33. " Czarno-biały świat "




     Chciałbym wierzyć, że na pewne sprawy nie mamy wpływu. Że nie posiadamy jakiejś tam nadnaturalnej mocy łączenia i rozdzielania - przynajmniej nie takiej, jak nam się wydaje. Że MY… że nie jesteśmy zwykłym przypadkiem. Żadną bajką, żadnym urojeniem, żadnym zbiegiem okoliczności, który przydarza się nieznajomym z pociągu. Chciałbym wierzyć, że jest to ponad nami.
     Tym razem nie mam żadnego planu, a nawet, gdyby jakiś istniał, nieważne, jak piekielnie byłby dobry, odrzucę go. Bo wierzę… bo muszę wierzyć… że po raz pierwszy w życiu wcale nie jest mi potrzebny - że wszystko jest  l e p s z e  i bez niego…*

    Stoi w cieniu kotary, obserwując rzeczywistość spod na wpół przymkniętych powiek; to wzrok znudzony, ale nie zirytowany. Usta wykrzywia uśmiech - wyraz szczerości, wyraz prawdy. Włosy – jasne i proste – kręcą się zmysłowo w wyobrażeniach potencjalnych adoratorów. Zgubne wizje pachną kwiatami i świeżo ściętą trawą, na której jeszcze przed momentem spoczywał niefrasobliwy kłębek myśli. Czarne oczy, jakby bryłki najczystszej i najcenniejszej odmiany antracytu, rzucają w bezładzie roziskrzone spojrzenia: w górę, w dół, w jeden i drugi bok, a słowa, dziecinne, niby obrażone: ”Zane!... zabieraj ten aparat... ty wstrętny głupolu!” zdają się rozbrzmiewać za szklaną płytą, uderzając w nią z siłą młotka. Ich dźwięk – czasem głośniejszy, a czasem pozornie zamarły, przezroczysty, ukryty we wspomnieniach innych ludzi – wciąż… jest.
     O n a  niczego nie udawała, czuła to od samego początku. O n  też nie udawał – ale wiedział to dopiero teraz; w i e d z i a ł  - boleśniej i mocniej - kilka minut przed każdym zaśnięciem i kilka minut po każdym po przebudzeniu.

      „Już…”

     Ramka upada z łoskotem na ziemię. Jej właściciel z powrotem bierze ją w dłonie, gładzi ułamane brzegi z nadzwyczajną czułością i delikatnym ruchem wsuwa pod łóżko, zabezpieczając uprzednio przed następnym uszkodzeniem. „To jakaś paranoja!”, myśli chłopak, karcąc się za własny sentyment i niesłabnące przywiązanie.
     Od momentu, w którym Zane Gringott po raz siódmy wszedł przez hogwarcką bramę, do momentu, w którym z niej wyszedł, minęło dokładnie pięć miesięcy i dokładnie przez te pięć miesięcy żył jak w amoku. Oczywiście, nie okazywał tego zbyt przesadnie, nawet rzadko co odczuwał te zmiany, bo najzwyczajniej w świecie o nich zapominał - a jest w tej przypadłości niemal tyle groteski, ile wygody. Młody Gringott nadal prowadził swój dotychczasowy tryb życia, w tej kwestii nic się nie zmieniło; chodził na spotkania Zgromadzenia Orłów, od czasu do czasu okręcał się wokół własnej osi, by dojrzeć jakiś nader interesujący obiekt, ale to wszystko... było tylko fasadą. Powierzchownym i chyba całkiem nieświadomym zachowaniem, w które przyodziewał się niczym w kunsztownie zdobioną szatę, ilekroć jego poczucie bezpieczeństwa zadygotało w swych fundamentach, jak lichy domek z kart.
      Potrafił zapomnieć, ale potrafił też sobie przypomnieć… Karciany domek zdmuchały małe wątpliwości, a szata opadała - nagle i gwałtownie, bez żadnego ostrzeżenia, które zazwyczaj nadchodziło ze sporym wyprzedzeniem.

     „Ale kiedyś...”

     …wszystko było takie oczywiste! Brak odpowiedzi, wynikający z braku pytań, jasne wytyczanie planów na przyszłość i dążenie do ich zrealizowania na zasadzie fair-play; to, co nazywano „trudnością”, jemu przychodziło niczym wstanie z łóżka. A teraz...? Teraz codziennie wstawał lewą nogą, przynajmniej takie odnosił wrażenie. Starał się, ale nic mu nie wychodziło! Nagle, z dnia na dzień, musiał udawać pewnego siebie, a w obliczu zagrożenia przywoływać własny, podświadomy głosik: „W porządku, rób to, co zwykle”, nawet jeśli nie potrafił go usłyszeć, jednocześnie nie dopuszczając do myśli, że może... że może tak naprawdę nigdy go nie było...? Zane Gringott zaczął żyć złudzeniami i to tymi samymi, które niegdyś obśmiewał, sądząc, że karmią się nimi tylko ludzie przegrani.
    „Co się ze mną dzieje?!”, już miał zamiar znowu cisnąć zdjęciem, ale coś go powstrzymało.
     Odwrócił się w stronę obleczonych draperiami, wysokich okien i otworzył je tak, jak młody człowiek przeklina wschodzący dzień. Potarł nerwowo podbródek końcówką papierosa, by w końcu włożyć go sobie do ust, a po chwili, sięgając pamięcią do własnego przyrzeczenia, wyrzucić go przez okno, najprawdopodobniej trafiając w grafitową toń pobliskiego jeziora. „Nie palę”, tłukło mu się po głowie dość męczącym echem. Gdy jednak sięgnął pamięcią jeszcze głębiej i jeszcze dalej, doszło do niego, kto tak właściwie był inicjatorem tego przełomowego postanowienia i... ogarnęła nim gorejąca złość! Jakby na przekór, wyjął z paczki kolejnego papierosa i gwałtownym ruchem różdżki wyczarował ostry, czerwony płomień. Zaciągnął się dymem w całej jego toksycznej doskonałości; wypuścił trujący kłęb własnego ‘ego’, by kilka sekund później wciągnąć go z powrotem niczym nieodzowną część jakiejś istotnej całości. Myśli, ważne i nieważne, napłynęły do jego ociężałego umysłu, jak kaskada bystrej, ale mętnej wody. Mieszały się, mąciły system, niszczyły p l a n…

     A ta chwila... Ta chwila to wieczność, Amelio...

 - Furiatka... – warczał pod nosem, przechadzając się po pokoju tam i z powrotem, zupełnie bezcelowo. – Nie... to musi się skończyć!… nie tak to miało wyglądać! – Z takim też stwierdzeniem opuścił swój ogromny, przestrzenny pokój, który z każdym dniem sprawiał wrażenie coraz większego i ciemniejszego, zresztą, tak jak wszystko inne…
     Gdy wyszedł na szeroki plac rozciągający się przed budynkiem i odpalił sprzęgło motoru (który ostatnimi czasy dość często pełnił funkcję jego transportu), nie miał zaciętej miny, przynajmniej nie człowieka zmotywowanego do działania. Mógł udawać, mógł mieć złudzenia, ale pewnych rzeczy po prostu nie był w stanie sobie przyrzec, ponieważ, co irytowało go najbardziej, wiedział, że swoje żarliwe zapewnienie sprowadzi do kolejnej obietnicy bez pokrycia i... znowu… znowu, ZNOWU!... będzie próbował odpowiedzieć na te pytania, których dotąd sobie nie zadawał, bo...
   
      „Cholera jasna, czego nie dotknę, to od razu to niszczę, ale… co ja takiego zrobiłem, że znowu mi się oberwało?! Nie rozumiem… Tym razem… przecież tym razem miało być inaczej…”

 ...bo nigdy... nikogo...

     "Ta chwila naprawdę jest wiecznością - to jedna, wielka, pusta przestrzeń... Miałaś rację..."

     ...tak bardzo...

     "Wróć..."

    ...tak naprawdę.

***

     Wbrew ogólnemu zdziwieniu przedstawicieli wyższych sfer, Edward Gringott nie mieszkał w pobliżu swojego „przedsiębiorstwa”, jak to we zwyczaju mieli niektórzy biznesmeni, wręcz odbiegał od tego schematu. Jego dom, do złudzenia przypominający replikę zamku (w końcu każdy musiał wiedzieć, z osobą jakiej rangi ma do czynienia i z czyim zdaniem powinien się liczyć) z daleka sprawiał wrażenie srogiego i zimnego zbioru kamieni, które – kosteczka po kosteczce – ustawił ktoś równie wyrachowany. Wraz z pokonywanym dystansem odczucie to oczywiście się zmieniało na rzecz monumentalnych, wzbudzających respekt kolumn, wyrzeźbionych w białym marmurze tak dokładnie i tak starannie, jakoby artystą był sam Fidiasz.
      Coś tąpnęło ciężkawo - karoca zaprzężona w rumaki stanęła na pewnym gruncie, a ściślej rzecz biorąc na idealnie sforsowanej ścieżce, ukrytej pomiędzy bluszczami. Tętent magicznych kopyt rozniósł się wzdłuż niskiego, szarego murku, który niejako był również wyznacznikiem spuścizny Gringottów. Do zamku nie wiódł zbyt długi dystans, toteż wyniosły, rytmiczny galop  - od wylądowania na pewnym gruncie do dotarcia pod bramę wchodową – ucichł po kilku minutach. Drzwi karocy rozwarły się na oścież, wypuszczając na zewnątrz ciemną postać - zgarbiona, chuda i wysoka wyłoniła głowę spomiędzy swych splecionych rąk, którymi co chwila pocierała blade skronie,  jakby czymś strapione. To był jeden z tych fatalnych dni, gdy dopada nas coś na kształt zwątpienia, ale nie we własne siły, o nie, lecz w świat, który zdaje się przeć na nas wraz z całym swoim brudem i fekaliami typowo ludzkich przywar. Edward Gringott, bo ów człowieka znamionowało oblicze postaci, obrócił się wokół własnej osi. Nie było to jednak spojrzenie w rodzaju: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!”, właściwie nie da się go dokładnie określić czymś więcej niż słowem ‘pustka’. Spojrzenie Edwarda Gringotta zawsze było puste. Widziało zbyt wiele. I wciąż miało widzieć. Zwłaszcza dziś.
     Przez jego ciało przebiegł impuls, który wydawał się być tym bodźcem, który przywrócił mu świadomość i zdolności życiowe. Teren nie wymagał potwierdzenia tożsamości, przynajmniej nie od swego bezpośredniego właściciela, dlatego też Gringott Senior bez problemu wkroczył na rozległy plac poprzedzający imponujący, ale zgrabny zameczek. Wiosną rozciągał się tu jednolity, aksamitno zielony trawnik, który do złudzenia przypominał ekstrawagancki dywan, a który w obecnej porze roku ustąpił miejsca brunatnej, szarej wykładzinie, upstrzonymi tu i ówdzie białymi wzorkami.
    Mężczyzna usłyszał za sobą cichy poszum i krótki, ale doniosły hałas. Nie obejrzał się, bo nie zwykł patrzeć wstecz, jakkolwiek to rozumieć. Dobrze wiedział, że gdyby to zrobił, ujrzałby parę wzlatujących ptaków w miejscu wytwornych, solidnych koni, nie pozwalających sobie nawet na uwłaczające ich godności, pospolite rżenie. Po co bezpośrednio wracać do czegoś, o czym doskonale wiemy?


     Przyłożył różdżkę do drzwi frontowych – a były to drzwi ogromne i masywne, które umożliwiały wejście na urokliwy, niewielki dziedziniec. Pokonawszy i to ‘pomieszczenie’, Edward przestąpił próg przedsionka, jeśli w ogóle można tak nazwać tę wielką, pięciokątną komnatę, gdzie każda ze ścian posiadała jedną parę drzwi. Stał więc z rękoma ściśle przystającymi do tułowia, podnosząc a to spuszczając wzrok z naprzeciwległych wrót. „Te prowadziły chyba… na pewno… do  j e g o pokoju...”. Jego, Nim, Jemu, On...! Lucas - ale nie tak po prostu...
     Lucas był drugim synem Edwarda, starszym od Zane’a o sześć lat. Pod żadnym pozorem nikt nie mógł o nim wspomnieć w obrębie tego domu, szczególnie w obecności właściciela posesji. Wiązała się z tym bardzo delikatna historia z przeszłości, którą Edward rzadko co przywoływał, choćby we własne myśli. Ale czasem – tak, jak teraz - dopadały go przelotne refleksje, w których widział swego dziedzica... dziedzica, który ów dziedzictwa w pełni się wyrzekł! We wrzasku, jak pospólstwo, w gniewie, jak impertynencki szczeniak! Swoją drogą, krzyk ten usłyszała chyba cała służba Gringottów, poczynając od kucharek i lokaju, a kończąc na ogrodnikach, niknących gdzieś między wysokimi krzakami wonnych róż, jakby obawiali się, że i ich może dopaść gniew Pana. Wszyscy  t o  słyszeli, bo nie sposób było nie usłyszeć. I wszyscy musieli o  t y m  szybko zapomnieć, bo tak im kazano…
     Patrzył więc na drzwi, zamknięte od przeszło sześciu lat, i zastanawiał się nad błędami, jakie popełnił w wychowaniu Lucasa. „Rozpieszczony dzieciak, to wina jego matki!”, stwierdził w końcu i była to myśl uwieńczająca całą refleksję - podsumowanie, które nie odbiegało treścią ani od przeszłych, ani od przyszłych.
     Wszystko postępowało w sposób schematyczny. Najpierw poczuł przemożną chęć zobaczenia Zane’a, załagodzenia jego widokiem porażki związanej z utratą pierwszego syna, którego rozpamiętanie, zwłaszcza w swojej duszy, było zbyt bolesne, dlatego zakazane. Później ogarnęła nim złość, znajdująca upust w mocno stawianych krokach. Aż wreszcie obiecał sobie, że nie pozwoli na odejście swojemu ostatniemu synowi, właściwie jedynemu – nie pozwoli mu na tak karygodne zachowanie, jakie niewątpliwie zaprezentował Lucas! Takie... takie niepodobne do Gringottów...!
     Gdy pokonał kilkanaście wąskich stopni i znalazł się w podłużnym, dość ciemnym pokoju, gdzie tylko jedno, wysokie okno wpuszczało do środka strugę popołudniowego słońca, rozejrzał się uważnie. Nie odnalazłszy Zane’a, westchnął cicho, niemal bezgłośnie. Przemierzywszy z wolna pokój, odgarnął zamaszystym ruchem zasłony z pozostałych okien. Obrócił się na pięcie - w tym samym momencie dostrzegł na podłodze jakiś lśniący element, wyzierający spod bordowej narzuty. Schylił się nieco, a gdy w jego rękach spoczęła złota ramka, którą chwilę później – jak gdyby nigdy nic – schował do wewnętrznej strony marynarki, poczuł, że jego  p l a n  może wkrótce legnąć w gruzach.
     Nawet nie był w stanie określić czasu, w którym pokonał dystans niemal całego zamku. Rozsadzała go wściekłość i to nawet silniejsza, bardziej wrząca, niż ta, która buchała wściekle, ilekroć wspomniał niewybaczalny postępek Lucasa. Dlaczego Zane zmierzał ku podobnemu wykroczeniu, ku rozczarowaniu swego ojca?! Litości! Przecież miał zostać jego dziedzicem, spadkobiercą, człowiekiem, który wpłynie na setki żyć i które będą istnieć na jego warunkach! Los miał postawić na jego drodze jeszcze wiele powodów do wątpliwości, gubiących słabostek, które za każdym razem winien szybko ominąć, a w razie potrzeby zlikwidować bez mrugnięcia okiem! Dlaczego więc zaprzątał sobie głowę TAKIM SZCZEGÓŁEM?! Chłopak odznaczał się niezwykłymi predyspozycjami, nie powinien tego zmarnować, zniweczyć lat pracy i praktyki tak, jak jego brat-nieudacznik!
     „To nie był czas na żadnego bachora! Nie miałem innego wyjścia, musiałem się go przecież pozbyć...! A ta Amelia… Jest jeszcze młoda, głupia… Gdy dorośnie, zrozumie, że dokonując innego wyboru, zniszczyłaby życie nie tylko swoje, ale też Zane’a i tego… tego d z i e c k a...”.
     Usadowiwszy się w swoim twardym, obszernym krześle, postawił na uporządkowanym biurku zabraną przed momentem rzecz. Uśmiech wypływający z ramki wydał mu się znajomy. Właściwie dobrze wiedział, kim była osoba uwieczniona na zdjęciu, ale... czy to naprawdę ta sama dziewczyna? „Żadnych wątpliwości, żadnych wyrzutów. Spokojnie, każdy ma swój rytm”. W końcu i Amelia dojdzie do siebie, tak, to pewne, przecież minęło już... dopiero?... kilka miesięcy, wkrótce rok... Czas płynie, goi rany, przynajmniej tak mówią, ale kiedy nie ma się już żadnych złudzeń, warto w to uwierzyć. Edward wierzył w te słowa, tak samo, jak wierzył w swoje racje i postępowanie, mimo że działając w ten, a nie inny sposób wyparł się własnego człowieczeństwa…
     Sposępniał. Płacił za błędy dziecka, które powinno dawać mu więcej powodów do dumy, niżeli wstydu i hańby! Na samą myśl o konsekwencjach pewnej  s p r a w y  oblał go zimny pot. W trakcie jednej chwili jego kilkumiesięczne starania mogły pójść na marne i to wyłącznie przez NAZBYT wrażliwą duszę tego młokosa, którego ktoś ośmielił się ozwać jego synem! Zane rozpamiętywał, zastanawiał się, a wszystko to prowadziło do nieuchronnej samodestrukcji! Starszy Gringott starał się nie myśleć o defektach i ubytkach w wychowaniu swej latorośli - nie tego ją uczył, więc nie musiał czuć się jakkolwiek winny –  ale o tym, że wyraźnie musi interweniować, bo w obliczu tak niesprzyjających okoliczności prędzej czy później prawda ujrzy światło dzienne. Nurtująca kwestią był już jedynie moment, w którym to nastąpi, a jeśli chodziło o Edwarda, to zdecydowanie wolał ‘później’ niż ‘prędzej’.
     „Czarno-biały świat Zane’a jest za bardzo idealny i spojony, by ta prawda – zbyt złożona, zbyt bolesna i zbyt  p r a w d z i w a  – mogła się do niego przecisnąć...”
     Rozległ się cichy świst zaklęcia, błysnęło delikatne, niemal niezauważalne światełko – tak niezauważalnie, jak nikły pyłek znajdujący się na czarnej gładzi biurka w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą stała złota ramka. Wystarczył jeden pogardliwy gest ręki, by strzepnąć ostatki czyjegoś świata - nawet, jeśli był on zwykły, bo tylko czarno-biały…
     Jedna minuta, szybka decyzja – nagła, ale jednak rozważna i stosunkowo przemyślana. Nie było czasu, musiał działać. Przycisnął swoją różdżkę do piersi i za pomocą niewerbalności zastosował zaklęcie teleportacji. Po gabinecie potoczył się ostry, pojedynczy dźwięk, tylko po to, by wkrótce napo wrót wrosnąć w gęstą ciszę. 

***


     Były takie dni, kiedy czuła się szczęśliwa. W jednej chwili rozsadzała ją nieopisana radość, a już w drugiej karciła się za odczuwanie jakichkolwiek przejawów zadowolenia, za częściowe bycie dawną sobą – czyli kimś, kim właściwie byłaby nadal, gdyby… A byłaby nastolatką. Zwykłą nastolatką, pnącą się po szczeblach swojego życia z różnymi skutkami – spadała, ale zawsze się podnosiła, rozpoczynając ponowną wspinaczkę. Teraz upadała niemal od razu. Szybciej, boleśniej i głośniej... ale przecież właśnie tak powinna się czuć... powinna... Boże, dlaczego więc nie mogła już nawet myśleć?!...
     W wolnym czasie przesiadywała w szklarni, która niegdyś należała do jej matki. Amelia nigdy jej nie poznała, kobieta zmarła przy jej porodzie. Dziewczyna wiedziała o niej właściwie tyle, ile zdołała wynieść z nostalgicznych opowieści ojca, toteż nie czuła jakiejś przemożnej tęsknoty, raczej przelotne ukłucia smutku. Bo inne dziewczynki w jej wieku… Nie, nic, nieważne.
    Opuszczona szklarnia była niesłychanie zaniedbana - nieodwiedzana przez ponad szesnaście lat zdążyła osiąść w grubą warstwę kurzu. Podłużne pomieszczenie było wręcz upiorne, kompletnie nie przypominało tego bajkowego raju, co parę wiosen wcześniej. Amelia wprowadziła tam porządek, wysprzątała, powyrywała chwasty, załatała dziury w ścianach, powoli zbliżając się do przywrócenia poprzedniego wyglądu. Ożywiła wielki, suchy pień, który w rzeczywistości okazał się być kwiecistą siecią pnączy. Zgłębiając tajniki roślin, szczególnie tych o magicznych właściwościach, wypełniała luki w swoim planie dnia. Zabijała czas. Robiła coś pożytecznego, a sama świadomość o tym napędzała jej krew, odganiała zgubne myśli, chociaż na krótką, zbawienną chwilę...

     (...) Nie mów: „to jest ta chwila”. I nie patrz tak, jakbyś mówił o wieczności. Chwila to jedno, wielkie ‘nic’ ulatujące w przestrzeń nim zacznie stawać się wszystkim... Nie chcę tak skończyć...

     Owe pnącza, oplatające drewnianą kolumnę niczym boazeria znajdowały się w samym centrum szklarni, przywodząc na myśl suwerena wszelkiego kwiecia. Ich drobne, zielone listki drżały delikatnie, jakby do taktu jakiejś smętnej melodii. Pień okrążał płytki i przejrzysty strumyk, który docierał również do reszty roślin, stanowiąc system nawadniający. Po obu stronach szklarni stały wąskie, dosyć wysokie półki, na których z kolei ustawiono doniczki z mniejszymi kwiatami. Z sufitu zwisał baldachim upleciony z kolorowych płatków; wieczorną porą usypiał je dźwięk bezustannie krążących świetlików.
     Patrząc na pulsujące karminem słońce, Amelia pomyślała, że wkrótce zapadnie zmierzch. Usłyszawszy cichy szelest, podejrzewała, iż jego sprawcą był młody, biały kociak, który przybłąkał się tam parę dni wcześniej i nieomal natychmiast uwił sobie gniazdko pod powalonym pniem, na miękkim mchu. Nie wadził Amelii swą obecnością w żaden sposób, więc ta nie zamierzała go przepędzić, wręcz przeciwnie. Dopiero kolejne sekundy miały jej pokazać, jak duży popełniła błąd, nie wyczuwszy bytu swej najgorszej i najbardziej realistycznej zmory, z jaką kiedykolwiek przyszło jej się spotkać... 
 - Widzę, że znalazłaś sobie zajęcie. To dobrze, bardzo dobrze... – dobiegł ją czyjś baryton. Ów tembr był jej na tyle znany – i to w najbardziej negatywnym znaczeniu, jaki w ogóle można sobie wyobrazić – że aż zastygła pod jego wpływem. Odwróciła się powoli; ból powrócił w uderzającym tempie, piętnując, przypominając, przygniatając...
 - Przyszedłem się upewnić, czy nadal pamiętasz o naszej umowie – powiedział ozięble mężczyzna, zadzierając wyniośle podbródek. – Zane powiedział mi, że masz pewne obiekcje... – dodał, tuszując zdenerwowanie kilkoma beznamiętnymi spojrzeniami. Dostrzegłszy w jej oczach niepewność, zmarszczył brwi. – Sądziłem, że już wszystko sobie wyjaśniliśmy, układ był prosty...  – odparł z naciskiem, aczkolwiek zachowując przy tym umiarkowany spokój. - Słyszałem, że twój ojciec wygrał przetarg… Czyżby ostatnia deska ratunku?... –  Dla dopełnienia swej perfidii uśmiechnął się uprzejmie.
     Spuściła wzrok. Zagłuszając w sobie ten okropny, rozdzierający krzyk rozpaczy, zacisnęła mocno wargi. „Nie” wyszeptane było ciszej od poszumu pałętającej się na zewnątrz zimy. Czuła, jak w gardle wytwarza się sporych rozmiarów gula, powiększana przez wyrzuty sumienia, ale nie potrafiła jej połknąć, a ich unicestwić, zepchnąć w głąb siebie... Katowała się, bo wiedziała, że na to zasługuje. Że tak... że tak POWINNA się czuć...
 - Sprawdź swoje konto – poradził matowym głosem, w który niespełna kilka sekund później wdarł się słyszalny sarkazm: - Ale wybierz inny bank. Do widzenia.
     Gdy tylko dobiegł ją dźwięk śniegu uginającego się pod wpływem ciężkawych kroków Gringotta, wsparła ręce na kolanach i wzięła głęboki oddech. Załkała gorzko. Kwiat usytuowany pośrodku szklarni momentalnie zszarzał, zwinął swoje płatki i żałośnie zgiął się w pół tak, jak Amelia teraz…

     Ja też nie mam żadnego planu...

*

 - Ale wybierz inny bank. Do widzenia. – Wycofał się ze szklarni, jak ktoś, kto ubił korzystny interes i właśnie zamierza to oblać. Były to jednak tylko pozory, którymi zmuszony był operować, bo tak nauczyło go życie. Znalazłszy się kilkanaście metrów od budynku, twarz Edwarda Gringotta widocznie sposępniała, a ramiona, zwykle wyprostowane, opadły bezradnie, jakby ciągnione ku ziemi przez nasto kilogramowe ciężarki. Sam był zdziwiony, że tak długo udało mu się zachować  t ę  sprawę w tajemnicy przed Zane’m, który przecież z łatwością mógł się o niej dowiedzieć, chociażby od samej Amelii. Wystarczyła jakaś kłótnia, drobna wymiana zdań, by o tym wspomniała. Ale najwyraźniej ta dziewczyna była porządniejsza i bardziej honorowa niż Edward z początku zakładał, co oczywiście stanowiło element sprzyjający...
     Zerknął z ukosa na zegarek oplatający jego prawy nadgarstek. „Pięć minut”, pomyślał, wypatrując na niebie trzech szarych gołębi i, rzeczywiście, ujrzał je parę chwil później. Przycupnęły na odśnieżonej, pokrytej żużlem drodze i zagruchały wdzięcznie. Jednocześnie uniosły łebki ku skupionemu mężczyźnie, jakby doskonale wiedziały, co powinny zrobić.
 - Do Ministerstwa – powiedział Edward zmęczonym tonem i sięgnąwszy do kieszeni marynarki wydobył z niej garść złotego pyłu. Wyrzucił go niedbale w powietrze; proszek opadł na śnieżnobiałe skrzydełka gołębi niczym siepiąca mżawka. Małe dzioby zaczęły się nagle powiększać, deformować, przybierając ostatecznie formę końskich pysków, a drobne ciałka potężnych, umięśnionych tułowi. Nie minęła nawet chwila, a w miejscu, w którym jeszcze przed kilkoma sekundami siedziały gołębie, pojawiły się lśniące, silne rumaki, zaprzężone do szykownej dorożki; zaczarowane karoce wracały do łask, wielu arystokratów sprawiało sobie takie, niemal rodem z XIX wieku.
     Mężczyzna wspiął się po niewielkich schodkach i opadł niemrawo na czerwone, obite miękkim materiałem siedzenie. W chwili, gdy rozległo się trzaśnięcie drzwiczek, konie zarżały radośnie i ruszyły w kierunku odległego lasu. Osiągnąwszy już znaczną prędkość, poderwały się z ziemi, unikając tym samym zderzenia ze ścianą drzew. Niebiański galop nie trwał jednak zbyt długo; pojazd zniknął w powietrzu, wtapiając się w szarość zimowego dnia. Tylko drobinki złotego pyłu drgały jeszcze w próżni, ale i one przyblakły, jak słabe promienie słońca, które dla niektórych już dawno wystygło...

*

     Myśl o Amelii Ferox była nie tyle męcząca, co rozpraszająca - zaprzątała jego matematycznie uporządkowany umysł przez całą podróż do Ministerstwa Magii. Dopiero gdy przekroczył próg majestatycznego budynku, wszystko to, co nie dotyczyło frapującej sprawy kontraktu automatycznie zepchnął na dalszy tor. Nieoficjalne spotkanie z dyrektorem Działu Finansowości przebiegło dość schematycznie – niepewność kontrahenta związana z przedsięwzięciem, konsultacja z mniej i bardziej rozgarniętymi współpracownikami, dłuższa chwila zastanowienia i decyzja – jak zwykle korzystna dla banku Gringotta i jak zwykle przyjęta na jego warunkach.
     Po niespełna godzinnych negocjacjach Edward Gringott wyszedł z Ministerstwa, ale nie sprężystym krokiem człowieka, który odniósł ogromny sukces, ale krokiem zmanierowanego i nastawionego na ciągłe zwycięstwa biznesmena – osoby konsekwentnie i równie beznamiętnie ciskającej swe kolejne wygrane do wiru poprzednich, jakby robiła to od niepamiętnych czasów i zawsze z takim samym znużeniem. „Wszystko i wszyscy mają swój indywidualny rytm - wystarczy się do niego dostosować albo udawać, że się to robi. Zwłaszcza to drugie. Przynajmniej nie zatracisz w nich własnego...”, myślał, ilekroć zawartość bankowej krypty Gringottów powiększały kolejne kopce złotych monet. I w tym dniu nie było inaczej. 
     Wsiadł do dorożki, pozwolił sobie na głębokie odetchnięcie – podsumowanie dotychczasowego wysiłku. Srebrne, surowe wskazówki podręcznego zegarka ponownie zwróciły jego uwagę. „Wszystko i wszyscy mają swój rytm...” Siedem minut spóźnienia!, obwieszczały niemo proste strzałki. No cóż, wystarczy odjąć trochę czasu z rodzinnej kolacji, wybrać drogę na skróty – zaiste, niewielka strata – a nadrobi to minimalne opóźnienie.
     Poczuł delikatne szarpnięcie. Znowu szybował nad jednakowymi garbami budynków; malejące z wolna gmachy sprawiały wrażenie biało-czarnych kostek domina, które mimo furiackiego wichru stały niezachwianie i statecznie, a tylko w czyjeś szalonej wyobraźni zwalał je zagubiony wróbel... „I wszystko zaczyna się od początku, od podstaw” – Edward odruchowo wyjrzał za bogato zdobione okienko, jego oczy błysnęły. „Nie ma śmierdzących uliczek, nie ma matek-nastolatek, które się tam łajdaczą, nie ma narkomanów ani pijaków sączących wino tańsze od wody... To Imperium. To pieniądze. To wizje.”    

     A tylko wizje, wizje Edwarda Gringotta nigdy nie były czarno-białe.
                       
~*~*~

*Jakby ktoś nie mógł się zorientować, nie są to obecne myśli bohaterów, ale słowa, które niegdyś wypowiedzieli, prawdopodobnie w swoim towarzystwie, co zresztą może wynikać z kontekstu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz