27. " Wystarczająco, by to skończyć "



Okiem Scorpiusa.

Nazajutrz...

 - Może to czymś podważyć? – zaproponował Bernie głosem uniwersyteckiego wykładowcy.
 - Wybielić? – podsunął Ernie.
 - Zdecydowanie rozpuścić!
 - DOSYĆ! – warknąłem, uderzając pięścią w drewniany blat. Znajdowaliśmy się w Wielkiej Sali, ulokowani przy stole Ślizgonów – czyli tam, gdzie już od dawna powinienem się znaleźć. Weasley siedziała naburmuszona, tuż naprzeciwko mnie. Swoją drogą, jestem tak przejęty jej złością, że za chwilę się pobeczę.
 - Papier ścierny! – Bernard aż zerwał się z krzesła wraz ze swoim stu kilogramowym, dyndającym (chyba mam chorobę morską...) cielskiem, i dla potwierdzenia własnej pomysłowości oraz wielkości uniósł wysoko rękę.
     Spojrzałem na niego z politowaniem.
 - IDIOTO! Chcesz mi to usunąć wraz ze skórą?! – syknąłem. Weasley zachichotała teatralnie, starałem się puścić mimo uszu ten jej perlisty, niegodny mojej uwagi, chichot.
 - A może to czymś wypalić...? – kontynuował gorliwie Bernie, jakby starał się odzyskać ‘dobre imię’ w moich oczach. Gdyby jeszcze kiedykolwiek je miał, ha! Litości... 
 - Tak, tak, durniu! – zapiałem z rozpaczą. – A z moich wnętrzności zrobić grzanki! – Aż zmrużyłem powieki ze złości. – Powiedz mi, Valentino – zacząłem, używając jego nazwiska; doskonale wiedziałem, że go nie znosił – kiedy masz urodziny?
 - W  listopadzie, jak babcia! – odparł, dumnie wypinając pierś albo to, co winno się tam znajdować.
 - To wszystko tłumaczy... Takiego durnia mogli zrobić tylko z litości w Walentynki...
     Siedzący nieopodal mnie Dae zachichotał ciężkawo.
 - Malfoy. – Głos Zane’a przebił się przez głośną salwę śmiechów. – Gdzie ty to sobie zrobiłeś? – mruknął, także dołączając do wybuchłego przed sekundą rechotu Ślizgonów. Mnie natomiast wcale nie było do śmiechu, nawet nie miałem ochoty na dalsze pogrążanie Konga, a tym bardziej kogoś innego.
 - Ekhm... – Spojrzałem znacząco na Dae’a, który zrobił kwaśną i jakby nieco zdezorientowaną minę. Pokręciłem lekko głową.
 - No cóż... Testowałem nowe zaklęcia... wypadek przy pracy...
     Gringott znowu się zaśmiał – tym razem jego ton nasiąkł ironią i swego rodzaju zwątpieniem w moją osobę. Mimo, iż gniew rozsadzał mnie od środka, nie dałem mu upustu w postaci słów, których zapewne później bym pożałował. Zacisnąwszy mocno usta, zamilkłem.
 - Ateista, który dał sobie wytatuować katolicki krzyż... No, no... Co będzie dalej? Może jakieś hipisowskie hasełko na tyłku?
 - Odwal się – syknąłem. Wiedziałem, że tylko żartował, ale komentowanie mojej wiary, a raczej jej braku, było tematem, o którym nie chciałem mówić, a także nie pozwalałem zaczynać go innym. Zwłaszcza, jeśli osobą, która przysłuchiwała się tej całej dyskusji, była Weasley. Może jeszcze nie wiecie, co mi się przytrafiło albo już się domyślacie. Rozwieję wasze wątpliwości, bo udawanie przed samym sobą, że nie mam tego pieprzonego tatuażu na swojej nieskazitelnej klacie, trochę mnie przerosło. A więc było tak...

*

Retrospekcja Scorpiusa Malfoya, dwie godziny wcześniej...

     Zasnąłem. Wiedziałem, że jednak znajdę coś u Masaki, wredny kłamca...
Co mnie tak... szczypie? Niedobrze mi... Kibel... kibel... kibel... gdzie jest kibel... ?!
 - ACCIO... – już zaczynałem formułkę zaklęcia, kiedy uświadomiłem sobie, że widok klozetu, lawirującego między korytarzami wraz ze swoimi zawartościami, może wzbudzić pewną sensację. Swoją drogą... Dlaczego ja tak krzyczę?
     Jestem głodny.
- Weasley... – Wycieńczony brzmieniem własnego głosu opadłem na poduszkę, z której dopiero co się podniosłem. A nie... Tylko nie Weasley! Przecież ja jej nienawidzę. Od wczoraj. W sensie, od wczoraj jeszcze bardziej. Czemu? Nie wiem... Niechże się zastanowię...
     Naprawdę mnie coś piecze... Ała... W sumie... jak tak się dłużej zastanowić... to gdzie ja wczoraj byłem? Kto mi towarzyszył? Czy wszystko mam na swoim miejscu, bo może...?
     Z przerażeniem zajrzałem pod kołdrę. Z ulgą stwierdziłem, iż wszystko było w jak najlepszym porządku, ale... Mimo to czułem, że coś się stało. I ten ból... Gdzieś w okolicy klatki piersiowej... Zawał...? Czyżbym wzionął opary mikstury, którą szykowałem dla Filcha już od wielu, wielu miesięcy? Jasny gwint...
     Nieoczekiwanie (naprawdę nieoczekiwanie...) mój mózg zaczął przetwarzać informacje w tempie szybszym niż uderzającym, kojarząc, dobierając i analizując zaistniałe wydarzenia. Ostatnie, co zapamiętałem,  zanim straciłem świadomość, a film się urwał, to dormitorium Dae’a... Chwileczkę... WYLĄDOWAŁEM W SYPIALNI MASAKI?!

     ...

 - MASAKAAA! – Nie zważając na ból, jakim pulsowały moje skronie, i chęć wyrzygania własnego żołądka, ruszyłem ku drzwiom. Nie rozległo się trzaśnięcie, ponieważ nie wyszedłem. Powstrzymałem się w ostatnim momencie; dobrze, że mój kac i zanik pamięci nie obejmował nienaruszalnej myśli – myśli o klątwie. Prawdę mówiąc, ostatnią rzeczą, jaką chciałem zrobić, to wkroczyć do sypialni Weasley z cudowną wieścią, że natychmiast musi...
 - ZWIJAĆ SIĘ?! Spadaj... – Uniosła leniwie głowę, przecierając oczy i spoglądając na mnie, jakby całkiem poważnie rozważała zinterpretowanie mojej osoby za jakiś koszmar. O tak... piękny koszmar, który nigdy się nie kończy... Hej! Całkiem fajnie brzmi! Dobra. Mniejsza o to. Zamilkłem, bo coś świtało mi po głowie, ale jeszcze nie potrafiłem stwierdzić z całą pewnością, czy był to... list? List.
 - LIST!
     Wzdrygnęła się nerwowo, chyba nareszcie uznała, że tak łatwo nie dam jej spokoju. Wycedziła coś pod nosem, zczołgała się z łóżka i obrzuciłam mnie spojrzeniem, mówiącym: „Czy na szyi wisi mi tabliczka z podpisem ‘striptizerka’?!
     A tak.
     Wyszedłem. Musiałem na nią czekać, oczywiście... Wy, baby... Miałem nadzieję, że puści mimo uszu moją... dość dziwną wspominkę o liście, chociaż targała mną nieodpartą ochota wygarnięcia jej prawdy o niej samej. Cóż... Ona wyzbyła się jakichkolwiek skrupułów... Czy ja to przeżywam?!
 - Powiedz mi... Jakim prawem włazisz do mojej sypialni o... szóstej RANO?! – usłyszałem nagle czyjś stłumiony głos. Drzwi, o które się opierałem, otworzył czyjś zamaszysty ruch. O mały włos nie runąłem do tyłu. Mój łeb nawalał. I nie tylko on. Miałem ochotę udusić Weasley gołymi rękoma, byleby tylko przestała tak skrzeczeć i doprowadzać mój neurotyczny organizm do stanu, zdecydowanie wykraczającego poza ustaloną normę wytrzymałości.
 - Ponieważ jestem Scorpiusem Malfoyem – odparłem z pociągłym, angielskim, arystokratycznym (!) akcentem. Uniosłem lewą brew w momencie, gdy Weasley najwyraźniej zdała sobie sprawę, że nie przebije tego argumentu, a jej przegrana mina jeszcze bardziej utwierdzała mnie w tym przekonaniu.
     Zlustrowałem ją wściekłym spojrzeniem; przypomnienie sobie o wczorajszym liście podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody... Och, wody...? WODY!
     Nagle do głowy wpadł mi dziwny, acz całkiem niezły pomysł. Pozwoliłem sobie na moment rzucić w niepamięć tamten ‘incydent’ i skorzystać z tego, iż miałem Weasley pod ręką.
 - Co ty robisz?! – wycedziła, obserwując, jak powoli zdejmuję z siebie szatę (do wysokości bioder), którą przed chwilą zarzuciłem w pośpiechu, i posyłam jej nasączone pytajnikami spojrzenia. Odwróciłem się w kierunku lustra, zerkając kątem oka nie tylko na własne, ale także na odbicie Weasley. Jej reakcja była zupełnie taka, jaką przewidywałem. No, może nawet gorzej.
 - Rozbieram się, żebyś wiedziała, jak wygląda ciało prawdziwego faceta. Twój braciszek się nie liczy, bezjajowce się nie kwalifikują... – warknąłem z kpiną, a kiedy Weasley spurpurowiała po twarzy, dodałem znudzony: - Zobacz czy wszystko ze mną w porządku i...
     Obróciłem ku niej twarz, nawet nie wiedziałem, że była tak blisko. Potrafiłem policzyć każdy pieg, tkwiący na jej nosie – stwierdzam, iż nienawidzę piegów, a tym bardziej tych, które  n a l e ż a ł y  do Weasleyki.
     Odnalazłem jej spojrzenie, które niemal od razu przeobraziło się w spojrzenie bazyliszka.
- O MÓJ BOŻE – wybełkotała, celując drżący palec w nasze odbicia lustrzane.
     Moje oczy rozwarły się w przerażeniu - przywodząc na myśl denka od butelek po piwie - kiedy spostrzegłem nad swoją prawą piersią znak niewybaczalny, znak, który nigdy nie zmanipulował mojego umysłu, znak przedstawiający...
 - KRZYŻ?!
     Świat zawirował feerią barw, wnętrzności podeszły mi do gardła, chcąc powitać światło dzienne, a widok mojej nieco opuchniętej i miejscami zaczerwienionej skóry wokół tatuażu, jeszcze bardziej potęgował poczucie totalnej beznadziei.
 - Idę wyżalić się sedesowi – warknąłem, wstrzymując powietrze. Kiedy z lubością trzasnąłem drzwiami od łazienki i już w środku rzuciłem przelotne spojrzenie wielkiemu, wiszącemu na pokrytej kafelkami ścianie, lustrze, wypuściłem je z głośnym świstem:
 - W mordę... wszystko się... Ja...! ZASZALAŁEM.

*


 Teraźniejszość...

     Wycedziłem coś pod nosem w kierunku Gringotta i skinąłem sztywno głową na zgromadzonych wokół mnie Ślizgonów. Dźwignąłem się z krzesła, łypnąłem spode łba na Masakę i, nie rzuciwszy Weasley nawet jednego, przelotnego spojrzenia, bez słowa ruszyłem ku drzwiom.
 - Co ty wyprawiasz?! – usłyszałem po chwili. Pytanie powtórzyło się kilkakrotnie, ale raczyłem na nie odpowiedzieć, ba, odwrócić się, będąc już przed zamkiem. Wiedziałem, że Weasley była zbyt odpowiedzialna na to, by tak po prostu zignorować łączącą nas klątwę.
     Przymknąłem nieco oczy – zimne płatki śniegu cisnęły mi się do oczu. Uwielbiałem tę porę roku z całego serca, ponieważ to właśnie chłodnymi, grudniowymi wieczorami uświadamiałem sobie, że jestem zupełnie  s a m. I było mi z tym cholernie dobrze...
 - Czasem tak sobie myślę, że ten twój Bóg musi mieć naprawdę specyficzne poczucie humoru. Spójrz w lustro, a zrozumiesz, o czym teraz mówię.
     Zamachnęła się, aby mnie spoliczkować, ale w porę uchwyciłem za jej otwartą dłoń.
 - Nie waż się – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
     Wyrywała się, wierzgała nogami, próbowałam mnie kopnąć w... no nieważne, w co. Ubezwłasnowolniłem ją kilka mocniejszymi uściskami. Czułem jak ulatują z niej pozostałe siły.
 - Wiesz, czego teraz najbardziej chcę? – wysyczałem jej wprost do ucha. Nie widziałem jej reakcji, ponieważ stała do mnie tyłem. N wszelki wypadek zacieśniłem uścisk, jakby próbowała ‘uderzyć’ z zaskoczenia. Czerpałem satysfakcję z jej przyspieszonego oddechu i niemocy, którą za wszelką cenę starała się zakamuflować wywrzaskiwanymi pod moim adresem przekleństwami. Była taka słaba, taka... mała... a ja to w pełni wykorzystywałem.
     Gdybym stwierdził, że w tym momencie wszystko zależało ode mnie, prawdopodobnie bym skłamał. Nie, nie wszystko zależało ode mnie, bo gdyby rzeczywiście tak było, Weasley już dawno leżałaby w śniegu ze skręconym karkiem. I nie ma w tym żadnej przesady.
 - Chcę umawiać się z seksownymi, pięknymi dziewczynami, zamiast znosić obecność takiego mdłego brzydala, jak ty, rozumiesz... ? – cedziłem przez zaciśnięte zęby, coraz mocniej wbijając palce między jej żebra.
     Jęknęła bezgłośnie.
 - Rzygam już tymi twoimi histeriami. Gdy mi pomogłaś... zaciągnąłem u ciebie dług. Spłaciłem go ostatnio, nie sądzisz? Dopadły nas słabości, ale to minęło, wszystko minęło! Ten koszmar też wkrótce się skończy. Nie będzie  n a s, jakie kuźwa MY?! A wtedy, w twoim pokoju – moje wargi wykrzywił sardoniczny uśmieszek – co miałem zrobić, jak się nad tobą nie ulitować? No powiedz, co... ? Czy myślisz, że jestem aż tak potworem?... TAK, JESTEM! Ale czasem zdobywam się na trochę litości, Weasley, litości... A może myślałaś, że na coś więcej?
     Znowu zaczęła odpychać moje ręce, kurczowo zaciśnięte wokół jej talii.
 - Ojojoj... – wymruczałem jej do ucha przeciągłym, nienawistnym sykiem, nasączonym jadem. – Czyżbym trafił w czuły punkt? Krucha Gryfoneczka poczuła do mnie miętę...? Nie pierwsza i nie ostatnia... – zacmokałem z kpiną, wodząc palcem po jej gorącym policzku. – Jesteś zerem, skarbie... i to nawet bardzo okrąglutkim...
 - Zostaw mnie, ty podły... – załkała, wbijając paznokcie w moje nadgarstki.
 - Z największą chęcią... – Schowałem dłonie do kieszeni płaszcza i z satysfakcją obserwowałem, jak Weasley ode mnie odskakuje i puszcza się biegiem w kierunku zamku.
 - I co teraz? – zawołałem za nią, rechocząc cierpko pod nosem. - Nawet nie możesz się przede mną ukryć.
     Zwolniła kroku, aż ostatecznie przystanęła. Nie odwróciła się, zresztą, nie miałbym żadnej przyjemności w oglądaniu jej żałosnych, tchórzliwych łez, których przecież tak nienawidziłem. Praktycznie rzecz biorąc, mówiłem do jej pleców.
 - Czyżby twoją odpowiedzialność przerosła duma? – powiedziałem kąśliwie, nie spuszczając z niej wzroku.
 - No i co teraz zrobisz? – powtórzyłem, zapalając papierosa w beznamiętnym ruchu. Zaciągnąłem się dymem w całej jego toksycznej wspaniałości, wypuszczając na zewnątrz nikotynę pod postacią kształtnych obłoczków.
 - Ty, gryfońska, uczciwa panienka złamie  z a s a d ę ? Tak robią Ślizgoni, Weasley... – wymruczałem kpiąco, nie kryjąc samozadowolenia. – Hmm... Najwyraźniej chcąc zmienić mnie, zmieniłaś samą siebie. Cóż za wyczucie... Gratulacje...
     Cały ten wyrzut, który kumulował się od momentu zamieszkania z Weasley i diametralnego przewrócenia mojego życia do góry nogami, wystrzelił z krtani niczym strzała z naciągniętej cięciwy łuku. Dawny Scorpius Malfoy wrócił z nawiązką. I nie żałował niczego.
 - Odejdziesz?

***


 - Właściwie... Dlaczego postanowiłeś zostać prawnikiem? – spytała ciemnowłosa kobieta, nie podnosząc wzroku znad stery jakichś papierzysk. – Jakoś chyba nie miałeś takich aspiracji... z tego, co pamiętam... 
     Draco uśmiechnął się prawym kącikiem ust.
 - Na pewno nie dla tego wszystkiego. – Ruchem ręki roztoczył wokół siebie pewien obszar, uwzględniając w nim potężne wieże dokumentów i bilansów, rozrzuconych w chaosie.
     Hermiona spłonęła rumieńcem. Czy aby przed chwilą Draco Malfoy czasem nie zasugerował, iż była niekompetentna i nieodpowiedzialna w tym, co robi? Powracając do pracy, westchnęła cicho. Przez dłuższy moment, pomiędzy dwoma stojącymi po przeciwnych stronach pomieszczenia biurkami, przy których siedzieli, zalegała niezwykle gęsta cisza. Przez umysł Dracona przewijały się różne myśli, lecz wśród nich zdecydowanie królowały te, które dotyczyły obecnej sytuacji. Starszy Malfoy zastanawiał się, co tym razem zrobił źle, jaki błąd popełnił... Nagle uświadomił sobie coś z dobijającą jasnością.
 - Nie chodziło mi o to, że cały ten bałagan to twoja wina – zaczął niepewnie, mając nadzieję, że trafił w sedno. Odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł, jak kobiece usta formuje pełen pobłażania uśmiech, który z każdą chwilą przeobraża się w coś, co Draco śmiało mógł nazwać zrozumieniem.
     Już nie nawiązywała do tego tematu. Uśmiechając się skrycie, rozpoczęła inny - wydawać się mogło, że całkiem neutralny.
 - Twój syn... – urwała, karcąc się w duchu za to, że zatrzymała na nim swoje spojrzenie. W tym spojrzeniu było bowiem coś, czego nigdy nie powinna ujawniać. Mowa o chęci nawiązania rozmowy.
 - Co z nim? – mruknął Draco, w permanentnym wyrazie odwagi zerkając ku nieco zmieszanej Hermionie. – Zrobił coś? – dodał z wyczuwalną domieszką podejrzenia w tembrze, na co kobieta zaśmiała się kpiąco.
- Myślisz, że Scorpius jest taki sam, jak ty? – spytała; kąciki jej ust wciąż były uniesione ku górze. – Swoją drogą... Skąd to nietypowe imię? – W głosie Hermiony błąkało się więcej chęci powiedzenia czegokolwiek niżeli nut zaciekawienia. – Takie... jadowite... ?
     Draco nic nie odpowiedział. Wyraźnie sposępniał i spuścił głowę. Pochylił się nisko nad zeszłorocznymi kontraktami firmy, jednocześnie zrywając kontakt wzrokowy z Hermioną, nawiązany po tylu mozolnych staraniach...

Szesnaście lat wcześniej...


     Uciekał z jednej skrajnością w drugą. Zaczynał dzień od kieliszka i nim go kończył. Draco Malfoy był rozdrażniony, nerwowy, zdawało mu się mieć najczarniejsze myśli. Niepewna sytuacja na studiach, rodzina, a raczej jej brak, utrata majątku i wieść o przeklętym dziecku Weasleyów, a także o własnym... To, co zamierzał i co miało dla niego znaczenie, runęło w jednym parszywym momencie – bo wystarczył właśnie ten moment słabości, moment, w którym zawładnęła nim odrobina egoizmu, by ostatki jego górnolotnych idei obróciły się wniwecz...
     Choć ubóstwiał chwilę, gdy paląca wódka pozostawiała ostry posmak na jego ustach, sięgnął dalej. Zaczął wstrzykiwać sobie do krwi rozkoszne substancje – płynęły jego żyłami, obezwładniając w przyjemnej ekstazie jego neurotyczny organizm. Upajał się ulotnością błogich chwil, tym, że nie myślał, nie czuł i nie wiedział... Ujrzał świat w barwach, które nie występowały w jego życiu w zbyt pokaźnych ilościach. Jego czystą, bezinteresowną miłość, niczym szatan, zaraziła obsesja i fanatyzm oraz coś, czego nawet nie potrafił określić.
     „Za dużo, by milczeć... Za mało, by krzyczeć! Wystarczająco, by to skończyć.”
     Była lekka, mała i uderzająco lśniąca. Draco wpatrywał się w nią, jak w ostatnią deskę ratunku, ostatnią nadzieję, której pozostałości odebrano mu z dnia na dzień. Jaśniała tak na jego dłoni – zbawienna i błogosławiona – cicha, uspokajająca pieśń dla uszu, balsam dla ciała, barwa dla oczu i wytchnienie dla zbolałej duszy... Fiolka. Fiolka z trucizną.
     „Powinna zadziałać. Tamten facet przynajmniej tak mówił”, pomyślał, przypominając sobie o zapewnieniach ‘znajomego znajomych jego znajomego kolegi’. Nie powinien zapuszczać się w tereny Śmiertelnego Nokturnu, miał nadzieję, że nikt znajomy go tam nie przyuważył... Z ironią stwierdził w myślach, iż może w końcu uda mu się wypić właściwą truciznę, a nie - jak przed kilkunastoma latami - podmienioną.
     Tym razem był pewien...
     Jad skorpiona w małych dawkach jest nieszkodliwy, wykryty w porę - unieszkodliwiony odpowiednimi specyfikami, ale... podany w większej ilości, przetworzony, zatruwa organizm człowieka, oblewa jego wnętrzności. To tak, jakby się w jednej chwili było, oddychało i normalnie funkcjonowało, a w drugiej już nie – jakby całe życie ucichło, zamilkło; jakby serce człowieka biło i biło, aż w końcu przestało; jakby ktoś tchnął w wątłe ciało istnienie, lecz po chwili wyrwał z niego całą duszę, uczucia, emocje, miłość...

     „Daj mi ten cholerny sen!”


*

    Jasnowłosa, starzejąca się kobieta, cierpliwie czekała na dźwięk zamykanych drzwi. Jej niezwykle strapiony wyraz twarzy pogłębiał się z każdymi upływającymi minutami ciszy, na które skazała ją samotność. Wielki, dostojny, drewniany zegar w kształcie kolumny wybił bezlitośnie godzinę drugą w nocy, potęgując w Narcyzie poczucie totalnej bezsilności. 
     Kiedy wreszcie usłyszała charakterystyczny zgrzyt zamka, a tuż po nim przeraźliwy huk, jakby ktoś właśnie wywrócił wszystko do góry nogami, potarła nerwowo skronie.
 - Skąd się tu wziął ten cholerny stojak?! – zawył ktoś, a towarzyszące temu odgłosy jasno sygnalizowały, że osoba ta zdołała jeszcze przepaść przez dziesiątki inny rzeczy niżeli tylko wspomniany stojak, nim wreszcie dotarła do holu. 
    W końcu na schodach pojawił się niewyraźny zarys czyjejś sylwetki, która najwyraźniej miała zamiar przemknąć ‘cichaczem’ wprost do swojego pokoju.
 - Nie tak szybko – powiedziała Narcyza tak oschłym i tak wyniosłym tonem, na jaki było ją stać w tamtym momencie. – Co ty wyprawiasz, Draconie Malfoyu?! – syknęła, wstając z kanapy i zamaszystym krokiem kierując się ku rozdygotanej postaci.
 - Dajże mi święty spokój... – odpowiedział chłopak, mierząc matkę znudzonym i jakby nieprzytomnym spojrzeniem.
 - Rozumiem – przytaknęła skwapliwie, udzielając odpowiedzi na pytanie, które w istocie nawet nie padło. – Jesteś już dorosły, Draco. Więc nie zachowuj się, jak dziecko, które irytuje fakt, że nie ma swojej zabawki...
     Draco spojrzał na nią pytająco.
 - O co ci chodzi...?!
 - O TWOJE ŻYCIE. Rób to, co do ciebie należy. Przeszłość odeszła. Liczy się tu i teraz. Nie wracaj do rzeczy umarłych...
     Kiedy dobiegło ją pogardliwie prychnięcie, chwyciła syna za ramiona i mocno nim potrząsnęła.
 - Staczasz się – warknęła. – Albo się zmienisz i przestaniesz prowadzić TAKI tryb życia, albo... albo będziesz musiał odejść – dodała cicho, siląc się na lodowaty ton. Sama nie wiedziała, jaki odniosła efekt, jeśli w trakcie mówienia jej serce rozdzierał ból nie do zniesienia, a oczy wilgotniały, ilekroć napotykały na widok rozchwiejonego, młodego mężczyzny.
     Draco zmrużył gniewnie powieki, jakoby następnie miał wybuchnąć niekontrolowaną złością; przez jego zmęczone oblicze przeszedł cień rozpaczy. Nieoczekiwanie schował twarz w dłoniach i osunął się beznamiętnie po chłodnej ścianie. Narcyza przycupnęła na pobliskim stopniu schodów.
 - Co zamierzasz? – Jej głos potoczył się echem po korytarzu.
     Malfoy podniósł na nią swój zbolały wzrok.
 - Mam problem...
 - ‘PROBLEM’?!
  - ...i nie wiem, jak go rozwiązać... – odburknął wymijająco, przypominając sobie o szokującej wieści, jaką ostatnio dostarczyła mu Astoria. „Będę ojcem, będę ojcem... Nie, ja nie mogę być ojcem... Nie nadaję się do tego... i nie chcę... i... i  nie mogę...!”, myślał, skubiąc nerwowo rękawy swojej marynarki, która zdążyła już wchłonąć zapachy najróżniejszych alkoholi, jakimi raczył tej nocy, i nieprzyjemny dym nikotynowy, unoszący się w przydrożnych pubach, w których wszak przesiadywał.
 - To twoje dziecko... – rzekła z naciskiem Narcyza. - Pamiętasz, co ci mówiłam? Od przyjaźni niedaleko do miłości, uwierz w to, a przynajmniej się postaraj... Astoria spodziewa się twojego dziecka. Nawet nie próbuj jej do siebie zrażać swoim zachowaniem, dobrze wiem, co chcesz przez to osiągnąć... Weźmiecie ślub i...
 - Nie kocham jej – wtrącił Draco, jakby dla usprawiedliwienia swoich czynów.
 - Nie obchodzi mnie czy ją kochasz, czy też nie. – Oczy Narcyzy niemal zapłonęły w półmroku. – Bądź odpowiedzialny. Dokończ to, co rozpocząłeś.

*

 - Omija pan zajęcia, nie dostarczywszy żadnych usprawiedliwień nieobecności. Nie wiem, jak zaliczy pan ten semestr i nie ukrywam, że jestem rozczarowany pańską postawą, panie Malfoy. – Mężczyzna w ciemnej szacie spojrzał z pretensją na siedzącego nieopodal kadeta. – Zalicza się pan do wąskiej grupy tych wyjątkowo ambitnych i uzdolnionych, dlatego też nie rozumiem, skąd ta nagła ignorancja z pańskiej strony? – Profesor poprawił swoje małe okularki, które co chwila zsuwały mu się nieco z nosa. Splótł dłonie na blacie żółto-brązowego, cedrowego biurka, po czym z powrotem zadarł podbródek.
     Gabinet, w którym toczyła się ta wyjątkowo nieprzyjemna rozmowa, był dość sporych rozmiarów - urządzony w sposób staroświecki, acz bez śladu kiczu. Draco odniósł wrażenie, że każda rzecz, znajdująca się w pokoju, uczciwie zapracowała sobie na miejsce przedmiotowej emerytury – zwłaszcza książki, które wymościły się wygodnie na antycznym regale, dożywając wraz ze swoim właścicielem sędziwego wieku. Na jasnych, brzoskwiniowych ścianach zawisły zdjęcia szanowanych i poważanych czarodziejów, w większości sławnych prawników – byłych absolwentów szkoły.
 - Masz coś do powiedzenia? – Krzaczaste, siwe brwi profesora zmarszczyły się.  
     Draco pokiwał lekko głową.
 - Wiem, że spodziewał się pan po mnie czegoś więcej. Prawdę mówiąc, ja po sobie także – odparł ze zmieszaniem i swego rodzaju pokorą, uciekając gdzieś wzrokiem. – I wiem też, że nie musiał pan poświęcać dla mnie czasu, tylko od razu, bez żadnego ostrzeżenia, wyrzucić mnie z roku, ale...
     Oczy profesora zdawały się zmatowieć.
 - Zgadza się.
 - ...ale miałem kłopoty. I jeśli poproszę o ostatnią szansę, pan może mi jej nie dać... rozumiem...
 - To dobrze... – Głos nauczyciela zabrzmiał wyjątkowo chłodno. Dla Dracona było to jednoznaczne ze stwierdzeniem, że nie ma już tu czego szukać. Dźwignął się z krzesła i kiedy już naciskał na klamkę, dobiegł go nieco rozbawiony ton:
 - A ty gdzie idziesz? Lekcje zaczynają się dopiero o dziewiątej... Zresztą, jeszcze nie skończyliśmy.
     Draco uśmiechnął się słabo prawym kącikiem ust i usłużnie opadł na to samo miejsce, z którego dopiero co wstał.

*


     Był dokładnie dwudziesty czwarty grudnia, godzina dwunasta w nocy, kiedy maluteńkie, jeszcze spuchnięte powieki uniosły się i ujrzały nad sobą swoich  r o d z i c ó w. Potomek Astorii i Dracona urodził się nagle, w wigilię, gdy za oknem hulał wiatr, a z nieba spływała zimna, biała zasłona, wplątana między wieczornych spacerowiczów.
     Wrzask wydobył się z wątłych jeszcze płuc, wypełniając swym brzmieniem cały pokój, a także serca i umysły najbliższych. Małe rączki zacisnęły się w piąstki; ciałko skurczyło się, by po chwili powrócić do swych pierwotnych pięćdziesięciu pięciu centymetrów. 
- Chłopiec! – wykrzyknęła pielęgniarka, wycierając małego, pomarszczonego maluszka z białej mazi.
- Czy tata zechciałby przeciąć pępowinę? – zapytała serdecznie, patrząc z wyczekiwaniem na Draco, lecz ten, rzuciwszy w kierunku swego potomka krótkie, nieco zniesmaczone spojrzenie, pokręcił przecząco głową.
- Nie… to… to chyba nie będzie konieczne…
     Uśmiechnął się w kierunku wycieńczonej Astorii, starając się tym gestem dodać jej otuchy, ale nie potrafił przekonać samego siebie, a co dopiero kogoś innego. Wyszedł z sali. Zrobił kilka nerwowych kroków w miejscu, aż w końcu ruszył przed siebie, z każdą chwilą coraz bardziej przyspieszając. Zatrzymał się dopiero przed wielkimi, rozsuwanymi drzwiami. Miał ochotę wykrzyczeć tym wszystkim mijającym go ludziom: „Mam syna, Boże, mam syna!”, ale sam nie wiedział czy jego głos brzmiałby beztrosko i wesoło, czy raczej rozpaczliwie…
     Drżącą ręką wydobył z kieszeni paczkę papierosów. Wyciągnął jednego i niespokojnie zapalił, klnąc siarczyście na mugolską zapalniczkę, którą musiał użyć zamiast różdżki. Białe płatki śniegu na tle czarnej nocy opadały beznamiętnie na jego twarz, włosy i okryte ciemną, gustowną marynarką ramiona. Wiatr chłostał go po policzkach, jakby chciał mu przywrócić trzeźwość umysłu; zmiatał z jezdni i chodników spiętrzone warstwy puchu, przenosząc je w kierunku jasnowłosego, przygnębionego mężczyzny.
 - Co się urodziło? – usłyszał nagle obok siebie szorstki, zdenerwowany, a jednocześnie dość szczęśliwy głos. Spojrzał na źródło owego dźwięku (zastanawiając się, czy to aby do niego mówiono?) i ujrzał mężczyznę, gdzieś tak po trzydziestce, który również przypatrywał mu się z uwagą.
 - Widziałem cię w pobliżu porodówki, czekałeś na żonę, taa? – mruknął, jakby dla sprostowania swojego nagłego odzewu.
 - Taa – odparł cierpko Draco. – Syn – dodał po chwili, odwracając wzrok. 
 - Ooo... – Ton nieznajomego był wyraźnie zawiedziony. – Ja to mam już trzy córki... są wspaniałe... ech, te kobiety... już całkowicie mnie zdominowały. A teraz czekam na kolejne... bliźniaczki... Oj, zazdroszczę ci, zazdroszczę tego syna...
     Draco uśmiechnął się skrycie.
 - Jak będzie miał na imię? – dociekał dalej nieznajomy, także zapalając papierosa i wyraźnie rozkoszując się jego toksyczną mieszaniną.
     Draco odruchowo schował dłonie do kieszeni i w pewnej chwili jego palce napotkały na gładką, nieco owalną materię. Była to ta sama trucizna, którą przed paroma miesiącami zakupił u pewnego podejrzanego mężczyzny. Jad skorpiona. Nie spożył go, ponieważ dowiedział się o ciąży Astorii. Nie chciał, by pomyślano, że to właśnie przez konsekwencje własnych czynów próbował popełnić samobójstwo - by pomyślano, że był tchórzem. Najdziwniejsze jednak było to, że tak naprawdę wycofał się ze swojego zamiaru nie dla Astorii, nie dla dziecka, ale dla samego siebie.
     „Jestem egoistą - nawet wtedy, gdy rozważam dla kogo się zabiję i… dla kogo tego nie zrobię...”
 - Scorpius – odparł po dłuższej namysłu, sprawiając wrażenie, jakby jeszcze rozmyślał nad tym w trakcie mówienia. – Mój syn będzie miał na imię Scorpius.

    „Scorpius. Mój syn. Moja trucizna.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz