Okiem Scorpiusa.
Nazajutrz...
-
Może to czymś podważyć? – zaproponował Bernie głosem uniwersyteckiego
wykładowcy.
-
Wybielić? – podsunął Ernie.
-
Zdecydowanie rozpuścić!
- DOSYĆ! – warknąłem, uderzając pięścią w
drewniany blat. Znajdowaliśmy się w Wielkiej Sali, ulokowani przy stole
Ślizgonów – czyli tam, gdzie już od dawna powinienem się znaleźć. Weasley
siedziała naburmuszona, tuż naprzeciwko mnie. Swoją drogą, jestem tak przejęty
jej złością, że za chwilę się pobeczę.
-
Papier ścierny! – Bernard aż zerwał się z krzesła wraz ze swoim stu
kilogramowym, dyndającym (chyba mam chorobę morską...) cielskiem, i dla
potwierdzenia własnej pomysłowości oraz wielkości uniósł wysoko rękę.
Spojrzałem na niego z politowaniem.
-
IDIOTO! Chcesz mi to usunąć wraz ze skórą?! – syknąłem. Weasley zachichotała
teatralnie, starałem się puścić mimo uszu ten jej perlisty, niegodny mojej
uwagi, chichot.
-
A może to czymś wypalić...? – kontynuował gorliwie Bernie, jakby starał się
odzyskać ‘dobre imię’ w moich oczach. Gdyby jeszcze kiedykolwiek je miał, ha!
Litości...
-
Tak, tak, durniu! – zapiałem z rozpaczą. – A z moich wnętrzności zrobić
grzanki! – Aż zmrużyłem powieki ze złości. – Powiedz mi, Valentino – zacząłem,
używając jego nazwiska; doskonale wiedziałem, że go nie znosił – kiedy masz
urodziny?
-
W listopadzie, jak babcia! – odparł, dumnie wypinając pierś albo to,
co winno się tam znajdować.
-
To wszystko tłumaczy... Takiego durnia mogli zrobić tylko z litości w
Walentynki...
Siedzący nieopodal mnie Dae zachichotał ciężkawo.
-
Malfoy. – Głos Zane’a przebił się przez głośną salwę śmiechów. – Gdzie ty to
sobie zrobiłeś? – mruknął, także dołączając do wybuchłego przed sekundą rechotu
Ślizgonów. Mnie natomiast wcale nie było do śmiechu, nawet nie miałem ochoty na
dalsze pogrążanie Konga, a tym bardziej kogoś innego.
-
Ekhm... – Spojrzałem znacząco na Dae’a, który zrobił kwaśną i jakby nieco
zdezorientowaną minę. Pokręciłem lekko głową.
-
No cóż... Testowałem nowe zaklęcia... wypadek przy pracy...
Gringott znowu się zaśmiał – tym razem jego ton nasiąkł ironią i swego rodzaju
zwątpieniem w moją osobę. Mimo, iż gniew rozsadzał mnie od środka, nie dałem mu
upustu w postaci słów, których zapewne później bym pożałował. Zacisnąwszy mocno
usta, zamilkłem.
-
Ateista, który dał sobie wytatuować katolicki krzyż... No, no... Co będzie
dalej? Może jakieś hipisowskie hasełko na tyłku?
-
Odwal się – syknąłem. Wiedziałem, że tylko żartował, ale komentowanie mojej
wiary, a raczej jej braku, było tematem, o którym nie chciałem mówić, a także
nie pozwalałem zaczynać go innym. Zwłaszcza, jeśli osobą, która przysłuchiwała
się tej całej dyskusji, była Weasley. Może jeszcze nie wiecie, co mi się
przytrafiło albo już się domyślacie. Rozwieję wasze wątpliwości, bo udawanie
przed samym sobą, że nie mam tego pieprzonego tatuażu na swojej nieskazitelnej
klacie, trochę mnie przerosło. A więc było tak...
*
Retrospekcja Scorpiusa Malfoya, dwie godziny
wcześniej...
Zasnąłem. Wiedziałem, że jednak
znajdę coś u Masaki, wredny kłamca...
Co mnie tak...
szczypie? Niedobrze mi... Kibel... kibel... kibel... gdzie jest kibel... ?!
-
ACCIO... – już zaczynałem formułkę zaklęcia, kiedy uświadomiłem sobie, że widok
klozetu, lawirującego między korytarzami wraz ze swoimi zawartościami, może
wzbudzić pewną sensację. Swoją drogą... Dlaczego ja tak krzyczę?
Jestem głodny.
- Weasley... – Wycieńczony
brzmieniem własnego głosu opadłem na poduszkę, z której dopiero co się podniosłem. A nie... Tylko nie Weasley! Przecież ja jej nienawidzę.
Od wczoraj. W sensie, od wczoraj jeszcze bardziej. Czemu? Nie wiem... Niechże
się zastanowię...
Naprawdę mnie coś piecze... Ała... W sumie... jak tak się dłużej zastanowić...
to gdzie ja wczoraj byłem? Kto mi towarzyszył? Czy wszystko mam na swoim
miejscu, bo może...?
Z przerażeniem zajrzałem pod kołdrę. Z ulgą stwierdziłem, iż wszystko było w
jak najlepszym porządku, ale... Mimo to czułem, że coś się stało. I ten ból...
Gdzieś w okolicy klatki piersiowej... Zawał...? Czyżbym wzionął opary mikstury,
którą szykowałem dla Filcha już od wielu, wielu miesięcy? Jasny gwint...
Nieoczekiwanie (naprawdę nieoczekiwanie...) mój mózg zaczął przetwarzać
informacje w tempie szybszym niż uderzającym, kojarząc, dobierając i analizując
zaistniałe wydarzenia. Ostatnie, co zapamiętałem, zanim straciłem świadomość, a film się urwał,
to dormitorium Dae’a... Chwileczkę... WYLĄDOWAŁEM W SYPIALNI MASAKI?!
...
-
MASAKAAA! – Nie zważając na ból, jakim pulsowały moje skronie, i chęć wyrzygania
własnego żołądka, ruszyłem ku drzwiom. Nie rozległo się trzaśnięcie, ponieważ
nie wyszedłem. Powstrzymałem się w ostatnim momencie; dobrze, że mój kac i
zanik pamięci nie obejmował nienaruszalnej myśli – myśli o klątwie. Prawdę
mówiąc, ostatnią rzeczą, jaką chciałem zrobić, to wkroczyć do sypialni Weasley
z cudowną wieścią, że natychmiast musi...
- ZWIJAĆ
SIĘ?! Spadaj... – Uniosła leniwie głowę, przecierając oczy i spoglądając na
mnie, jakby całkiem poważnie rozważała zinterpretowanie mojej osoby za jakiś
koszmar. O tak... piękny koszmar, który nigdy się nie kończy... Hej! Całkiem
fajnie brzmi! Dobra. Mniejsza o to. Zamilkłem, bo coś świtało mi po głowie, ale
jeszcze nie potrafiłem stwierdzić z całą pewnością, czy był to... list? List.
- LIST!
Wzdrygnęła się nerwowo, chyba nareszcie uznała, że tak łatwo nie dam jej
spokoju. Wycedziła coś pod nosem, zczołgała się z łóżka i obrzuciłam mnie
spojrzeniem, mówiącym: „Czy na szyi wisi mi tabliczka z podpisem
‘striptizerka’?!
A tak.
Wyszedłem. Musiałem na nią czekać, oczywiście... Wy, baby... Miałem nadzieję,
że puści mimo uszu moją... dość dziwną wspominkę o liście, chociaż targała mną
nieodpartą ochota wygarnięcia jej prawdy o niej samej. Cóż... Ona wyzbyła się
jakichkolwiek skrupułów... Czy ja to przeżywam?!
-
Powiedz mi... Jakim prawem włazisz do mojej sypialni o... szóstej RANO?! –
usłyszałem nagle czyjś stłumiony głos. Drzwi, o które się opierałem, otworzył
czyjś zamaszysty ruch. O mały włos nie runąłem do tyłu. Mój łeb nawalał. I nie
tylko on. Miałem ochotę udusić Weasley gołymi rękoma, byleby tylko przestała
tak skrzeczeć i doprowadzać mój neurotyczny organizm do stanu, zdecydowanie
wykraczającego poza ustaloną normę wytrzymałości.
-
Ponieważ jestem Scorpiusem Malfoyem – odparłem z pociągłym, angielskim,
arystokratycznym (!) akcentem. Uniosłem lewą brew w momencie, gdy Weasley
najwyraźniej zdała sobie sprawę, że nie przebije tego argumentu, a jej
przegrana mina jeszcze bardziej utwierdzała mnie w tym przekonaniu.
Zlustrowałem ją wściekłym spojrzeniem; przypomnienie sobie o wczorajszym liście
podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody... Och, wody...? WODY!
Nagle do głowy wpadł mi dziwny, acz całkiem niezły pomysł. Pozwoliłem sobie na
moment rzucić w niepamięć tamten ‘incydent’ i skorzystać z tego, iż miałem
Weasley pod ręką.
- Co ty
robisz?! – wycedziła, obserwując, jak powoli zdejmuję z siebie szatę (do
wysokości bioder), którą przed chwilą zarzuciłem w pośpiechu, i posyłam jej
nasączone pytajnikami spojrzenia. Odwróciłem się w kierunku lustra, zerkając
kątem oka nie tylko na własne, ale także na odbicie Weasley. Jej reakcja była
zupełnie taka, jaką przewidywałem. No, może nawet gorzej.
-
Rozbieram się, żebyś wiedziała, jak wygląda ciało prawdziwego faceta. Twój
braciszek się nie liczy, bezjajowce się nie kwalifikują... – warknąłem z kpiną,
a kiedy Weasley spurpurowiała po twarzy, dodałem znudzony: - Zobacz czy
wszystko ze mną w porządku i...
Obróciłem ku niej twarz, nawet nie wiedziałem, że była tak blisko. Potrafiłem policzyć
każdy pieg, tkwiący na jej nosie – stwierdzam, iż nienawidzę piegów, a tym
bardziej tych, które n a l e ż a ł
y do Weasleyki.
Odnalazłem jej spojrzenie, które
niemal od razu przeobraziło się w spojrzenie bazyliszka.
- O MÓJ BOŻE –
wybełkotała, celując drżący palec w nasze odbicia lustrzane.
Moje oczy rozwarły się w przerażeniu - przywodząc na myśl denka od butelek po
piwie - kiedy spostrzegłem nad swoją prawą piersią znak niewybaczalny, znak,
który nigdy nie zmanipulował mojego umysłu, znak przedstawiający...
-
KRZYŻ?!
Świat zawirował feerią barw, wnętrzności podeszły mi do gardła, chcąc powitać
światło dzienne, a widok mojej nieco opuchniętej i miejscami zaczerwienionej
skóry wokół tatuażu, jeszcze bardziej potęgował poczucie totalnej beznadziei.
- Idę
wyżalić się sedesowi – warknąłem, wstrzymując powietrze. Kiedy z lubością
trzasnąłem drzwiami od łazienki i już w środku rzuciłem przelotne spojrzenie
wielkiemu, wiszącemu na pokrytej kafelkami ścianie, lustrze, wypuściłem je z głośnym
świstem:
- W
mordę... wszystko się... Ja...! ZASZALAŁEM.
*
Teraźniejszość...
Wycedziłem coś pod nosem w
kierunku Gringotta i skinąłem sztywno głową na zgromadzonych wokół mnie
Ślizgonów. Dźwignąłem się z krzesła, łypnąłem spode łba na Masakę i, nie
rzuciwszy Weasley nawet jednego, przelotnego spojrzenia, bez słowa ruszyłem ku
drzwiom.
-
Co ty wyprawiasz?! – usłyszałem po chwili. Pytanie powtórzyło się kilkakrotnie,
ale raczyłem na nie odpowiedzieć, ba, odwrócić się, będąc już przed zamkiem.
Wiedziałem, że Weasley była zbyt odpowiedzialna na to, by tak po prostu
zignorować łączącą nas klątwę.
Przymknąłem nieco oczy – zimne płatki śniegu cisnęły mi się do oczu.
Uwielbiałem tę porę roku z całego serca, ponieważ to właśnie chłodnymi,
grudniowymi wieczorami uświadamiałem sobie, że jestem zupełnie s a m. I
było mi z tym cholernie dobrze...
-
Czasem tak sobie myślę, że ten twój Bóg musi mieć naprawdę specyficzne poczucie
humoru. Spójrz w lustro, a zrozumiesz, o czym teraz mówię.
Zamachnęła się, aby mnie spoliczkować, ale w porę uchwyciłem za jej otwartą
dłoń.
-
Nie waż się – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
Wyrywała się, wierzgała nogami, próbowałam mnie kopnąć w... no nieważne, w co.
Ubezwłasnowolniłem ją kilka mocniejszymi uściskami. Czułem jak ulatują z niej
pozostałe siły.
-
Wiesz, czego teraz najbardziej chcę? – wysyczałem jej wprost do ucha. Nie
widziałem jej reakcji, ponieważ stała do mnie tyłem. N wszelki wypadek
zacieśniłem uścisk, jakby próbowała ‘uderzyć’ z zaskoczenia. Czerpałem
satysfakcję z jej przyspieszonego oddechu i niemocy, którą za wszelką cenę
starała się zakamuflować wywrzaskiwanymi pod moim adresem przekleństwami. Była
taka słaba, taka... mała... a ja to w pełni wykorzystywałem.
Gdybym stwierdził, że w tym momencie wszystko zależało ode mnie, prawdopodobnie
bym skłamał. Nie, nie wszystko zależało ode mnie, bo gdyby rzeczywiście tak
było, Weasley już dawno leżałaby w śniegu ze skręconym karkiem. I nie ma w tym
żadnej przesady.
-
Chcę umawiać się z seksownymi, pięknymi dziewczynami, zamiast znosić obecność
takiego mdłego brzydala, jak ty, rozumiesz... ? – cedziłem przez zaciśnięte
zęby, coraz mocniej wbijając palce między jej żebra.
Jęknęła bezgłośnie.
-
Rzygam już tymi twoimi histeriami. Gdy mi pomogłaś... zaciągnąłem u ciebie
dług. Spłaciłem go ostatnio, nie sądzisz? Dopadły nas słabości, ale to minęło,
wszystko minęło! Ten koszmar też wkrótce się skończy. Nie będzie n a s,
jakie kuźwa MY?! A wtedy, w twoim pokoju – moje wargi wykrzywił sardoniczny
uśmieszek – co miałem zrobić, jak się nad tobą nie ulitować? No powiedz, co...
? Czy myślisz, że jestem aż tak potworem?... TAK, JESTEM! Ale czasem zdobywam
się na trochę litości, Weasley, litości... A może myślałaś, że na coś więcej?
Znowu zaczęła odpychać moje ręce, kurczowo zaciśnięte wokół jej talii.
-
Ojojoj... – wymruczałem jej do ucha przeciągłym, nienawistnym sykiem,
nasączonym jadem. – Czyżbym trafił w czuły punkt? Krucha Gryfoneczka poczuła do
mnie miętę...? Nie pierwsza i nie ostatnia... – zacmokałem z kpiną, wodząc
palcem po jej gorącym policzku. – Jesteś zerem, skarbie... i to nawet bardzo
okrąglutkim...
-
Zostaw mnie, ty podły... – załkała, wbijając paznokcie w moje nadgarstki.
-
Z największą chęcią... – Schowałem dłonie do kieszeni płaszcza i z satysfakcją
obserwowałem, jak Weasley ode mnie odskakuje i puszcza się biegiem w kierunku
zamku.
-
I co teraz? – zawołałem za nią, rechocząc cierpko pod nosem. - Nawet nie możesz
się przede mną ukryć.
Zwolniła kroku, aż ostatecznie przystanęła. Nie odwróciła się, zresztą, nie
miałbym żadnej przyjemności w oglądaniu jej żałosnych, tchórzliwych łez,
których przecież tak nienawidziłem. Praktycznie rzecz biorąc, mówiłem do jej
pleców.
-
Czyżby twoją odpowiedzialność przerosła duma? – powiedziałem kąśliwie, nie
spuszczając z niej wzroku.
-
No i co teraz zrobisz? – powtórzyłem, zapalając papierosa w beznamiętnym ruchu.
Zaciągnąłem się dymem w całej jego toksycznej wspaniałości, wypuszczając na
zewnątrz nikotynę pod postacią kształtnych obłoczków.
-
Ty, gryfońska, uczciwa panienka złamie z a s a d ę ? Tak robią Ślizgoni,
Weasley... – wymruczałem kpiąco, nie kryjąc samozadowolenia. – Hmm...
Najwyraźniej chcąc zmienić mnie, zmieniłaś samą siebie. Cóż za wyczucie...
Gratulacje...
Cały ten wyrzut, który kumulował się od momentu zamieszkania z Weasley i
diametralnego przewrócenia mojego życia do góry nogami, wystrzelił z krtani
niczym strzała z naciągniętej cięciwy łuku. Dawny Scorpius Malfoy wrócił z
nawiązką. I nie żałował niczego.
-
Odejdziesz?
***
- Właściwie... Dlaczego postanowiłeś zostać
prawnikiem? – spytała ciemnowłosa kobieta, nie podnosząc wzroku znad stery
jakichś papierzysk. – Jakoś chyba nie miałeś takich aspiracji... z tego, co
pamiętam...
Draco uśmiechnął się prawym kącikiem ust.
-
Na pewno nie dla tego wszystkiego. – Ruchem ręki roztoczył wokół siebie pewien
obszar, uwzględniając w nim potężne wieże dokumentów i bilansów, rozrzuconych w
chaosie.
Hermiona spłonęła rumieńcem. Czy aby przed chwilą Draco Malfoy czasem nie
zasugerował, iż była niekompetentna i nieodpowiedzialna w tym, co robi?
Powracając do pracy, westchnęła cicho. Przez dłuższy moment, pomiędzy dwoma
stojącymi po przeciwnych stronach pomieszczenia biurkami, przy których
siedzieli, zalegała niezwykle gęsta cisza. Przez umysł Dracona przewijały się
różne myśli, lecz wśród nich zdecydowanie królowały te, które dotyczyły obecnej
sytuacji. Starszy Malfoy zastanawiał się, co tym razem zrobił źle, jaki błąd
popełnił... Nagle uświadomił sobie coś z dobijającą jasnością.
-
Nie chodziło mi o to, że cały ten bałagan to twoja wina – zaczął niepewnie,
mając nadzieję, że trafił w sedno. Odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł, jak kobiece
usta formuje pełen pobłażania uśmiech, który z każdą chwilą przeobraża się w
coś, co Draco śmiało mógł nazwać zrozumieniem.
Już nie nawiązywała do tego tematu. Uśmiechając się skrycie, rozpoczęła inny -
wydawać się mogło, że całkiem neutralny.
-
Twój syn... – urwała, karcąc się w duchu za to, że zatrzymała na nim swoje
spojrzenie. W tym spojrzeniu było bowiem coś, czego nigdy nie powinna ujawniać.
Mowa o chęci nawiązania rozmowy.
- Co z nim? – mruknął Draco, w permanentnym
wyrazie odwagi zerkając ku nieco zmieszanej Hermionie. – Zrobił coś? – dodał z
wyczuwalną domieszką podejrzenia w tembrze, na co kobieta zaśmiała się kpiąco.
- Myślisz, że Scorpius jest taki sam, jak ty? –
spytała; kąciki jej ust wciąż były uniesione ku górze. – Swoją drogą... Skąd to
nietypowe imię? – W głosie Hermiony błąkało się więcej chęci powiedzenia
czegokolwiek niżeli nut zaciekawienia. – Takie... jadowite... ?
Draco nic nie odpowiedział. Wyraźnie sposępniał i spuścił głowę. Pochylił się
nisko nad zeszłorocznymi kontraktami firmy, jednocześnie zrywając kontakt
wzrokowy z Hermioną, nawiązany po tylu mozolnych staraniach...
Szesnaście lat
wcześniej...
Uciekał z jednej skrajnością w drugą.
Zaczynał dzień od kieliszka i nim go kończył. Draco Malfoy był rozdrażniony,
nerwowy, zdawało mu się mieć najczarniejsze myśli. Niepewna sytuacja na
studiach, rodzina, a raczej jej brak, utrata majątku i wieść o przeklętym
dziecku Weasleyów, a także o własnym... To, co zamierzał i co miało dla niego
znaczenie, runęło w jednym parszywym momencie – bo wystarczył właśnie ten
moment słabości, moment, w którym zawładnęła nim odrobina egoizmu, by ostatki
jego górnolotnych idei obróciły się wniwecz...
Choć ubóstwiał chwilę, gdy paląca wódka pozostawiała ostry posmak na jego
ustach, sięgnął dalej. Zaczął wstrzykiwać sobie do krwi rozkoszne substancje –
płynęły jego żyłami, obezwładniając w przyjemnej ekstazie jego neurotyczny
organizm. Upajał się ulotnością błogich chwil, tym, że nie myślał, nie czuł i
nie wiedział... Ujrzał świat w barwach, które nie występowały w jego życiu w
zbyt pokaźnych ilościach. Jego czystą, bezinteresowną miłość, niczym szatan,
zaraziła obsesja i fanatyzm oraz coś, czego nawet nie potrafił określić.
„Za dużo, by milczeć... Za mało, by krzyczeć! Wystarczająco, by to skończyć.”
Była lekka, mała i uderzająco lśniąca. Draco wpatrywał się w nią, jak w
ostatnią deskę ratunku, ostatnią nadzieję, której pozostałości odebrano mu z
dnia na dzień. Jaśniała tak na jego dłoni – zbawienna i błogosławiona – cicha,
uspokajająca pieśń dla uszu, balsam dla ciała, barwa dla oczu i wytchnienie dla
zbolałej duszy... Fiolka. Fiolka z trucizną.
„Powinna zadziałać. Tamten facet przynajmniej tak mówił”, pomyślał, przypominając sobie o zapewnieniach
‘znajomego znajomych jego znajomego kolegi’. Nie powinien zapuszczać się w
tereny Śmiertelnego Nokturnu, miał nadzieję, że nikt znajomy go tam nie
przyuważył... Z ironią stwierdził w myślach, iż może w końcu uda mu się wypić
właściwą truciznę, a nie - jak przed kilkunastoma latami - podmienioną.
Tym razem był pewien...
Jad skorpiona w małych dawkach jest nieszkodliwy, wykryty w porę -
unieszkodliwiony odpowiednimi specyfikami, ale... podany w większej ilości,
przetworzony, zatruwa organizm człowieka, oblewa jego wnętrzności. To tak,
jakby się w jednej chwili było, oddychało i normalnie funkcjonowało, a w
drugiej już nie – jakby całe życie ucichło, zamilkło; jakby serce człowieka
biło i biło, aż w końcu przestało; jakby ktoś tchnął w wątłe ciało istnienie,
lecz po chwili wyrwał z niego całą duszę, uczucia, emocje, miłość...
„Daj mi ten cholerny sen!”
*
Jasnowłosa, starzejąca się
kobieta, cierpliwie czekała na dźwięk zamykanych drzwi. Jej niezwykle strapiony
wyraz twarzy pogłębiał się z każdymi upływającymi minutami ciszy, na które
skazała ją samotność. Wielki, dostojny, drewniany zegar w kształcie kolumny
wybił bezlitośnie godzinę drugą w nocy, potęgując w Narcyzie poczucie totalnej
bezsilności.
Kiedy wreszcie usłyszała
charakterystyczny zgrzyt zamka, a tuż po nim przeraźliwy huk, jakby ktoś
właśnie wywrócił wszystko do góry nogami, potarła nerwowo skronie.
- Skąd się tu wziął ten cholerny stojak?! –
zawył ktoś, a towarzyszące temu odgłosy jasno sygnalizowały, że osoba ta zdołała
jeszcze przepaść przez dziesiątki inny rzeczy niżeli tylko wspomniany stojak,
nim wreszcie dotarła do holu.
W końcu na schodach pojawił się
niewyraźny zarys czyjejś sylwetki, która najwyraźniej miała zamiar przemknąć
‘cichaczem’ wprost do swojego pokoju.
- Nie tak szybko – powiedziała Narcyza tak
oschłym i tak wyniosłym tonem, na jaki było ją stać w tamtym momencie. – Co ty
wyprawiasz, Draconie Malfoyu?! – syknęła, wstając z kanapy i zamaszystym
krokiem kierując się ku rozdygotanej postaci.
- Dajże mi święty spokój... – odpowiedział
chłopak, mierząc matkę znudzonym i jakby nieprzytomnym spojrzeniem.
- Rozumiem – przytaknęła skwapliwie,
udzielając odpowiedzi na pytanie, które w istocie nawet nie padło. – Jesteś już
dorosły, Draco. Więc nie zachowuj się, jak dziecko, które irytuje fakt, że nie
ma swojej zabawki...
Draco spojrzał na nią
pytająco.
- O co ci chodzi...?!
- O TWOJE ŻYCIE. Rób to, co do ciebie należy.
Przeszłość odeszła. Liczy się tu i teraz. Nie wracaj do rzeczy umarłych...
Kiedy dobiegło ją
pogardliwie prychnięcie, chwyciła syna za ramiona i mocno nim potrząsnęła.
- Staczasz się – warknęła. – Albo się
zmienisz i przestaniesz prowadzić TAKI tryb życia, albo... albo będziesz musiał
odejść – dodała cicho, siląc się na lodowaty ton. Sama nie wiedziała, jaki
odniosła efekt, jeśli w trakcie mówienia jej serce rozdzierał ból nie do
zniesienia, a oczy wilgotniały, ilekroć napotykały na widok rozchwiejonego,
młodego mężczyzny.
Draco zmrużył gniewnie
powieki, jakoby następnie miał wybuchnąć niekontrolowaną złością; przez jego
zmęczone oblicze przeszedł cień rozpaczy. Nieoczekiwanie schował twarz w
dłoniach i osunął się beznamiętnie po chłodnej ścianie. Narcyza przycupnęła na
pobliskim stopniu schodów.
- Co zamierzasz? – Jej głos potoczył się
echem po korytarzu.
Malfoy podniósł na nią
swój zbolały wzrok.
- Mam problem...
- ‘PROBLEM’?!
- ...i nie wiem, jak go rozwiązać... –
odburknął wymijająco, przypominając sobie o szokującej wieści, jaką ostatnio
dostarczyła mu Astoria. „Będę ojcem, będę ojcem... Nie, ja nie mogę być
ojcem... Nie nadaję się do tego... i nie chcę... i... i nie mogę...!”,
myślał, skubiąc nerwowo rękawy swojej marynarki, która zdążyła już wchłonąć
zapachy najróżniejszych alkoholi, jakimi raczył tej nocy, i nieprzyjemny dym
nikotynowy, unoszący się w przydrożnych pubach, w których wszak przesiadywał.
- To twoje dziecko... – rzekła z naciskiem
Narcyza. - Pamiętasz, co ci mówiłam? Od przyjaźni niedaleko do miłości, uwierz
w to, a przynajmniej się postaraj... Astoria spodziewa się twojego dziecka.
Nawet nie próbuj jej do siebie zrażać swoim zachowaniem, dobrze wiem, co chcesz
przez to osiągnąć... Weźmiecie ślub i...
- Nie kocham jej – wtrącił Draco, jakby dla
usprawiedliwienia swoich czynów.
- Nie obchodzi mnie czy ją kochasz, czy też
nie. – Oczy Narcyzy niemal zapłonęły w półmroku. – Bądź odpowiedzialny. Dokończ
to, co rozpocząłeś.
*
- Omija pan zajęcia, nie dostarczywszy
żadnych usprawiedliwień nieobecności. Nie wiem, jak zaliczy pan ten semestr i
nie ukrywam, że jestem rozczarowany pańską postawą, panie Malfoy. – Mężczyzna w
ciemnej szacie spojrzał z pretensją na siedzącego nieopodal kadeta. – Zalicza
się pan do wąskiej grupy tych wyjątkowo ambitnych i uzdolnionych, dlatego też
nie rozumiem, skąd ta nagła ignorancja z pańskiej strony? – Profesor poprawił
swoje małe okularki, które co chwila zsuwały mu się nieco z nosa. Splótł dłonie
na blacie żółto-brązowego, cedrowego biurka, po czym z powrotem zadarł
podbródek.
Gabinet, w którym toczyła
się ta wyjątkowo nieprzyjemna rozmowa, był dość sporych rozmiarów - urządzony w
sposób staroświecki, acz bez śladu kiczu. Draco odniósł wrażenie, że każda
rzecz, znajdująca się w pokoju, uczciwie zapracowała sobie na miejsce
przedmiotowej emerytury – zwłaszcza książki, które wymościły się wygodnie na
antycznym regale, dożywając wraz ze swoim właścicielem sędziwego wieku. Na
jasnych, brzoskwiniowych ścianach zawisły zdjęcia szanowanych i poważanych
czarodziejów, w większości sławnych prawników – byłych absolwentów szkoły.
- Masz coś do powiedzenia? – Krzaczaste, siwe
brwi profesora zmarszczyły się.
Draco pokiwał lekko głową.
- Wiem, że spodziewał się pan po mnie czegoś
więcej. Prawdę mówiąc, ja po sobie także – odparł ze zmieszaniem i swego
rodzaju pokorą, uciekając gdzieś wzrokiem. – I wiem też, że nie musiał pan
poświęcać dla mnie czasu, tylko od razu, bez żadnego ostrzeżenia, wyrzucić mnie
z roku, ale...
Oczy profesora zdawały się
zmatowieć.
- Zgadza się.
- ...ale miałem kłopoty. I jeśli poproszę o
ostatnią szansę, pan może mi jej nie dać... rozumiem...
- To dobrze... – Głos nauczyciela zabrzmiał
wyjątkowo chłodno. Dla Dracona było to jednoznaczne ze stwierdzeniem, że nie ma
już tu czego szukać. Dźwignął się z krzesła i kiedy już naciskał na klamkę,
dobiegł go nieco rozbawiony ton:
- A ty gdzie idziesz? Lekcje zaczynają się
dopiero o dziewiątej... Zresztą, jeszcze nie skończyliśmy.
Draco uśmiechnął się słabo
prawym kącikiem ust i usłużnie opadł na to samo miejsce, z którego dopiero co
wstał.
*
Był dokładnie dwudziesty
czwarty grudnia, godzina dwunasta w nocy, kiedy maluteńkie, jeszcze spuchnięte
powieki uniosły się i ujrzały nad sobą swoich r o d z i c ó w. Potomek
Astorii i Dracona urodził się nagle, w wigilię, gdy za oknem hulał wiatr, a z
nieba spływała zimna, biała zasłona, wplątana między wieczornych spacerowiczów.
Wrzask wydobył się z wątłych
jeszcze płuc, wypełniając swym brzmieniem cały pokój, a także serca i umysły
najbliższych. Małe rączki zacisnęły się w piąstki; ciałko skurczyło się, by po
chwili powrócić do swych pierwotnych pięćdziesięciu pięciu centymetrów.
- Chłopiec! – wykrzyknęła pielęgniarka, wycierając
małego, pomarszczonego maluszka z białej mazi.
- Czy tata zechciałby przeciąć pępowinę? – zapytała
serdecznie, patrząc z wyczekiwaniem na Draco, lecz ten, rzuciwszy w kierunku
swego potomka krótkie, nieco zniesmaczone spojrzenie, pokręcił przecząco głową.
- Nie… to… to chyba nie będzie konieczne…
Uśmiechnął się w kierunku
wycieńczonej Astorii, starając się tym gestem dodać jej otuchy, ale nie
potrafił przekonać samego siebie, a co dopiero kogoś innego. Wyszedł z sali.
Zrobił kilka nerwowych kroków w miejscu, aż w końcu ruszył przed siebie, z
każdą chwilą coraz bardziej przyspieszając. Zatrzymał się dopiero przed
wielkimi, rozsuwanymi drzwiami. Miał ochotę wykrzyczeć tym wszystkim mijającym
go ludziom: „Mam syna, Boże, mam syna!”, ale sam nie wiedział czy jego głos
brzmiałby beztrosko i wesoło, czy raczej rozpaczliwie…
Drżącą ręką wydobył z
kieszeni paczkę papierosów. Wyciągnął jednego i niespokojnie zapalił, klnąc
siarczyście na mugolską zapalniczkę, którą musiał użyć zamiast różdżki. Białe
płatki śniegu na tle czarnej nocy opadały beznamiętnie na jego twarz, włosy i
okryte ciemną, gustowną marynarką ramiona. Wiatr chłostał go po policzkach,
jakby chciał mu przywrócić trzeźwość umysłu; zmiatał z jezdni i chodników spiętrzone
warstwy puchu, przenosząc je w kierunku jasnowłosego, przygnębionego mężczyzny.
- Co się urodziło? – usłyszał nagle obok
siebie szorstki, zdenerwowany, a jednocześnie dość szczęśliwy głos. Spojrzał na
źródło owego dźwięku (zastanawiając się, czy to aby do niego mówiono?) i ujrzał
mężczyznę, gdzieś tak po trzydziestce, który również przypatrywał mu się z
uwagą.
- Widziałem cię w pobliżu porodówki, czekałeś
na żonę, taa? – mruknął, jakby dla sprostowania swojego nagłego odzewu.
- Taa – odparł cierpko Draco. – Syn – dodał
po chwili, odwracając wzrok.
- Ooo... – Ton nieznajomego był wyraźnie
zawiedziony. – Ja to mam już trzy córki... są wspaniałe... ech, te kobiety...
już całkowicie mnie zdominowały. A teraz czekam na kolejne... bliźniaczki...
Oj, zazdroszczę ci, zazdroszczę tego syna...
Draco uśmiechnął się
skrycie.
- Jak będzie miał na imię? – dociekał dalej
nieznajomy, także zapalając papierosa i wyraźnie rozkoszując się jego toksyczną
mieszaniną.
Draco odruchowo schował
dłonie do kieszeni i w pewnej chwili jego palce napotkały na gładką, nieco
owalną materię. Była to ta sama trucizna, którą przed paroma miesiącami zakupił
u pewnego podejrzanego mężczyzny. Jad skorpiona. Nie spożył go, ponieważ
dowiedział się o ciąży Astorii. Nie chciał, by pomyślano, że to właśnie przez
konsekwencje własnych czynów próbował popełnić samobójstwo - by pomyślano, że
był tchórzem. Najdziwniejsze jednak było to, że tak naprawdę wycofał się ze
swojego zamiaru nie dla Astorii, nie dla dziecka, ale dla samego siebie.
„Jestem egoistą - nawet
wtedy, gdy rozważam dla kogo się zabiję i… dla kogo tego nie zrobię...”
- Scorpius – odparł po dłuższej namysłu,
sprawiając wrażenie, jakby jeszcze rozmyślał nad tym w trakcie mówienia. – Mój
syn będzie miał na imię Scorpius.
„Scorpius. Mój syn. Moja
trucizna.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz