28. " Życie jest pełne złudzeń i pozorów "


Okiem Albusa.

     Mogą gadać, że jesteś totalną ofiarą losu, ale jeśli żyjesz w zgodzie z samym sobą i wiesz, na co tak naprawdę cię stać, to nigdy nie pozwolisz sobie na podobne zachowanie. Ja chciałem trwać w tym przekonaniu i byłem jego ortodoksyjnym wyznawcą, dopóki w pewne sobotnie popołudnie coś się zmieniło.
   Dopóki nie odprowadzałem spojrzeniem czarnowłosej dziewczyny, która pozostawiła mnie pośrodku ośnieżonej polany, wśród brzóz, zupełnie samego.
     Dopóki nie zacząłem wmawiać sobie: „Okej, nic się nie stało”, a później, nie mogąc zasnąć, wpatrywać się tępo w srebrnego węża, wyszytego srebrnymi nićmi na spodzie baldachimu, i przeklinać w myślach i ją, i siebie, i własne podejście.
     Bo przecież coś się stało.
     Nie, nie byłem zakochany. Nic z tych rzeczy. Po prostu moja zacięta niechęć do tejże Ślizgonki nagle przeistoczyła się w dziwne zainteresowanie jej osobą. Wiedziałem, że choćbym miał walić głową o najtwardszy mur, nie potrafiłbym wyrzucić z mózgu tamtego incydentu.
 - Co tak szybko zwiałeś z Pajęczyny? – dobiegł mnie głos Gringotta. Rozejrzałem się wokół siebie, po czym wbiłem swój niezbyt rozgarnięty wzrok w twarz Zane’a, zastanawiając się głupio, czy to na pewno do mnie mówiono? Kiedy tak patrzyłem na ten jego powątpiewający uśmieszek, a po chwili zerknąłem z ukosa na puste miejsce przy stole Slyterhinu, które powinna zajmować Ferox, poczułem się dość nieswojo. Nie byłem w stanie uchwycić tych szybkich myśli, które tłoczyły się w moim umyśle wokół obrazu Ślizgonki, by po chwili, poprzez meandry zawiłych szlaków i ślepych uliczek, ugrzęznąć na bagnistych peryferiach świadomości, tuż obok mało istotnego Gringotta. Byłem załatwiony, i to na amen. I zrobiłem się liryczny, o litości!
     Odetchnąłem cicho, przywołując na usta obojętny uśmiech.
 - Ano wiesz... Usłyszałem wrzaski... ten Mroczny Znak... kiepska sprawa... – wybełkotałem nieskładnie, siląc się na przekonujący ton. Byłem pewien, że ów nie zabrzmiał tak, jak właściwie powinien zabrzmieć, toteż całkiem zrezygnowany opuściłem barki i zgarbiłem się. Jednak Zane chyba wcale nie przysłuchiwał mi się zbyt dokładnie. Kiedy tylko pokiwał niepewnie głową, kompletnie na mnie nie patrząc, stwierdziłem, że muszę wysłać kwiaty tej długonogiej lasce, która właśnie zmysłowym krokiem przeszła obok naszego stołu, skupiając na sobie pożądliwe spojrzenia większej części męskiej populacji. Oj tak, kobiety są niezastąpione.
 - Co cię łączy z Michelle? – zapytał krótką chwilę później Zane, z powrotem utkwiwszy we mnie te swoje ciemnoniebieskie oczy. Miałem wrażenie, że przewierca mnie nimi na wylot, a jego nagłe zdziwienie, wymalowane na obliczu, świadczy o tym, że trafił na jakiś ciekawy fragment. 
     „Nie myśl o tym, przezwycięż go... Przezwycięż!”, myślałem uporczywie, zaciskając mocno zęby i wciąż się łudząc, że ze swoimi poczerwieniałymi ze złości uszami nie przypominam buraka po licznych przejściach.
 - Michelle...? – powtórzyłem tępo, zerkając kątem oka na przeciwległy stół Gryfonów i wyłapując spośród nich nieco pucołowatą blondynkę. Zastanawiałem się, co widział w niej taki Zane? Rozumiem, co ja... bo ja to ja... Ale... Zane? Michelle nie była typem piękności, ale zdecydowanie nie wliczała się także do grupy paszczurów absolutnych. Tak, jak każdy człowiek, a raczej dziewczyna, czasami plotła bez sensu, nie dając dojść mi do słowa. A może po prostu sam próbowałem sobie wmówić, że nie była dziewczyną godną zainteresowania kogokolwiek oprócz mnie? Taa...
     Gringott zrobił minę w stylu: „Głuchy jesteś czy jak?!”, zaakcentowaną dla dosadności wygiętym łukiem brwiowym.
 - Przyjaźń. Łączy nas... przyjaźń... – odparłem pospiesznie, wbijając widelec w swój obiad, złożony z jakiejś dziwnej papki.
     Zane wyglądał na nieco skonsternowanego. Widocznie męczył się nad swoją wypowiedzią. 
 - Przyjaźń? - powtórzył po mnie. - Chyba to słowo nie istnieje pod tą samą nazwą w męskim i damskim słowniku – zaśmiał się, na co ja nie odpowiedziałem. - Cóż, z racji tego, że się „przyjaźnicie”... może mi coś poradzisz? – wyszczerzył zęby w uśmieszku.
     Przytaknąłem usłużnie, mając ochotę stamtąd uciec. Boże... iść i nie wracać! I nie patrzeć ani na nią, ani na niego, ani nie słyszeć o tym ich całym wyimaginowanym związku, w który ona wierzyła, a on udawał, że to robi. Jakieś wyższe uczucia?! Dlaczego kompletnie nie ufam jego dobrym intencjom?! Odpowiedź jest prosta – bo nie ma żadnych dobrych intencji!

„Chcesz się zemścić...?”

 - Jak myślisz? Gdzie mógłbym ją zabrać? – dociekał dalej Gringott, a jego niewyraźna mina coraz bardziej utwierdzała mnie w przekonaniu, że czyn, jakiego się dopuścił, w ogóle rozpoczynając ten delikatny temat, był dla niego prawdziwą katorgą i upokorzeniem.

„Chcesz go zranić?”

 - ...herbaciarnia? Zbyt oklepane? – rozprawiał dalej, a moje oczy, zmęczone już tą całą „bieganiną” od stołu Gryffindoru, poprzez puste miejsce Amelii Ferox, do skupionego Zane’a, znieruchomiały na drewnianym blacie. Miałem ochotę zwymiotować, wykrzyczeć coś bzdurnego w otwartą przestrzeń, byleby tylko poczuć się lepiej. Wolałem już go nienawidzić, wolałem nienawidzić Gringotta za to, że pokochała go dziewczyna, którą darzyłem podobnym, jak nie silniejszym, uczuciem. A teraz... teraz wszystko się zmieniło, wbrew mojej woli. I nie wiedzieć czemu, poczułem się winny, że zamiast chronić Michelle, dałem się wodzić za nos Amelii Ferox.
 - ...dobra, chyba mnie nie słuchasz – usłyszałem na wpół obrażony i na wpół zrezygnowany głos Zane’a. Potrząsnąłem gwałtownie głową, dając mu do zrozumienia, że zaabsorbowała mnie tymczasowa zaduma, mimo że z łatwością mogłem powiedzieć: „Tak, mam w dupie to, co do mnie mówisz”. Bratałem się z wrogiem. I całowałem się z Amelią Ferox. Całowałem się z Amelią Ferox, całowałem się z...

„Z Amelią Ferox. Amelią Ferox. Amelią. Amelią...”

 - A więc? Co sądzisz? – Gringott przygwoździł mnie spojrzeniem do stołka. Odniosłem wrażenie, że za moment zrobię coś absurdalnego i niedorzecznego, i że podświadomość dojdzie do głosu, zdradzając moje prawdziwe uczucia, jak wtedy, gdy za wszelką cenę staramy się coś ukryć, ale wszystko wychodzi nam na opak. Przełknąłem głośno ślinę i w chwili, gdy już otwierałem usta, układając w myślach jakąś spójną wypowiedź, usłyszałem zbawienny tembr profesora Fitzroya, który nieoczekiwanie pojawił się przy naszym stole.
 - Potter, chodź ze mną.
     Nie miałem czasu na reakcję – posłałem Zane’owi niby przepraszające spojrzenie i niemal wyleciałem z Wielkiej Sali, idąc trasą nauczyciela obrony przed czarną magią. Nawet nie chciałem pytać, „co zaś zrobiłem?”, bo prawda była tak, iż Fitzroy mnie uratował.

     Wyszliśmy na zewnątrz. Lśniący, piętrzący się na ziemi śnieg kontrastował ze ścianą ponurych i posępnych drzew - obumarłych strażników. Nie zwracałem zbytniej uwagi na biały, gdzieniegdzie zmarznięty puch, trzeszczący pod moimi stopami, ponieważ bardziej zainteresowałem się celem, do jakiego zmierzaliśmy, a który, co tu ukrywać, był mi wciąż zupełnie nieznany.
 - Za kilka dni obędą się szkolne eliminacje do międzynarodowego konkursu... Pomożesz mi je przygotować? – Ta nagła odpowiedź na moje nieme pytanie nieco mnie zdziwiła, ale i usatysfakcjonowała.
     Przytaknąłem bez zastanowienia. I tak nie miałem wyjścia.
     Zbiegłem po zboczu, później wspiąłem się na inny, a kiedy wreszcie Fitzroy przystanął, ja – zdyszany i z mordem w oczach – zerknąłem we wskazany przez niego kierunek. Tuż naprzeciwko mnie znajdowała się biała altana, no cóż, z pewnością nie bielsza od śniegu, który ją zewsząd otaczał, ale równie rzucająca się w oczy. Obejrzałem się za siebie – zamek był hen za nami, nawet nie jestem w stanie określić dystansu, jaki nas dzielił. Nigdy nie byłem w tym miejscu, może dlatego, że nie zapuszczałem się w tego typu tereny, a przynajmniej, nie aż tak daleko. Zmarszczyłem sugestywnie brwi.
 - Stoi tu od ponad stu dwudziestu lat – odparł Fitzroy, najwyraźniej dostrzegając moje zaciekawienie i jakby sobie ze mnie kpiąc.
     Altanę, wzniesioną na podeście, otaczało kilka grubych filarów (podtrzymywały z lekka pochyły strop) - wyrazów jońskiej sztuki starożytnej - które, okolone zewsząd stosunkowo szerokim parapetem, wyglądały dość majestatycznie. Zdawało się, że ta budowla przetrwała niejedną nawałnicę, burzę i deszcz, a także suszę i wiatry przesiewane przez rzadkie, uwieńczające ów teren krzewiny; że nieraz stała się azylem i ostoją dla jakiejś zagubionej duszy, a dla wędrowca schronieniem. Była świadectwem mijających lat. Czymś, co pozostaje trwałe pośród rzeczy ulotnych i zmiennych.
     Przekroczyłem niewielki stopień, a tym samym wkroczyłem na obszar zupełnie innej rzeczywistości. Bo właśnie tak się poczułem – jakbym przeniósł się daleko poza własną osobowość, błądząc w postaci ducha między „wolnymi” ciałami.
 - Niesamowite, prawda? – odparł nauczyciel, a kiedy spuściłem wzrok z niezwykle zdobionego spodu dachu, przywołałem na usta niemrawy uśmiech.
 - Nie ma w tym nic niesamowitego – odrzekłem, wyciągając z kieszeni różdżkę i obracając ją między palcami dla udowodnienia swojego braku zainteresowania tą architekturą.
 - Rozumiem. – Profesor uśmiechnął się powątpiewająco, celując koniec swojej różdżki w warstwę śniegu, znajdującą się w pobliżu altany. Wymruczał coś pod nosem i po chwili zaznaczony obszar niemal świecił soczyście zieloną trawą.
 - Usuń tamte krzaki, wyczyść teren – polecił, kiwnąwszy głową w kierunku splątanych gęstwin. – Jest ich dość sporo, toteż za chwilę przyślę tu kogoś, aby ci pomógł.
- Czeka mnie pilna rozmowa z dyrektorką, trzeba się podlizać – mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Wybacz, że cię tu zostawiam samego. Mam nadzieję, że nic nie zbroisz – uśmiechnął się szeroko – ale jakby co... znasz zaklęcia?
     Wywróciłem oczyma.
 - Oczywiście... Uczę się od mistrza – wyszczerzyłem zęby w sarkastycznym uśmieszku, na co Fitzroy zachichotał, jakby karcąco, ale jednak z przewagą rozbawienia.
 - No, no, Potter! Widzę, że bez problemu możesz iść za mnie do profesor McGonagall. – Wycofał się, machnąwszy dłonią. – Czekaj tu na wsparcie, mam nadzieję, że szybko uporasz się z zadaniami, które ci przydzieliłem. – I poszedł.
     Spojrzałem z rozpaczą na ciemne chaszcze, wijące się wokół altany, połamane gałęzie i wielgaśny pień (nawet setki Wingardium Leviosa nie wystarczą, by przenieść to cholerstwo!), górę zmarzniętego, twardego śniegu, którego właściwie powinno już nie być, a po chwili na tę ogromną kałużę, konsystencją przypominającą wielkie, za przeproszeniem gówniaste, bagno, w jakim taplają się świnie. Idealne porównanie. Chyba wolałem już się męczyć w towarzystwie Zane'a.

     Gdzieś tak po kwadransie usłyszałem odgłos czyichś kroków, nie były one pojedyncze. Z pewnością należały do mojego „pomocnika” i Fitzroya, który, trzeba przyznać, w uderzającym tempie uwinął się z tyradą McGonagall. Wyjrzałem zza kolumny, mrużąc oczy. Nie był to jednak nauczyciel obrony przed czarną magią.
 - Potter? – Dźwięk nazwiska, wydobywającego się z tych, a nie innych ust, przyprawił mnie o dreszcze.
     Osłupiałem.
 - Co ty tutaj robisz? – Ton Ferox brzmiał dość oskarżycielsko, jakbym to ja dopuścił się jakiegoś podstępu, ściągając ją w to miejsce.
     Gdy tak na mnie patrzyła, to spuszczając, a to z powrotem podnosząc wzrok, odwróciłem głowę, wracając do przerwanego zajęcia. Usłyszałem, jak parska cicho pod nosem, a po chwili mruczy już formułę zaklęcia usuwającego.
 - Do diabła z tym! Ciekawe, co za to dostaniemy... Odwalić, kurde, czarną robotę za friko... – wnet dobiegł mnie charakterystyczny głos Malfoya. Obróciłem się raptownie. Ślizgon mierzył mnie znudzonym, aroganckim spojrzeniem, nie to co Rose, która ze spuszczoną głową szła tuż za nim i nawet nie raczyła mi rzucić marnego „cześć”. Ha! I to on zarzucała mi, że zmieniłem się na gorsze?! Jasne...
     Kiedy jednak Malfoy zajął się odgrzebywaniem ziemi spod ogromnej zaspy, klnąc na wszystko i na wszystkich, całkiem przypadkowo zauważyłem podpuchnięte oczy Gryfonki. Przyjrzałem jej się jeszcze kilkakrotnie, ale w sumie już na pierwszy rzut było widać, że płakała. Uniosłem wysoko brwi, ale przemilczałem moje odkrycie. Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć w takich sytuacjach, toteż nic nie mówiłem. Zdarzały mi się jednak momenty wyjątkowego optymizmu do tego typu przedsięwzięć, więc bywało, że chlapnąłem jakimś truizmem i, co tu dużo ukrywać, pogarszałem sytuację do stanu kryzysowego. Optymizm natychmiast mijał.
 - Co ty wyprawiasz, pokrako?! – wycedził Malfoy, kiedy zaklęcie Rose było zbyt słabe, aby utrzymać potężną gałąź. Próchno tąpnęło ciężko o zmarzlinę.
 - Nawet tego nie potrafisz zrobić?! Cholerna ofiara losu...
     Uchwyciłem chwilę, w której spojrzenie Rose znieruchomiało bezwiednie na wykrzywionej w grymasie twarzy Malfoya, a kiedy ja uczyniłem podobnie, przyszło mi się spotkać z jego rozwścieczoną miną.
 - I czego się gapisz?! – wysyczał, prychnąwszy z pogardą na widok skruszonej Weasley i wyginając usta w sardonicznym uśmieszku. Coś musiało go poważnie rozłościć chwilę wcześniej. Zrobiło mi się żal Rose, już nawet nie miałem pretensji o jej bezpodstawne osądzenia względem mojej osoby. Sposób, w jaki odnosił się do niej Malfoy, w ogóle, jak na nią patrzył, przyprawiał mnie o mdłości. To tak, jakby ktoś tobą pomiatał i traktował jak głupca, ponieważ doskonale wiedział, że znaczysz więcej niż on sam. A ta  w i e d z a  kosztowała go zbyt wiele, by mógł znieść ją z godnością.
     Powinienem coś zrobić, no nie wiem, powiedzieć coś, ale wtrącanie się w nieswoje sprawy nie leżało w mojej tchórzliwej naturze, zresztą... Co mnie to obchodzi? Dopóki na to patrzę, jestem współwinny, ale kiedy przestanę  p a t r z e ć, mój problem zniknie...
 - Idę wyrzucić te badyle – mruknąłem, maszerując w kierunku zarośli i ciągnąc za sobą na wysokości głowy parę zgniłych drewien.
 - ...może tu jeszcze sałatę posadzimy, żeby było bardziej zielono?! – usłyszałem kąśliwy komentarz Malfoya, zanim wkroczyłem w głąb lasu. Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na głęboki oddech. Miałem dosyć tego okropnego dnia, tych ludzi, tych spojrzeń, tych złośliwości, tej hierarchii społecznej, tych cholernych podziałów i pogardy! A co gorsza,  odniosłem niepokojące wrażenie, że należę do wszystkich tych grup, nie wyraziwszy na to zgody.
     Przykucnąłem na wystającym korzeniu rozłożystego dębu, przeczesując nerwowo włosy i zastanawiając się nad wszystkim, a jednocześnie nad niczym. To taka całkiem irracjonalna chwila, kiedy rzeczy istotne mieszają się z błahostkami i już sami nie wiemy, co w tej plątaninie jest najważniejsze...
 - Nie możesz na to patrzeć? – usłyszałem czyjś stłumiony głos. Podejrzewałem, do kogo należał, dlatego też starałem się nie zdradzić swojego położenia. Jednak Ferox, bo to właśnie ona szła moim śladem, najwyraźniej nie miała zamiaru odejść. Z natężenia jej głosu wywnioskowałem, że była coraz bliżej, aż w pewnej chwili stwierdziłem w zatrwożeniu, że usiadła po drugiej stronie tego samego pnia, co ja.
 - Ludzie się zmieniają, Potter. Może kiedyś Malfoy był inny, tak samo jak ty i ja. Nie zatrzymasz czegoś, co po prostu musi się kręcić...
     Wychyliłem się nieco.
 - Nie masz nic przeciwko, jeśli zapalę? – spytała, na co uśmiechnąłem się z pobłażaniem.
     Nie mogła liczyć na żadną reperkusję z mojej strony. Jeszcze przed godziną intensywnie o niej myślałem, a teraz nie miałem ochoty na rozmowę.
 - Powiedzmy, że to oznacza „tak” – zaśmiała się cierpko. 

*


     Po krótkiej chwili, jego nozdrzy doszedł zapach palonego tytoniu. Starał się nie kaszlnąć, ale swędzenie w gardle nasilało się z każdą sekundą. Wciąż miał złudną nadzieję, że Ferox, nie dostrzegając weń chęci do dalszej konwersacji, da mu święty spokój i po prostu odejdzie. Jakież jednak było jego zdziwienie, kiedy zamiast odgłosu oddalających się kroków usłyszał delikatny, a jednocześnie dość poważny półszept:
 - Ludzie nienawidzą się nawzajem z obawy, że poczują coś innego...
     „...coś, co jest im obce i czego nie potrafią określić – coś, co sprawi, że zaczną nienawidzić od początku, jeszcze mocniej i jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przedtem...”, dokończyła w myślach.
     Albus poruszył się niespokojnie.
 - Spotkasz ludzi, którzy z ciebie zadrwią, będą ci wmawiać, że jest idiotą i właściwie dlaczego jeszcze żyjesz?
     „...W głębi duszy wciąż  w i e r z ą. Życie jest pełne złudzeń i pozorów, oni je tworzą, ponieważ nie chcą czuć się gorsi i pominięci...”
 - Pewnego dnia poczujesz, że ich życie zburzyło twój plan, runęło to, co tak długo budowałeś – urwała, by zaciągnąć się dymem i po chwili wypuścić go w przestrzeń pod postacią szarych obłoczków. – I nic ci się nie będzie chciało, powiesz, że nie dasz rady... gadanina... Dasz, Potter – syknęła, kładąc nacisk na ostatnie słowa. – W takich momentach olej wszystko i wszystkich, wstań o tej samej porze, co zwykle, i pokaż im, że to wcale nie koniec.
     „I że potrafisz żyć dalej... bez nich...  i... nie dla nich...”
 - Popełniłam błąd – rzekła z chłodnym parsknięciem i wyrachowaniem. Oparła głowę o chropowaty konar i przymknęła nieco powieki, od czasu do czasu zbliżając do ust rękę z papierosem. – Nie powinnam cię wciągać w swoją... zemstę? – powiedziała cicho. - Masz swój własny kawałek ziemi, po którym stąpasz. Dopiero teraz doszło do mnie, że byłabym osobą, która by ci go odebrała, która zniszczyłaby ten twój świat i... p l a n.
 - Dlaczego mi to mówisz? – Męski, choć wciąż chłopięcy głos złączył się w przestworzach z wirującymi płatkami śniegu.
 - Nie pozwól, by ktokolwiek, w imię czegokolwiek, zmieniał cię w kogoś, kim sam nie mógł być. Chore ambicje... ignoruj je... Walcz o to, co dla ciebie jest ważne, nie dla innych. Żyj według własnego p l a n u, tylko. Już tego nie powtórzę, Potter. Nigdy. To nasza ostatnia rozmowa, kolejnych nie przewiduję. Takie typowo ckliwe pożegnanie, ale konieczne. Niepotrzebnie zaistniałam w twoim życiu – mruknęła niemrawo, co Albus skwitował z udawaną ignorancją:
 - Spokojnie... Nie PRZEWIDUJĘ, że zostaniesz w nim na dłużej.
     Zapadła cisza. Śnieg opadał na ich głowy, zdając się przywracać trzeźwość strapionym umysłom. Albusowi z pewnością. Jego wyniosłość trwała zaledwie czterdzieści sekund, a myśl, że właśnie stracił  c o ś  ważnego, ciągnęła się od momentu ujrzenia pustego miejsca po drugiej stronie pnia, aż do chwili, która trwa, w nieskończoność. Czuł dziwny ciężar, który nagle podszedł mu do gardła, uniemożliwiając powiedzenie czegokolwiek, a po chwili nagłą lawinę gorąca, gdzie następnie, jak z bezlitosnych ostrzałów karabinu maszynowego, uderzyła fala chłodu.
     Opadł z powrotem na swoje legowisko, boleśnie wbijając paznokcie w korzeń i zdrapując z niego korę.

„Pewnego dnia poczujesz, że ich życie zburzyło twój plan.
Powiesz, że nie dasz rady.
Spotkasz ludzi, którzy z ciebie zadrwią.
Wstań o tej samej porze, co zwykle, i
pokaż im, że to wcale nie koniec...
Walcz o to, co dla ciebie jest ważne...
Żyj według własnego p l a n u...
Tylko...
żyj...”

 - Ludzie nienawidzą się nawzajem z obawy, że poczują coś innego... – wyszeptał w przestrzeń, wdmuchując w drobne płatki odrobinę ciepła i emocji.
     „Coś innego. Coś... innego...”

*

     Chłopak dźwignął się raptownie z miejsca i pognał w kierunku altany. Po krótkiej chwili wypadł z lasu, rozglądając się nerwowo to w prawo, a to w lewo.
 - Gdzie jest Ferox?! – warknął ku Malfoyowi i, nie uzyskawszy od niego nic więcej oprócz niezbyt przyjemnego prychnięcia, spojrzał z wyczekiwaniem na Rose.
 - Nie wiem... Poszła już... – wymruczała dziewczyna.
     Albus przestąpił niespokojnie z nogi na nogę i, sprawiając wrażenie, jakby jeszcze zastanawiał się, co zrobić, ruszył z impetem przed siebie.
 - A ten co? Kolejny zakochany?! – zironizował Malfoy, bezczelnie wlepiając swoje oczy w nienaturalnie zarumienioną twarz Rose.
 - Skończę z tym syfem i idę na trening... – dodał kilka sekund później, ogarniając spojrzeniem teren wokół altany, co Gryfonka podsumowała cichym pytaniem:
 - A nie „idziemy”...?
     Przez usta Malfoy przebiegł złośliwy uśmieszek.
 - „IdzieMY”? A co ja mówiłem – zerknął na zegarek – godzinę temu, hm? Nie ma NAS, Weasley. Co najwyżej to TY możesz iść ze MNĄ. Tyle.
     Obdarzyła go takim spojrzeniem, jakim obdarza się człowieka, który nas zawiódł i którego, jakby dla własnego usprawiedliwienia, winimy za to, że zabrał ze sobą całą naszą nadzieję. Jednak zawsze, gdzieś w najciemniejszym zakamarku naszej podświadomości, spoczywa zachowana odrobina, która może rozświetlić otaczający ją mrok i znaleźć dno dla bezdennej pustki.
„...W głębi duszy wciąż  w i e r z ą. Życie jest pełne złudzeń i pozorów, oni je tworzą, ponieważ nie chcą czuć się gorsi i pominięci...” 
*
 - Kuźwa, wyście się zrośli czy jak?! – zakpił Don Rugby, zauważając wchodzących do szatni Weasley i Malfoya.
     Scorpius łypnął na niego spode łba.
 - Zamknij się – warknął, ściągając z wieszaka ciemnozielony sweter i wciągając go przez głowę. Kiedy wykręcił nienaturalnie prawą rękę, aż syknął z bólu. Rose zauważyła jego zbolały wyraz twarzy i on o tym prawdopodobnie doskonale wiedział - oboje jednak nic nie powiedzieli.
 - Jasne, szefie – zadrwił Rugby, łapiąc moment, w którym spojrzenia Gryfonki i Ślizgona spotkały się w połowie drogi i, nie mając zamiaru pokonać reszty dystansu, wycofały się.
     Członkowie drużyny, którzy jeszcze nie wyszli na boisko, za wszelką cenę chcieli sprawiać wrażenie mało zainteresowanych tym, co działo się wokół nich, by, po pierwsze, jeszcze bardziej nie wkurzyć Malfoya, a, po drugie, by nie być stronniczym. 
 - Znamy się od lat – rzekł w pewnej chwili Scorpius wręcz irytująco opanowanym tonem.  – Ale zbliżasz się do cienkiej granicy... Może ciebie coś gryzie, ale mnie nie – powiedział z naciskiem, nachylając się do Rugby’ego i wypalając oczyma ogniste, niewidoczne litery na jego czole, coś na kształt I D I O T Y.
 - Ale...
 - Mam to gdzieś, okej? Nie komentuj, Don. Rób to, co do ciebie należy. Ktoś jeszcze? – Spojrzał znacząco na grupkę Ślizgonów. Nikt się nie odezwał.
 - Tak myślałem. Dobra... Wyjazd na boisko... Co znowu...?! – Zmarszczył brwi na widok czyjejś wysoko uniesionej ręki. – Mam w dupie, że sypie śnieg, Tim! – syknął na widok sugestywnego wyrazu twarzy jednego z członków drużyny, który miał tendencję do zrzędzenia i tego typu rzeczy. -  Jestem waszym kapitanem, a wasz kapitan właśnie powiedział... ZEBRAĆ SIĘ DO KUPY, ROZPOCZYNAMY TRENING!
     Timmy Yurwel opuścił pospiesznie rękę.


     Stali w samym środku stadionu. Nad ich głowami, niczym orły, przelatywali członkowie ślizgońskiej drużyny Quidditcha. Co chwila dało się usłyszeć świst śmigających po niebie mioteł, który do złudzenia przypominał odgłos przecinających próżnię skrzydeł.
     Scorpius zadarł wysoko głowę i Rose mogłaby przysiąc, że się uśmiechnął – tak, jak nie zwykł tego robić. Subtelnie uniesione do góry kąciki ust zdradzały zadowolenie. Jego oczy sprawnie śledziły choć najmniejszy ruch malutkiego, niknącego wśród płatków śniegu Złotego Znicza, którego lśniąca, odciśnięta na przestworzach smuga zdawała się odbijać w bladoniebieskich, ślizgońskich tęczówkach. Nie mógł wzbić się w powietrze, nie mógł wyciągnąć ręki (prostując ją tak mocno, jak tylko się dało), aby zacisnąć palce wokół tej trzepiącej kulki. „Wszystko przez nią! Nie zagram w meczu przez tą żałosną Gryfoneczkę!”, pomyślał gniewnie, jednak nie pozwolił sobie na uzewnętrznienie tych negatywnych emocji. 
     Rose przymknęła lekko oczy i wystawiła twarz do nieba, umożliwiając lodowym drobinkom rozpuszczenie się na swojej ciepłej skórze.
 - Kanonady dźwięków... – wyszeptała w próżnię, nawet nie będąc tego w pełni świadoma. Przez labirynt wspomnień dotarła do momentu, w którym po raz pierwszy usłyszała muzykę Malfoya - w którym on pozwolił jej ją usłyszeć...

Nuty... Szum morza... Sztorm. Deszcze, zawieruchy, wysokie fale... niskie dźwięki... Gama. Ląd. Tornada, wiatry... Cisza. Słońce, chmury... Zaćmienie.

Śnieg.

     Otworzyła gwałtownie oczy, z powrotem przenosząc je na stężoną w błogości twarz Malfoya. W nań było coś, co przyciągało, jak magnes – jakaś tajemnicza pasja, chęć dołączenia do wirujących w przestworzach płatków śniegu, coś, co nagle stało się tak zrozumiałe...
 - Tęsknisz za tym? – spytała krótko i rzeczowo. Scorpius, przez jakiś moment, ignorował jej wyczekujące spojrzenie (co spowodowało, że zaczęła się poważnie zastanawiać nad swoim rychłym poświęceniem względem tego dupka), aż w końcu rzucił niemrawo:
 - A jak myślisz? – Z jego niezbyt entuzjastycznej miny wywnioskowała, że miała rację.
 - Zrób to – poleciła, co Malfoy skwitował jedynie cichym parsknięciem i lekko wygiętym łukiem brwiowym.
 - Hę? – wymruczał głupio, szukając uparcie jakiejś pułapki i drugiego dna w jej słowach i tych dziwnych podchodach. Chciała go podpuścić, a później wyśmiać? Akurat! Nie da jej tej satysfakcji, co to, to nie!
    Odfuknął coś pod nosem, odwracając od niej głowę i wywrzaskując coś pod adresem Rugby’ego, który przez przypadek uderzył kijem w potylicę ścigającego. 
     Jednak Rose nie dała za wygraną. Cokolwiek miała teraz zrobić, jakkolwiek postąpić, pragnęła, aby jej czyn był zaprzeczeniem woli Malfoya, a jednocześnie spełnieniem jego cichego marzenia...
     Jej usta rozwarły się w jakimś niewypowiedzianym słowie. Zaklęciem ACCIO przywołała do siebie miotłę Malfoya i z prowokacyjnym uśmieszkiem na ustach obserwowała jego reakcję. Kiedy trzon jego wypucowanej Błyskawicy znalazł się w ręce Gryfonki, zadrgała mu dolna warga.
     Zmusił się do bladego uśmiechu. Nie przyszło mu to łatwo. Najdziwniejsze było to, że  teraz, wbrew sobie,wcale nie patrzył na nią z nienawiścią, ale z zaciekawieniem. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał:
 - Naucz mnie.
     Wybałuszył na nią oczy.
 - Że... że co?! Chyba żartujesz – zachichotał cierpko.
 - Niby czemu? – Gryfonka położyła lewą dłoń na biodrze.
     Malfoy zrobił zażenowaną minę.
 - Ponieważ jak zaryjesz o ziemię, to ja nie mam zamiaru podzielić twojego losu? – odpowiedział pytaniem na pytanie i uśmiechnął się niepewnie, jakby na moment zapomniał o swej wzrastającej niechęci względem tej niziutkiej dziewczyny. Zresztą, wciąż nie mógł pojąć jednej rzeczy... Jak Weasley mogła rzucić w niepamięć jego złośliwe komentarze, zwłaszcza te dzisiejsze i, ot tak, powiedzieć coś w stylu: „Naucz mnie latać”? Zapomniała? Dlaczego? Tak szybko? On by nie potrafił...
     „Może nie jest aż taka słaba? Może... może się myliłem.”, przemknęło mu przez myśl, ale szybko się opamiętał, ponieważ Weasley najwyraźniej zamierzała odbić się od podłoża.
     Pokręcił tylko głową - ni to z dezaprobatą, ni to z niedowierzaniem - wzniósł oczy ku niebu i szybko doskoczył ku niebezpiecznie podrygującej na jego Błyskawicy dziewczynie. Usiadł tuż za nią. Mocnych ruchem nóg odepchnął się od zmarzliny i, pochylając się nieco nad głową Gryfonki, kurczowo zacisnął palce wokół trzonu miotły.

„To jest to!”

„Weź mnie na wyższy poziom
No dalej! Z prędkością światła...
Ponieważ wiem, że jest to zapisane w wietrze,
Zapisane w wietrze...”*

*


     Ludzie zawsze marzyli o tym, by uwolnić się od więzów ciążenia, swobodnie szybować, przelatywać przez chmury, które „z dołu” sprawiają wrażenie apetycznej waty cukrowej i, czując pęd powietrza między szeroko rozłożonymi ramionami, mieć we władaniu cały świat.
     Rose wiedziała, że Malfoy był właśnie takim człowiekiem. Mimo wszelkich podłości, które jej wyrządził, postanowiła, że będzie inna i że nie odpłaci mu dobrym za nadobne. Pokaże mu, że można  ż y ć  inaczej, że są inne drogi... Chociaż tak naprawdę miała ochotę wybić mu obie jedynki.

„Musisz lecieć, wyżej, właśnie tak...
To jest zapisane w wietrze...”

     Gdy tak mknęli nad boiskiem, później nad stadionem, aż w końcu nad Zakazanym Lasem, Hogwartem i jeziorem, będąc jedynie czarnymi plamami na tle białego całunu, Rose wreszcie z r o z u m i a ł a... Zrozumiała, że przyśpieszone bicie serca - nie jej, lecz jego - które czuła przez swoją cienką kurtkę, łomocze tak mocno tylko wtedy, gdy przekracza wszelkie prawa grawitacji. Gdy unosi się nad zdradziecką ziemią i mknie przed siebie, zostawiając wszystko i wszystkich w niepamięci, i tylko czasem wracając do tego, co było... A kiedy wróci... Pogrąży go bezruch, sopel lodu i obojętność.
 - Tak, tęsknię... – usłyszała nieoczekiwanie tuż przy swoim uchu, gdy pokonując w sobie wszelkie odruchy wymiotne, spowodowane zdecydowanie za dużą wysokością i prędkością, przylgnęła plecami do torsu Malfoya. Przymknęła trwożliwie oczy. Uśmiechnęła się do siebie, całkiem mimowolnie...
     Wiatr chłostał ich po twarzach, jakby byli intruzami, którzy wkroczyli na teren zakazany. Rose była pewna, że w obecnej chwili przypominała buraka, i nie chciała, by Malfoy zobaczył ją w tym stanie. Schowała więc twarz za kurtyną włosów, których spinki pozbawił napastliwy, zimowy wicher, i jeszcze mocniej przycisnęła swe drżące ciało do ciała Malfoya. 
     Jej palce przypadkiem napotkały na chłodne dłonie Ślizgona. Chłopak, poczuwszy ten dotyk, od razu przesunął swoje ręce.
     Kiedy Rose już myślała, że wracają w kierunku stadionu, Malfoy zrobił nieoczekiwany manewr (po czym nastąpiła równie nieoczekiwana myśl dziewczyny: „ZABIJĘĘĘ GOOO!!!”) i pomknęli ku wieżom Hogwartu.
 - Jak to jest, że ty, taki wielki ateista, tylko... w niebie... potrafisz się odnaleźć? – mruknęła bez namysłu Gryfonka, kiedy wreszcie, po wielu jakichś szalonych akrobacjach w powietrzu (kolejne „ZABIJĘĘĘ GOOO!!!”), wreszcie stanęli na pewnym gruncie.
     Na ustach chłopaka wykwitł cwany uśmieszek.
 - Widać, cuda się zdarzają.
     Rose spojrzała na niego z pobłażaniem. Zapadła głucha cisza. Śnieg padał jeszcze bardziej, mącąc mgłę, która zalegała na kamiennej posadzce i okalała ich stopy.
     „Może... może ty i ja... może... może moglibyśmy... zostać... przyjaciółmi...?”, pomyślała, co nawet ją samą zaskoczyło.
     W momencie, kiedy Gryfonka, po wielu wewnętrznych monologach, już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, Malfoy jej kategorycznie przerwał:
 - Nie.
 - Co „nie”? - Rose zrobiła minę w stylu: „O czym ty mówisz?” i dla potwierdzenia swojego zdumienia zmarszczyła czoło.
 - To nie wypali, Weasley. Uwierz mi.
     Osłupiała. Czy on naprawdę wiedział, co chciała powiedzieć? Szósty zmysł, czy jak?!
     Poruszył się niespokojnie, doskonale znał jej myśli. Dziwił się, że jeszcze go nie rozszyfrowała – że nie rozszyfrowała jego niezwykle skupionego spojrzenia, braku mrugnięć... Po raz pierwszy od wielu dni nie miał zamiaru jej uświadamiać w błędzie, jaki właśnie popełniła.
 - To nie wypali. Nie uda się – powtórzył bezlitośnie, patrząc na nią uparcie. Przynajmniej tego mógł sobie oszczędzić – mógł zaprzestać tym bezczelnym, intensywnym spojrzeniom, które ją wręcz upokarzały... On,  s ł y s z ą c  to, odwrócił usłużnie głowę. Teraz stał do niej plecami - poczuła się jeszcze gorzej.

„Mogę być przyjacielem?
Zostaw mnie do końca
Ponieważ wiem, że jest to zapisane w wietrze...”

     Schował dłonie do kieszeni spodni, które były już całkiem wilgotne od topniejącego śniegu, i wycelował wzrok w linię horyzontu. Biała ziemia stopiła się z zachmurzonym niebem – jedynie grafitowy poblask, rzucony na ziemię, wykazywał wieczorną porę.
- Musisz wiedzieć, że osoby takie, jak ja, nie może nic łączyć z osobami takimi, jak ty. To zasada. A niektórych zasad nie warto łamać.
     Jej usta wykrzywił ostentacyjny uśmieszek.
 - Kolejne prawdy życiowe? – prychnęła pogardliwie. Malfoy posłał jej badawcze spojrzenie. Czy naprawdę słowa, które wypłynęły z jego ust niespełna kilka sekund wcześniej, nie zrobiły na niej żadnego wrażenia? Nic dlań nie znaczyły? „Twarda sztuka...”, pomyślał, nie wiedzieć czemu, zdenerwowany.
     Odwróciła gwałtownie głowę, wycofując się w stronę wiekowych, naznaczonych zębem czasu, drzwi. Dopiero wtedy jej usta wygiął uśmiech pełen goryczy. Kiedy położyła dłoń na chłodnej gałce, zadrżała nerwowo, by po chwili, jakby napędzana jakąś niepojętą złością, znaleźć się po drugiej stronie wrót. 
     „Może nawet mogliśmy być ‘my’...”, coś zafałszowało w jej głowie.  

***

     Albus szedł przez korytarz, nie bacząc na to, że na schodach szturchnął kogoś łokciem, a na poprzedniej kondygnacji przecisnął się przez ściśnięty tłumek uczniów, uderzając w chociaż tuzin nosów. Po prostu dążył do wytyczonego celu, choć sam nie wiedział, czym on tak naprawdę był.
     Może szedł do niej, może chciał coś wyjaśnić, a może...
     Zastygł nagle w bezruchu. Usłyszawszy dwa znajome głosy – męski, nieco zblazowany, a jednocześnie podenerwowany, i damski, irytująco subtelny – czmychnął za pobliski filar. Przylgnął ciałem do chłodnego marmuru, nasłuchując bezczelnie.
     Przez dłuższą chwilę słyszał jedynie strzępy informacji, których nawet jego mózg nie potrafił przetworzyć w całkiem logiczną całość i nadać jakiegoś sensu. W końcu dobiegło go parsknięcie śmiechu – nie mógł orzec w stu procentach, do kogo ono należało.
 - To ty mnie zostawiłaś – powiedział Zane na wpół obronnym, a na wpół rozżalonym tonem. – Więc, o co masz teraz pretensje, Amelio? – dorzucił wyniośle, najwyraźniej chcąc ją wyminąć. Albus przyznał jednak w myślach, że Zane miał już do odejścia prawdopodobnie wiele okazji, lecz żadnej z nich nie wykorzystał. Gringott wcale nie zamierzał zakończyć tej wymiany zdań. Najwidoczniej pragnął towarzystwa Amelii, ale nie mogąc pozwolić sobie na tego typu zachowanie, próbował zamaskować ową chęć rozmowy znudzoną mimiką twarzy i ograniczoną gestykulacją.

„Życie jest pełne złudzeń i pozorów(...)”

 - ...zrobiłeś to za mnie... – Albus wychylił się nieco, aby dokładniej usłyszeć to, o czym tak zawzięcie rozprawiali. Czy to naprawdę Amelia zerwała bliską znajomość z Gringottem? Przecież... przecież mówiła, że to ON ją zranił... On, on, on...!
 - ...dlaczego?...
 - ...dobrze wiesz... nie kłam, Zane...  Masz nową dziewczynę, zajmuj się nią... – odburknęła Amelia, odwracając się teatralnie, jednak Gringott udaremnił jej odejście. Chwycił ją za nadgarstki i przyciągnął do siebie. Jego nozdrza drgały, oczy rozszerzyły się, a oddech przyspieszył. 
 - Puść mnie – warknęła, ale w uszach Albusa owo polecenie nie zabrzmiało zbyt przekonująco. Twarz Zane’a zbliżyła się do twarzy Amelii. Najwyraźniej nie obchodził go fakt, że ktoś lada chwila może ich przyłapać w dość jednoznacznej sytuacji albo, że już taki „ktoś” się znalazł... 
     Wyszeptał coś wprost do lekko rozchylonych ust Amelii, ale Albus był zbyt daleko, aby usłyszeć treść tej potajemnej wiadomości.
 - Zostaw...
 - Powiedz, że to twoja wina... Ferox...
     Amelia uśmiechnęła się pobłażliwie.
 - Przeżywasz to? – zapytała ironicznie, zmieniając swój wyraz twarzy na bardziej wyrachowany. – Naprawdę...? – Odwróciła od niego głowę, zrobiła kilka kroków do tyłu. Patrzenie mu w oczy kosztowało ją zbyt wiele. „Pozory, pozory...”
 - A zresztą, rób, co chcesz... Nie interesuje mnie to... a ta cała... hm... Michelle? – Jej mina sposępniała, jednak on tego nie widział. – Skończy tak, jak te inne...
 - Jakie „INNE”, do cholery?! Powiedz mi to wprost, Ferox, powiedz, że już ci nie zależy... Mam dosyć twoich gierek!... Patrz na mnie!
     Kiedy nie uległa jego woli, i zapadło gęste milczenie, doskonałe do krojenia, Zane zawołał z nerwowym śmiechem:
 - Myślisz, że Potter zadowoli cię bardziej niż ja?
     Amelia odwróciła gwałtownie głowę. Zdziwienie, które odmalowało się na jej obliczu, niemal od razu wyparła perfidia.
 - Owiniesz go sobie wokół palca? I odstawisz na bok, aby pozbawić się inną  z a b a w e c z k ą? – kontynuował niezwykle jadowitym tonem.
     Dziewczyna wydawała się być niewzruszona. Gniew, jaki w niej powstał, objawił się jedynie w zniesmaczonym spojrzeniu, jakim obrzuciła Gringotta.
 - Potter? – zaśmiała się. – Ślizgon od siedmiu boleści... mięczak... Nie nadaje się na moją  z a b a w e cz k ę, przecież wiesz... – zakpiła. – Ale widzę, że ty się z nim zakumplowałeś. Warci siebie...      
     Albus wstrzymał oddech, by po chwili wypuścić je z głośnym świstem. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie dobiegło jego uszu. Przylgnął czołem do muru, mając złudną nadzieję na to, że chłód bijący od kamienia ostudzi jego rozczarowanie. 

A więc ma cię gdzieś, mięczaku...

     Wściekłość, jaka kumulowała się w jego duszy, podpełzła wzdłuż kręgosłupa, dostając się do kończyn. Albus nawet nie potrafił orzec, w którym momencie jego czubek buta kopnął w pobliski kamyk, przerzucając go niemal do nóg Zane’a.
     „O kurde”, pomyślał niespokojnie Potter, kiedy Zane przyłożył palec do swych ust, zerknął znacząco na Amelię i podniósł kamyk, oglądając go uważnie.     
- INCARCEROUS! – Z różdżki starszego Ślizgona wydobył się nagle strumień światła. Albus w ostatniej chwili umknął w bok, a tym samym uciekł przed zaklęciem. Odetchnął z ulgą. Jego spokój nie trwał jednak zbyt długo, ponieważ podejrzliwy Gringott postanowił się osobiście upewnić, że nikt ich jednak nie podsłuchiwał. Kroki, dudniące o kamienną posadzkę, były coraz głośniejsze. Przez umysł Albusa przewinęły się najczarniejsze scenariusze, których uwieńczeniem zdecydowanie nie był happy end.
 - EFFUGERE – wyszeptał w popłochu, stając się niewidzialnym.
     Albus spojrzał wprost w ciemnoniebieskie tęczówki Gringotta. Ten jednak nie zauważył nic innego oprócz szarawego filara. Wrócił do Amelii, ale kiedy spostrzegł plecy dziewczyny, znikające niespełna kilka sekund później za pobliskim zakrętem, prychnął pod nosem.
 - Ty mnie nadal kochasz! – krzyknął, zaciskając wściekle pięści. - Spieprzyłaś to... Spieprzyłaś wszystko! – Głos Zane’a odbił się echem od kamiennych ścian, sunąc wzdłuż korytarzy. Albus już dalej nie słuchał. Włócząc stopami po zabłoconej posadzce, odszedł w nieznane, nie zastanawiając się nad tym, gdzie idzie, co zamierza zrobić, ale nad tym, dlaczego za każdym razem obrywa. Może po prostu był uwarunkowany genetycznie na doświadczanie samych zawodów i upokorzeń? Po ojcu, oczywiście.

Niewidoczny dla oczu śmiertelników, niewidoczny dla nikogo. 

~*~*~

* Mark Joseph - "Fly"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz