasu na
reakcję – posłałem Zane’owi niby przepraszające spojrzenie i niemal wyleciałem
z Wielkiej Sali, idąc trasą nauczyciela obrony przed czarną magią. Nawet nie
chciałem pytać, „co zaś zrobiłem?”, bo prawda była tak, iż Fitzroy mnie uratował.
Wyszliśmy na zewnątrz.
Lśniący, piętrzący się na ziemi śnieg kontrastował ze ścianą ponurych i
posępnych drzew - obumarłych strażników. Nie zwracałem zbytniej uwagi na biały,
gdzieniegdzie zmarznięty puch, trzeszczący pod moimi stopami, ponieważ bardziej
zainteresowałem się celem, do jakiego zmierzaliśmy, a który, co tu ukrywać, był
mi wciąż zupełnie nieznany.
- Za kilka dni obędą się szkolne eliminacje
do międzynarodowego konkursu... Pomożesz mi je przygotować? – Ta nagła
odpowiedź na moje nieme pytanie nieco mnie zdziwiła, ale i usatysfakcjonowała.
Przytaknąłem bez
zastanowienia. I tak nie miałem wyjścia.
Zbiegłem po zboczu,
później wspiąłem się na inny, a kiedy wreszcie Fitzroy przystanął, ja –
zdyszany i z mordem w oczach – zerknąłem we wskazany przez niego kierunek. Tuż
naprzeciwko mnie znajdowała się biała altana, no cóż, z pewnością nie bielsza
od śniegu, który ją zewsząd otaczał, ale równie rzucająca się w oczy.
Obejrzałem się za siebie – zamek był hen za nami, nawet nie jestem w stanie
określić dystansu, jaki nas dzielił. Nigdy nie byłem w tym miejscu, może
dlatego, że nie zapuszczałem się w tego typu tereny, a przynajmniej, nie aż tak
daleko. Zmarszczyłem sugestywnie brwi.
- Stoi tu od ponad stu dwudziestu lat –
odparł Fitzroy, najwyraźniej dostrzegając moje zaciekawienie i jakby sobie ze
mnie kpiąc.
Altanę, wzniesioną na
podeście, otaczało kilka grubych filarów (podtrzymywały z lekka pochyły strop)
- wyrazów jońskiej sztuki starożytnej - które, okolone zewsząd stosunkowo
szerokim parapetem, wyglądały dość majestatycznie. Zdawało się, że ta budowla
przetrwała niejedną nawałnicę, burzę i deszcz, a także suszę i wiatry
przesiewane przez rzadkie, uwieńczające ów teren krzewiny; że nieraz stała się
azylem i ostoją dla jakiejś zagubionej duszy, a dla wędrowca schronieniem. Była
świadectwem mijających lat. Czymś, co pozostaje trwałe pośród rzeczy ulotnych i
zmiennych.
Przekroczyłem niewielki
stopień, a tym samym wkroczyłem na obszar zupełnie innej rzeczywistości. Bo
właśnie tak się poczułem – jakbym przeniósł się daleko poza własną osobowość,
błądząc w postaci ducha między „wolnymi” ciałami.
- Niesamowite, prawda? – odparł nauczyciel, a
kiedy spuściłem wzrok z niezwykle zdobionego spodu dachu, przywołałem na usta
niemrawy uśmiech.
- Nie ma w tym nic niesamowitego – odrzekłem,
wyciągając z kieszeni różdżkę i obracając ją między palcami dla udowodnienia
swojego braku zainteresowania tą architekturą.
- Rozumiem. – Profesor uśmiechnął się
powątpiewająco, celując koniec swojej różdżki w warstwę śniegu, znajdującą się
w pobliżu altany. Wymruczał coś pod nosem i po chwili zaznaczony obszar niemal
świecił soczyście zieloną trawą.
- Usuń tamte krzaki, wyczyść teren – polecił,
kiwnąwszy głową w kierunku splątanych gęstwin. – Jest ich dość sporo, toteż za
chwilę przyślę tu kogoś, aby ci pomógł.
- Czeka mnie pilna rozmowa z dyrektorką, trzeba się
podlizać – mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Wybacz, że cię tu zostawiam
samego. Mam nadzieję, że nic nie zbroisz – uśmiechnął się szeroko – ale jakby
co... znasz zaklęcia?
Wywróciłem oczyma.
- Oczywiście... Uczę się od mistrza –
wyszczerzyłem zęby w sarkastycznym uśmieszku, na co Fitzroy zachichotał, jakby
karcąco, ale jednak z przewagą rozbawienia.
- No, no, Potter! Widzę, że bez problemu
możesz iść za mnie do profesor McGonagall. – Wycofał się, machnąwszy dłonią. –
Czekaj tu na wsparcie, mam nadzieję, że szybko uporasz się z zadaniami, które
ci przydzieliłem. – I poszedł.
Spojrzałem z rozpaczą na
ciemne chaszcze, wijące się wokół altany, połamane gałęzie i wielgaśny pień
(nawet setki Wingardium Leviosa
nie wystarczą, by przenieść to cholerstwo!), górę zmarzniętego, twardego
śniegu, którego właściwie powinno już nie być, a po chwili na tę ogromną
kałużę, konsystencją przypominającą wielkie, za przeproszeniem gówniaste,
bagno, w jakim taplają się świnie. Idealne porównanie. Chyba wolałem już się
męczyć w towarzystwie Zane'a.
Gdzieś tak po kwadransie
usłyszałem odgłos czyichś kroków, nie były one pojedyncze. Z pewnością należały
do mojego „pomocnika” i Fitzroya, który, trzeba przyznać, w uderzającym tempie
uwinął się z tyradą McGonagall. Wyjrzałem zza kolumny, mrużąc oczy. Nie był to
jednak nauczyciel obrony przed czarną magią.
- Potter? – Dźwięk nazwiska, wydobywającego
się z tych, a nie innych ust, przyprawił mnie o dreszcze.
Osłupiałem.
- Co ty tutaj robisz? – Ton Ferox brzmiał
dość oskarżycielsko, jakbym to ja dopuścił się jakiegoś podstępu, ściągając ją
w to miejsce.
Gdy tak na mnie patrzyła,
to spuszczając, a to z powrotem podnosząc wzrok, odwróciłem głowę, wracając do
przerwanego zajęcia. Usłyszałem, jak parska cicho pod nosem, a po chwili mruczy
już formułę zaklęcia usuwającego.
- Do diabła z tym! Ciekawe, co za to
dostaniemy... Odwalić, kurde, czarną robotę za friko... – wnet dobiegł mnie
charakterystyczny głos Malfoya. Obróciłem się raptownie. Ślizgon mierzył mnie
znudzonym, aroganckim spojrzeniem, nie to co Rose, która ze spuszczoną głową
szła tuż za nim i nawet nie raczyła mi rzucić marnego „cześć”. Ha! I to on
zarzucała mi, że zmieniłem się na gorsze?! Jasne...
Kiedy jednak Malfoy zajął
się odgrzebywaniem ziemi spod ogromnej zaspy, klnąc na wszystko i na
wszystkich, całkiem przypadkowo zauważyłem podpuchnięte oczy Gryfonki.
Przyjrzałem jej się jeszcze kilkakrotnie, ale w sumie już na pierwszy rzut było
widać, że płakała. Uniosłem wysoko brwi, ale przemilczałem moje odkrycie.
Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć w takich sytuacjach, toteż nic nie mówiłem.
Zdarzały mi się jednak momenty wyjątkowego optymizmu do tego typu przedsięwzięć, więc bywało, że
chlapnąłem jakimś truizmem i, co tu dużo ukrywać, pogarszałem sytuację do stanu
kryzysowego. Optymizm natychmiast mijał.
- Co ty wyprawiasz, pokrako?! – wycedził
Malfoy, kiedy zaklęcie Rose było zbyt słabe, aby utrzymać potężną gałąź.
Próchno tąpnęło ciężko o zmarzlinę.
- Nawet tego nie potrafisz zrobić?! Cholerna
ofiara losu...
Uchwyciłem chwilę, w
której spojrzenie Rose znieruchomiało bezwiednie na wykrzywionej w grymasie
twarzy Malfoya, a kiedy ja uczyniłem podobnie, przyszło mi się spotkać z jego
rozwścieczoną miną.
- I czego się gapisz?! – wysyczał,
prychnąwszy z pogardą na widok skruszonej Weasley i wyginając usta w
sardonicznym uśmieszku. Coś musiało go poważnie rozłościć chwilę wcześniej.
Zrobiło mi się żal Rose, już nawet nie miałem pretensji o jej bezpodstawne
osądzenia względem mojej osoby. Sposób, w jaki odnosił się do niej Malfoy, w
ogóle, jak na nią patrzył, przyprawiał mnie o mdłości. To tak, jakby ktoś tobą
pomiatał i traktował jak głupca, ponieważ doskonale wiedział, że znaczysz
więcej niż on sam. A ta w i e d z a kosztowała go zbyt wiele, by
mógł znieść ją z godnością.
Powinienem coś zrobić, no
nie wiem, powiedzieć coś, ale wtrącanie się w nieswoje sprawy nie leżało w mojej
tchórzliwej naturze, zresztą... Co mnie to obchodzi? Dopóki na to patrzę,
jestem współwinny, ale kiedy przestanę p a t r z e ć, mój problem
zniknie...
- Idę wyrzucić te badyle – mruknąłem,
maszerując w kierunku zarośli i ciągnąc za sobą na wysokości głowy parę
zgniłych drewien.
- ...może tu jeszcze sałatę posadzimy, żeby
było bardziej zielono?! – usłyszałem kąśliwy komentarz Malfoya, zanim
wkroczyłem w głąb lasu. Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na głęboki oddech.
Miałem dosyć tego okropnego
dnia, tych ludzi, tych spojrzeń, tych złośliwości, tej hierarchii społecznej, tych cholernych podziałów i pogardy! A
co gorsza, odniosłem niepokojące wrażenie, że należę do wszystkich tych grup, nie wyraziwszy na to zgody.
Przykucnąłem na wystającym
korzeniu rozłożystego dębu, przeczesując nerwowo włosy i zastanawiając się nad
wszystkim, a jednocześnie nad niczym. To taka całkiem irracjonalna chwila,
kiedy rzeczy istotne mieszają się z błahostkami i już sami nie wiemy, co w tej
plątaninie jest najważniejsze...
- Nie możesz na to patrzeć? – usłyszałem
czyjś stłumiony głos. Podejrzewałem, do kogo należał, dlatego też starałem się
nie zdradzić swojego położenia. Jednak Ferox, bo to właśnie ona szła moim
śladem, najwyraźniej nie miała zamiaru odejść. Z natężenia jej głosu
wywnioskowałem, że była coraz bliżej, aż w pewnej chwili stwierdziłem w
zatrwożeniu, że usiadła po drugiej stronie tego samego pnia, co ja.
- Ludzie się zmieniają, Potter. Może kiedyś
Malfoy był inny, tak samo jak ty i ja. Nie zatrzymasz czegoś, co po prostu musi
się kręcić...
Wychyliłem się nieco.
- Nie masz nic przeciwko, jeśli zapalę? –
spytała, na co uśmiechnąłem się z pobłażaniem.
Nie mogła liczyć na żadną
reperkusję z mojej strony. Jeszcze przed godziną intensywnie o niej myślałem, a
teraz nie miałem ochoty na rozmowę.
- Powiedzmy, że to oznacza „tak” – zaśmiała
się cierpko.
*
Po krótkiej chwili, jego
nozdrzy doszedł zapach palonego tytoniu. Starał się nie kaszlnąć, ale swędzenie
w gardle nasilało się z każdą sekundą. Wciąż miał złudną nadzieję, że Ferox,
nie dostrzegając weń chęci do dalszej konwersacji, da mu święty spokój i po
prostu odejdzie. Jakież jednak było jego zdziwienie, kiedy zamiast odgłosu
oddalających się kroków usłyszał delikatny, a jednocześnie dość poważny półszept:
- Ludzie nienawidzą się nawzajem z obawy, że
poczują coś innego...
„...coś, co jest im obce i
czego nie potrafią określić – coś, co sprawi, że zaczną nienawidzić od
początku, jeszcze mocniej i jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przedtem...”, dokończyła w myślach.
Albus poruszył się
niespokojnie.
- Spotkasz ludzi, którzy z ciebie zadrwią,
będą ci wmawiać, że jest idiotą i właściwie dlaczego jeszcze żyjesz?
„...W głębi duszy
wciąż w i e r z ą. Życie jest pełne złudzeń i pozorów, oni je tworzą,
ponieważ nie chcą czuć się gorsi i pominięci...”
- Pewnego dnia poczujesz, że ich życie
zburzyło twój plan, runęło to, co tak długo budowałeś – urwała, by zaciągnąć
się dymem i po chwili wypuścić go w przestrzeń pod postacią szarych obłoczków.
– I nic ci się nie będzie chciało, powiesz, że nie dasz rady... gadanina...
Dasz, Potter – syknęła, kładąc nacisk na ostatnie słowa. – W takich momentach
olej wszystko i wszystkich, wstań o tej samej porze, co zwykle, i pokaż im, że
to wcale nie koniec.
„I że potrafisz żyć
dalej... bez nich... i... nie dla nich...”
- Popełniłam błąd – rzekła z chłodnym
parsknięciem i wyrachowaniem. Oparła głowę o chropowaty konar i przymknęła
nieco powieki, od czasu do czasu zbliżając do ust rękę z papierosem. – Nie
powinnam cię wciągać w swoją... zemstę? – powiedziała cicho. - Masz swój własny
kawałek ziemi, po którym stąpasz. Dopiero teraz doszło do mnie, że byłabym
osobą, która by ci go odebrała, która zniszczyłaby ten twój świat i... p l a n.
- Dlaczego mi to mówisz? – Męski, choć wciąż
chłopięcy głos złączył się w przestworzach z wirującymi płatkami śniegu.
- Nie pozwól, by ktokolwiek, w imię
czegokolwiek, zmieniał cię w kogoś, kim sam nie mógł być. Chore ambicje...
ignoruj je... Walcz o to, co dla ciebie jest ważne, nie dla innych. Żyj według
własnego p l a n u, tylko. Już tego nie powtórzę, Potter. Nigdy. To nasza
ostatnia rozmowa, kolejnych nie przewiduję. Takie typowo ckliwe pożegnanie, ale
konieczne. Niepotrzebnie zaistniałam w twoim życiu – mruknęła niemrawo, co
Albus skwitował z udawaną ignorancją:
- Spokojnie... Nie PRZEWIDUJĘ, że zostaniesz
w nim na dłużej.
Zapadła cisza. Śnieg
opadał na ich głowy, zdając się przywracać trzeźwość strapionym umysłom.
Albusowi z pewnością. Jego wyniosłość trwała zaledwie czterdzieści sekund, a
myśl, że właśnie stracił c o ś ważnego, ciągnęła się od momentu
ujrzenia pustego miejsca po drugiej stronie pnia, aż do chwili, która trwa, w
nieskończoność. Czuł dziwny ciężar, który nagle podszedł mu do gardła,
uniemożliwiając powiedzenie czegokolwiek, a po chwili nagłą lawinę gorąca,
gdzie następnie, jak z bezlitosnych ostrzałów karabinu maszynowego, uderzyła
fala chłodu.
Opadł z powrotem na swoje
legowisko, boleśnie wbijając paznokcie w korzeń i zdrapując z niego korę.
„Pewnego dnia poczujesz, że ich życie zburzyło twój
plan.
Powiesz, że nie dasz rady.
Spotkasz ludzi, którzy z ciebie zadrwią.
Wstań o tej samej porze, co zwykle, i
pokaż im, że to wcale nie koniec...
Walcz o to, co dla ciebie jest ważne...
Żyj według własnego p l a n u...
Tylko...
żyj...”
- Ludzie
nienawidzą się nawzajem z obawy, że poczują coś innego... – wyszeptał w przestrzeń,
wdmuchując w drobne płatki odrobinę ciepła i emocji.
„Coś innego. Coś...
innego...”
*
Chłopak dźwignął się
raptownie z miejsca i pognał w kierunku altany. Po krótkiej chwili wypadł z
lasu, rozglądając się nerwowo to w prawo, a to w lewo.
- Gdzie jest Ferox?! – warknął ku Malfoyowi
i, nie uzyskawszy od niego nic więcej oprócz niezbyt przyjemnego prychnięcia,
spojrzał z wyczekiwaniem na Rose.
- Nie wiem... Poszła już... – wymruczała
dziewczyna.
Albus przestąpił
niespokojnie z nogi na nogę i, sprawiając wrażenie, jakby jeszcze zastanawiał
się, co zrobić, ruszył z impetem przed siebie.
- A ten co? Kolejny zakochany?! – zironizował
Malfoy, bezczelnie wlepiając swoje oczy w nienaturalnie zarumienioną twarz
Rose.
- Skończę z tym syfem i idę na trening... –
dodał kilka sekund później, ogarniając spojrzeniem teren wokół altany, co
Gryfonka podsumowała cichym pytaniem:
- A nie „idziemy”...?
Przez usta Malfoy
przebiegł złośliwy uśmieszek.
- „IdzieMY”? A co ja mówiłem – zerknął na
zegarek – godzinę temu, hm? Nie ma NAS, Weasley. Co najwyżej to TY możesz iść
ze MNĄ. Tyle.
Obdarzyła go takim
spojrzeniem, jakim obdarza się człowieka, który nas zawiódł i którego, jakby
dla własnego usprawiedliwienia, winimy za to, że zabrał ze sobą całą naszą
nadzieję. Jednak zawsze, gdzieś w najciemniejszym zakamarku naszej
podświadomości, spoczywa zachowana odrobina, która może rozświetlić otaczający
ją mrok i znaleźć dno dla bezdennej pustki.
„...W głębi
duszy wciąż w i e r z ą. Życie jest pełne złudzeń i pozorów, oni je
tworzą, ponieważ nie chcą czuć się gorsi i pominięci...”
*
- Kuźwa, wyście się zrośli czy jak?! – zakpił
Don Rugby, zauważając wchodzących do szatni Weasley i Malfoya.
Scorpius łypnął na niego
spode łba.
- Zamknij się – warknął, ściągając z wieszaka
ciemnozielony sweter i wciągając go przez głowę. Kiedy wykręcił nienaturalnie
prawą rękę, aż syknął z bólu. Rose zauważyła jego zbolały wyraz twarzy i on o
tym prawdopodobnie doskonale wiedział - oboje jednak nic nie powiedzieli.
- Jasne, szefie – zadrwił Rugby, łapiąc
moment, w którym spojrzenia Gryfonki i Ślizgona spotkały się w połowie drogi i,
nie mając zamiaru pokonać reszty dystansu, wycofały się.
Członkowie drużyny, którzy
jeszcze nie wyszli na boisko, za wszelką cenę chcieli sprawiać wrażenie mało
zainteresowanych tym, co działo się wokół nich, by, po pierwsze, jeszcze
bardziej nie wkurzyć Malfoya, a, po drugie, by nie być stronniczym.
- Znamy się od lat – rzekł w pewnej chwili
Scorpius wręcz irytująco opanowanym tonem. – Ale zbliżasz się do cienkiej
granicy... Może ciebie coś gryzie, ale mnie nie – powiedział z naciskiem, nachylając
się do Rugby’ego i wypalając oczyma ogniste, niewidoczne litery na jego czole,
coś na kształt I D I O T Y.
- Ale...
- Mam to gdzieś, okej? Nie komentuj, Don. Rób
to, co do ciebie należy. Ktoś jeszcze? – Spojrzał znacząco na grupkę Ślizgonów.
Nikt się nie odezwał.
- Tak myślałem. Dobra... Wyjazd na boisko...
Co znowu...?! – Zmarszczył brwi na widok czyjejś wysoko uniesionej ręki. – Mam
w dupie, że sypie śnieg, Tim! – syknął na widok sugestywnego wyrazu twarzy
jednego z członków drużyny, który miał tendencję do zrzędzenia i tego typu
rzeczy. - Jestem waszym kapitanem, a wasz kapitan właśnie powiedział...
ZEBRAĆ SIĘ DO KUPY, ROZPOCZYNAMY TRENING!
Timmy Yurwel opuścił
pospiesznie rękę.
Stali w samym środku stadionu. Nad ich
głowami, niczym orły, przelatywali członkowie ślizgońskiej drużyny Quidditcha.
Co chwila dało się usłyszeć świst śmigających po niebie mioteł, który do
złudzenia przypominał odgłos przecinających próżnię skrzydeł.
Scorpius zadarł wysoko
głowę i Rose mogłaby przysiąc, że się uśmiechnął – tak, jak nie zwykł tego
robić. Subtelnie uniesione do góry kąciki ust zdradzały zadowolenie. Jego oczy
sprawnie śledziły choć najmniejszy ruch malutkiego, niknącego wśród płatków
śniegu Złotego Znicza, którego lśniąca, odciśnięta na przestworzach smuga zdawała
się odbijać w bladoniebieskich, ślizgońskich tęczówkach. Nie mógł wzbić się w
powietrze, nie mógł wyciągnąć ręki (prostując ją tak mocno, jak tylko się
dało), aby zacisnąć palce wokół tej trzepiącej kulki. „Wszystko przez nią!
Nie zagram w meczu przez tą żałosną Gryfoneczkę!”, pomyślał gniewnie,
jednak nie pozwolił sobie na uzewnętrznienie tych negatywnych emocji.
Rose przymknęła lekko oczy
i wystawiła twarz do nieba, umożliwiając lodowym
drobinkom rozpuszczenie się na swojej ciepłej skórze.
- Kanonady dźwięków... – wyszeptała w
próżnię, nawet nie będąc tego w pełni świadoma. Przez labirynt wspomnień
dotarła do momentu, w którym po raz pierwszy usłyszała muzykę Malfoya - w
którym on pozwolił jej ją usłyszeć...
Nuty... Szum morza... Sztorm. Deszcze, zawieruchy,
wysokie fale... niskie dźwięki... Gama. Ląd. Tornada, wiatry... Cisza. Słońce,
chmury... Zaćmienie.
Śnieg.
Otworzyła gwałtownie oczy,
z powrotem przenosząc je na stężoną w błogości twarz Malfoya. W nań było coś,
co przyciągało, jak magnes – jakaś tajemnicza pasja, chęć dołączenia do
wirujących w przestworzach płatków śniegu, coś, co nagle stało się tak
zrozumiałe...
- Tęsknisz za tym? – spytała krótko i
rzeczowo. Scorpius, przez jakiś moment, ignorował jej wyczekujące spojrzenie
(co spowodowało, że zaczęła się poważnie zastanawiać nad swoim rychłym
poświęceniem względem tego dupka), aż w końcu rzucił niemrawo:
- A jak myślisz? – Z jego niezbyt
entuzjastycznej miny wywnioskowała, że miała rację.
- Zrób to – poleciła, co Malfoy skwitował
jedynie cichym parsknięciem i lekko wygiętym łukiem brwiowym.
- Hę? – wymruczał głupio, szukając uparcie
jakiejś pułapki i drugiego dna w jej słowach i tych dziwnych podchodach.
Chciała go podpuścić, a później wyśmiać? Akurat! Nie da jej tej satysfakcji, co
to, to nie!
Odfuknął coś pod nosem,
odwracając od niej głowę i wywrzaskując coś pod adresem Rugby’ego, który przez
przypadek uderzył kijem w potylicę ścigającego.
Jednak Rose nie dała za
wygraną. Cokolwiek miała teraz zrobić, jakkolwiek postąpić, pragnęła, aby jej
czyn był zaprzeczeniem woli Malfoya, a jednocześnie spełnieniem jego cichego
marzenia...
Jej usta rozwarły się w
jakimś niewypowiedzianym słowie. Zaklęciem ACCIO przywołała do siebie
miotłę Malfoya i z prowokacyjnym uśmieszkiem na ustach obserwowała jego
reakcję. Kiedy trzon jego wypucowanej Błyskawicy znalazł się w ręce Gryfonki,
zadrgała mu dolna warga.
Zmusił się do bladego
uśmiechu. Nie przyszło mu to łatwo. Najdziwniejsze było to, że teraz, wbrew sobie,wcale nie patrzył na nią z
nienawiścią, ale z zaciekawieniem. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał:
- Naucz mnie.
Wybałuszył na nią oczy.
- Że... że co?! Chyba żartujesz – zachichotał
cierpko.
- Niby czemu? – Gryfonka położyła lewą dłoń
na biodrze.
Malfoy zrobił zażenowaną
minę.
- Ponieważ jak zaryjesz o ziemię, to ja nie
mam zamiaru podzielić twojego losu? – odpowiedział pytaniem na pytanie i
uśmiechnął się niepewnie, jakby na moment zapomniał o swej wzrastającej
niechęci względem tej niziutkiej dziewczyny. Zresztą, wciąż nie mógł pojąć
jednej rzeczy... Jak Weasley mogła rzucić w niepamięć jego złośliwe komentarze,
zwłaszcza te dzisiejsze i, ot tak, powiedzieć coś w stylu: „Naucz mnie latać”?
Zapomniała? Dlaczego? Tak szybko? On by nie potrafił...
„Może nie jest aż taka
słaba? Może... może się myliłem.”,
przemknęło mu przez myśl, ale szybko się opamiętał, ponieważ Weasley
najwyraźniej zamierzała odbić się od podłoża.
Pokręcił tylko głową - ni
to z dezaprobatą, ni to z niedowierzaniem - wzniósł oczy ku niebu i szybko
doskoczył ku niebezpiecznie podrygującej na jego Błyskawicy dziewczynie. Usiadł
tuż za nią. Mocnych ruchem nóg odepchnął się od zmarzliny i, pochylając się
nieco nad głową Gryfonki, kurczowo zacisnął palce wokół trzonu miotły.
„To jest to!”
„Weź mnie na wyższy
poziom
No dalej! Z prędkością światła...
Ponieważ wiem, że jest to zapisane w wietrze,
Zapisane w wietrze...”*
No dalej! Z prędkością światła...
Ponieważ wiem, że jest to zapisane w wietrze,
Zapisane w wietrze...”*
*
Ludzie zawsze marzyli o
tym, by uwolnić się od więzów ciążenia, swobodnie szybować, przelatywać przez
chmury, które „z dołu” sprawiają wrażenie apetycznej waty cukrowej i, czując
pęd powietrza między szeroko rozłożonymi ramionami, mieć we władaniu cały
świat.
Rose
wiedziała, że Malfoy był właśnie takim człowiekiem. Mimo wszelkich podłości,
które jej wyrządził, postanowiła, że będzie inna i że nie odpłaci mu dobrym za
nadobne. Pokaże mu, że można ż y ć inaczej, że są inne drogi...
Chociaż tak naprawdę miała ochotę wybić mu obie jedynki.
„Musisz lecieć, wyżej,
właśnie tak...
To jest zapisane w wietrze...”
To jest zapisane w wietrze...”
Gdy tak mknęli nad
boiskiem, później nad stadionem, aż w końcu nad Zakazanym Lasem, Hogwartem i
jeziorem, będąc jedynie czarnymi plamami na tle białego całunu, Rose wreszcie z
r o z u m i a ł a... Zrozumiała, że przyśpieszone bicie serca - nie jej, lecz
jego - które czuła przez swoją cienką kurtkę, łomocze tak mocno tylko wtedy,
gdy przekracza wszelkie prawa grawitacji. Gdy unosi się nad zdradziecką ziemią
i mknie przed siebie, zostawiając wszystko i wszystkich w niepamięci, i tylko
czasem wracając do tego, co było... A kiedy wróci... Pogrąży go bezruch, sopel
lodu i obojętność.
- Tak, tęsknię... – usłyszała nieoczekiwanie
tuż przy swoim uchu, gdy pokonując w sobie wszelkie odruchy wymiotne,
spowodowane zdecydowanie za dużą wysokością i prędkością, przylgnęła plecami do
torsu Malfoya. Przymknęła trwożliwie oczy. Uśmiechnęła się do siebie, całkiem
mimowolnie...
Wiatr chłostał ich po
twarzach, jakby byli intruzami, którzy wkroczyli na teren zakazany. Rose była
pewna, że w obecnej chwili przypominała buraka, i nie chciała, by Malfoy
zobaczył ją w tym stanie. Schowała więc twarz za kurtyną włosów, których spinki
pozbawił napastliwy, zimowy wicher, i jeszcze mocniej przycisnęła swe drżące
ciało do ciała Malfoya.
Jej palce przypadkiem
napotkały na chłodne dłonie Ślizgona. Chłopak, poczuwszy ten dotyk, od razu
przesunął swoje ręce.
Kiedy Rose już myślała, że
wracają w kierunku stadionu, Malfoy zrobił nieoczekiwany manewr (po czym
nastąpiła równie nieoczekiwana myśl dziewczyny: „ZABIJĘĘĘ GOOO!!!”) i pomknęli
ku wieżom Hogwartu.
- Jak to jest, że ty, taki wielki ateista,
tylko... w niebie... potrafisz się odnaleźć? – mruknęła bez namysłu Gryfonka,
kiedy wreszcie, po wielu jakichś szalonych akrobacjach w powietrzu (kolejne
„ZABIJĘĘĘ GOOO!!!”), wreszcie stanęli na pewnym gruncie.
Na ustach chłopaka wykwitł
cwany uśmieszek.
- Widać, cuda się zdarzają.
Rose spojrzała na niego z
pobłażaniem. Zapadła głucha cisza. Śnieg padał jeszcze bardziej, mącąc mgłę,
która zalegała na kamiennej posadzce i okalała ich stopy.
„Może... może ty i ja...
może... może moglibyśmy... zostać... przyjaciółmi...?”, pomyślała, co nawet ją samą zaskoczyło.
W momencie, kiedy
Gryfonka, po wielu wewnętrznych monologach, już otwierała usta, żeby coś
powiedzieć, Malfoy jej kategorycznie przerwał:
- Nie.
- Co „nie”? - Rose zrobiła minę w stylu: „O
czym ty mówisz?” i dla potwierdzenia swojego zdumienia zmarszczyła czoło.
- To nie wypali, Weasley. Uwierz mi.
Osłupiała. Czy on naprawdę
wiedział, co chciała powiedzieć? Szósty zmysł, czy jak?!
Poruszył się niespokojnie,
doskonale znał jej myśli. Dziwił się, że jeszcze go nie rozszyfrowała – że nie
rozszyfrowała jego niezwykle skupionego spojrzenia, braku mrugnięć... Po raz
pierwszy od wielu dni nie miał zamiaru jej uświadamiać w błędzie, jaki właśnie
popełniła.
- To nie wypali. Nie uda się – powtórzył
bezlitośnie, patrząc na nią uparcie. Przynajmniej tego mógł sobie oszczędzić –
mógł zaprzestać tym bezczelnym, intensywnym spojrzeniom, które ją wręcz
upokarzały... On, s ł y s z ą c to, odwrócił usłużnie głowę. Teraz
stał do niej plecami - poczuła się jeszcze gorzej.
„Mogę być przyjacielem?
Zostaw mnie do końca
Ponieważ wiem, że jest to zapisane w wietrze...”
Zostaw mnie do końca
Ponieważ wiem, że jest to zapisane w wietrze...”
Schował dłonie do kieszeni
spodni, które były już całkiem wilgotne od topniejącego śniegu, i wycelował
wzrok w linię horyzontu. Biała ziemia stopiła się z zachmurzonym niebem –
jedynie grafitowy poblask, rzucony na ziemię, wykazywał wieczorną porę.
- Musisz wiedzieć, że osoby takie, jak ja, nie może
nic łączyć z osobami takimi, jak ty. To zasada. A niektórych zasad nie warto
łamać.
Jej usta wykrzywił
ostentacyjny uśmieszek.
- Kolejne prawdy życiowe? – prychnęła
pogardliwie. Malfoy posłał jej badawcze spojrzenie. Czy naprawdę słowa, które
wypłynęły z jego ust niespełna kilka sekund wcześniej, nie zrobiły na niej
żadnego wrażenia? Nic dlań nie znaczyły? „Twarda sztuka...”, pomyślał,
nie wiedzieć czemu, zdenerwowany.
Odwróciła gwałtownie
głowę, wycofując się w stronę wiekowych, naznaczonych zębem czasu, drzwi.
Dopiero wtedy jej usta wygiął uśmiech pełen goryczy. Kiedy położyła dłoń na
chłodnej gałce, zadrżała nerwowo, by po chwili, jakby napędzana jakąś niepojętą
złością, znaleźć się po drugiej stronie wrót.
„Może nawet mogliśmy być
‘my’...”, coś zafałszowało w jej
głowie.
***
Albus szedł przez
korytarz, nie bacząc na to, że na schodach szturchnął kogoś łokciem, a na
poprzedniej kondygnacji przecisnął się przez ściśnięty tłumek uczniów,
uderzając w chociaż tuzin nosów. Po prostu dążył do wytyczonego celu, choć sam
nie wiedział, czym on tak naprawdę był.
Może
szedł do niej, może chciał coś wyjaśnić, a może...
Zastygł
nagle w bezruchu. Usłyszawszy dwa znajome głosy – męski, nieco zblazowany, a
jednocześnie podenerwowany, i damski, irytująco subtelny – czmychnął za
pobliski filar. Przylgnął ciałem do chłodnego marmuru, nasłuchując bezczelnie.
Przez
dłuższą chwilę słyszał jedynie strzępy informacji, których nawet jego mózg nie
potrafił przetworzyć w całkiem logiczną całość i nadać jakiegoś sensu. W końcu
dobiegło go parsknięcie śmiechu – nie mógł orzec w stu procentach, do kogo ono
należało.
- To ty mnie zostawiłaś – powiedział Zane na
wpół obronnym, a na wpół rozżalonym tonem. – Więc, o co masz teraz pretensje,
Amelio? – dorzucił wyniośle, najwyraźniej chcąc ją wyminąć. Albus przyznał
jednak w myślach, że Zane miał już do odejścia prawdopodobnie wiele okazji,
lecz żadnej z nich nie wykorzystał. Gringott wcale nie zamierzał zakończyć tej
wymiany zdań. Najwidoczniej pragnął towarzystwa Amelii, ale nie mogąc pozwolić
sobie na tego typu zachowanie, próbował zamaskować ową chęć rozmowy znudzoną
mimiką twarzy i ograniczoną gestykulacją.
„Życie jest pełne złudzeń i pozorów(...)”
- ...zrobiłeś to za mnie... – Albus wychylił
się nieco, aby dokładniej usłyszeć to, o czym tak zawzięcie rozprawiali. Czy to
naprawdę Amelia zerwała bliską znajomość z Gringottem? Przecież... przecież
mówiła, że to ON ją zranił... On, on, on...!
- ...dlaczego?...
- ...dobrze wiesz... nie kłam, Zane...
Masz nową dziewczynę, zajmuj się nią... – odburknęła Amelia, odwracając się
teatralnie, jednak Gringott udaremnił jej odejście. Chwycił ją za nadgarstki i
przyciągnął do siebie. Jego nozdrza drgały, oczy rozszerzyły się, a oddech
przyspieszył.
- Puść mnie – warknęła, ale w uszach Albusa
owo polecenie nie zabrzmiało zbyt przekonująco. Twarz Zane’a zbliżyła się do
twarzy Amelii. Najwyraźniej nie obchodził go fakt, że ktoś lada chwila może ich
przyłapać w dość jednoznacznej sytuacji albo, że już taki „ktoś” się
znalazł...
Wyszeptał coś wprost do
lekko rozchylonych ust Amelii, ale Albus był zbyt daleko, aby usłyszeć treść
tej potajemnej wiadomości.
- Zostaw...
- Powiedz, że to twoja wina... Ferox...
Amelia uśmiechnęła się
pobłażliwie.
- Przeżywasz to? – zapytała ironicznie,
zmieniając swój wyraz twarzy na bardziej wyrachowany. – Naprawdę...? –
Odwróciła od niego głowę, zrobiła kilka kroków do tyłu. Patrzenie mu w oczy
kosztowało ją zbyt wiele. „Pozory, pozory...”
- A zresztą, rób, co chcesz... Nie interesuje
mnie to... a ta cała... hm... Michelle? – Jej mina sposępniała, jednak on tego
nie widział. – Skończy tak, jak te inne...
- Jakie „INNE”, do cholery?! Powiedz mi to
wprost, Ferox, powiedz, że już ci nie zależy... Mam dosyć twoich gierek!...
Patrz na mnie!
Kiedy nie uległa jego
woli, i zapadło gęste milczenie, doskonałe do krojenia, Zane zawołał z nerwowym
śmiechem:
- Myślisz, że Potter zadowoli cię bardziej
niż ja?
Amelia odwróciła
gwałtownie głowę. Zdziwienie, które odmalowało się na jej obliczu, niemal od
razu wyparła perfidia.
- Owiniesz go sobie wokół palca? I odstawisz
na bok, aby pozbawić się inną z a b a w e c z k ą? – kontynuował
niezwykle jadowitym tonem.
Dziewczyna wydawała się
być niewzruszona. Gniew, jaki w niej powstał, objawił się jedynie w
zniesmaczonym spojrzeniu, jakim obrzuciła Gringotta.
- Potter? – zaśmiała się. – Ślizgon od
siedmiu boleści... mięczak... Nie nadaje się na moją z a b a w e cz k ę,
przecież wiesz... – zakpiła. – Ale widzę, że ty się z nim zakumplowałeś. Warci
siebie...
Albus wstrzymał oddech, by
po chwili wypuścić je z głośnym świstem. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie
dobiegło jego uszu. Przylgnął czołem do muru, mając złudną nadzieję na to, że
chłód bijący od kamienia ostudzi jego rozczarowanie.
A więc ma cię gdzieś, mięczaku...
Wściekłość, jaka
kumulowała się w jego duszy, podpełzła wzdłuż kręgosłupa, dostając się do
kończyn. Albus nawet nie potrafił orzec, w którym momencie jego czubek buta
kopnął w pobliski kamyk, przerzucając go niemal do nóg Zane’a.
„O kurde”, pomyślał niespokojnie Potter, kiedy Zane
przyłożył palec do swych ust, zerknął znacząco na Amelię i podniósł kamyk,
oglądając go uważnie.
- INCARCEROUS! – Z
różdżki starszego Ślizgona wydobył się nagle strumień światła. Albus w
ostatniej chwili umknął w bok, a tym samym uciekł przed zaklęciem. Odetchnął z
ulgą. Jego spokój nie trwał jednak zbyt długo, ponieważ podejrzliwy Gringott
postanowił się osobiście upewnić, że nikt ich jednak nie podsłuchiwał. Kroki,
dudniące o kamienną posadzkę, były coraz głośniejsze. Przez umysł Albusa
przewinęły się najczarniejsze scenariusze, których uwieńczeniem zdecydowanie
nie był happy end.
- EFFUGERE – wyszeptał w popłochu, stając
się niewidzialnym.
Albus spojrzał wprost w
ciemnoniebieskie tęczówki Gringotta. Ten jednak nie zauważył nic innego oprócz
szarawego filara. Wrócił do Amelii, ale kiedy spostrzegł plecy dziewczyny,
znikające niespełna kilka sekund później za pobliskim zakrętem, prychnął pod
nosem.
- Ty mnie nadal kochasz! – krzyknął,
zaciskając wściekle pięści. - Spieprzyłaś to... Spieprzyłaś wszystko! – Głos
Zane’a odbił się echem od kamiennych ścian, sunąc wzdłuż korytarzy. Albus już
dalej nie słuchał. Włócząc stopami po zabłoconej posadzce, odszedł w nieznane,
nie zastanawiając się nad tym, gdzie idzie, co zamierza zrobić, ale nad tym,
dlaczego za każdym razem obrywa. Może po prostu był uwarunkowany genetycznie na
doświadczanie samych zawodów i upokorzeń? Po ojcu, oczywiście.
Niewidoczny dla oczu śmiertelników, niewidoczny dla
nikogo.
~*~*~
* Mark
Joseph - "Fly"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz