Chciałbym wierzyć, że na pewne sprawy nie mamy wpływu. Że nie posiadamy jakiejś
tam nadnaturalnej mocy łączenia i rozdzielania - przynajmniej nie takiej, jak
nam się wydaje. Że MY… że nie jesteśmy zwykłym przypadkiem. Żadną bajką, żadnym
urojeniem, żadnym zbiegiem okoliczności, który przydarza się nieznajomym z
pociągu. Chciałbym wierzyć, że jest to ponad nami.
Tym razem nie mam żadnego planu, a nawet, gdyby jakiś istniał, nieważne, jak
piekielnie byłby dobry, odrzucę go. Bo wierzę… bo muszę wierzyć… że po raz pierwszy
w życiu wcale nie jest mi potrzebny - że wszystko jest l e p s z e
i bez niego…*
Stoi w cieniu kotary, obserwując rzeczywistość spod na wpół przymkniętych
powiek; to wzrok znudzony, ale nie zirytowany. Usta wykrzywia uśmiech - wyraz
szczerości, wyraz prawdy. Włosy – jasne i proste – kręcą się zmysłowo w
wyobrażeniach potencjalnych adoratorów. Zgubne wizje pachną kwiatami i świeżo
ściętą trawą, na której jeszcze przed momentem spoczywał niefrasobliwy kłębek
myśli. Czarne oczy, jakby bryłki najczystszej i najcenniejszej odmiany
antracytu, rzucają w bezładzie roziskrzone spojrzenia: w górę, w dół, w jeden i
drugi bok, a słowa, dziecinne, niby obrażone: ”Zane!... zabieraj ten aparat...
ty wstrętny głupolu!” zdają się rozbrzmiewać za szklaną płytą, uderzając w nią
z siłą młotka. Ich dźwięk – czasem głośniejszy, a czasem pozornie zamarły,
przezroczysty, ukryty we wspomnieniach innych ludzi – wciąż… jest.
O n a niczego nie udawała, czuła to
od samego początku. O n też nie udawał – ale wiedział to dopiero teraz; w
i e d z i a ł - boleśniej i mocniej - kilka minut przed każdym zaśnięciem
i kilka minut po każdym po przebudzeniu.
„Już…”
Ramka upada z łoskotem na ziemię. Jej właściciel z powrotem bierze ją w dłonie,
gładzi ułamane brzegi z nadzwyczajną czułością i delikatnym ruchem wsuwa pod
łóżko, zabezpieczając uprzednio przed następnym uszkodzeniem. „To jakaś
paranoja!”, myśli chłopak, karcąc się za własny sentyment i niesłabnące
przywiązanie.
Od momentu, w którym Zane Gringott po raz siódmy wszedł przez hogwarcką bramę,
do momentu, w którym z niej wyszedł, minęło dokładnie pięć miesięcy i dokładnie
przez te pięć miesięcy żył jak w amoku. Oczywiście, nie okazywał tego zbyt
przesadnie, nawet rzadko co odczuwał te zmiany, bo najzwyczajniej w świecie o
nich zapominał - a jest w tej przypadłości niemal tyle groteski, ile wygody.
Młody Gringott nadal prowadził swój dotychczasowy tryb życia, w tej kwestii nic
się nie zmieniło; chodził na spotkania Zgromadzenia Orłów, od czasu do czasu
okręcał się wokół własnej osi, by dojrzeć jakiś nader interesujący obiekt,
ale to wszystko... było tylko fasadą. Powierzchownym i chyba całkiem
nieświadomym zachowaniem, w które przyodziewał się niczym w kunsztownie
zdobioną szatę, ilekroć jego poczucie bezpieczeństwa zadygotało w swych
fundamentach, jak lichy domek z kart.
Potrafił zapomnieć, ale potrafił też sobie przypomnieć… Karciany domek
zdmuchały małe wątpliwości, a szata opadała - nagle i gwałtownie, bez żadnego
ostrzeżenia, które zazwyczaj nadchodziło ze sporym wyprzedzeniem.
„Ale kiedyś...”
…wszystko było takie oczywiste! Brak odpowiedzi, wynikający z braku pytań,
jasne wytyczanie planów na przyszłość i dążenie do ich zrealizowania na
zasadzie fair-play; to, co nazywano „trudnością”, jemu przychodziło niczym
wstanie z łóżka. A teraz...? Teraz codziennie wstawał lewą nogą, przynajmniej
takie odnosił wrażenie. Starał się, ale nic mu nie wychodziło! Nagle, z dnia na
dzień, musiał udawać pewnego siebie, a w obliczu zagrożenia przywoływać własny,
podświadomy głosik: „W porządku, rób to, co zwykle”, nawet jeśli nie potrafił
go usłyszeć, jednocześnie nie dopuszczając do myśli, że może... że może tak
naprawdę nigdy go nie było...? Zane Gringott zaczął żyć złudzeniami i
to tymi samymi, które niegdyś obśmiewał, sądząc, że karmią się nimi tylko
ludzie przegrani.
„Co się ze mną dzieje?!”, już miał zamiar znowu cisnąć zdjęciem, ale coś go
powstrzymało.
Odwrócił się w stronę obleczonych draperiami, wysokich okien i otworzył je tak,
jak młody człowiek przeklina wschodzący dzień. Potarł nerwowo podbródek
końcówką papierosa, by w końcu włożyć go sobie do ust, a po chwili, sięgając
pamięcią do własnego przyrzeczenia, wyrzucić go przez okno, najprawdopodobniej
trafiając w grafitową toń pobliskiego jeziora. „Nie palę”, tłukło mu się
po głowie dość męczącym echem. Gdy jednak sięgnął pamięcią jeszcze głębiej i
jeszcze dalej, doszło do niego, kto tak właściwie był inicjatorem tego
przełomowego postanowienia i... ogarnęła nim gorejąca złość! Jakby na przekór,
wyjął z paczki kolejnego papierosa i gwałtownym ruchem różdżki wyczarował
ostry, czerwony płomień. Zaciągnął się dymem w całej jego toksycznej
doskonałości; wypuścił trujący kłęb własnego ‘ego’, by kilka sekund później
wciągnąć go z powrotem niczym nieodzowną część jakiejś istotnej całości. Myśli,
ważne i nieważne, napłynęły do jego ociężałego umysłu, jak kaskada bystrej, ale
mętnej wody. Mieszały się, mąciły system, niszczyły p l a n…
A ta chwila... Ta
chwila to
wieczność, Amelio...
- Furiatka... –
warczał pod nosem, przechadzając się po pokoju tam i z powrotem, zupełnie
bezcelowo. – Nie... to musi się skończyć!… nie tak to miało wyglądać! – Z takim
też stwierdzeniem opuścił swój ogromny, przestrzenny pokój, który z każdym dniem
sprawiał wrażenie coraz większego i ciemniejszego, zresztą, tak jak wszystko
inne…
Gdy wyszedł na szeroki plac rozciągający się przed budynkiem i odpalił sprzęgło
motoru (który ostatnimi czasy dość często pełnił funkcję jego transportu), nie
miał zaciętej miny, przynajmniej nie człowieka zmotywowanego do działania. Mógł
udawać, mógł mieć złudzenia, ale pewnych rzeczy po prostu nie był w stanie
sobie przyrzec, ponieważ, co irytowało go najbardziej, wiedział, że swoje
żarliwe zapewnienie sprowadzi do kolejnej obietnicy bez pokrycia i... znowu…
znowu, ZNOWU!... będzie próbował odpowiedzieć na te pytania, których dotąd
sobie nie zadawał, bo...
„Cholera jasna, czego nie dotknę, to od razu to niszczę, ale… co ja takiego
zrobiłem, że znowu mi się oberwało?! Nie rozumiem… Tym razem… przecież tym
razem miało być inaczej…”
...bo nigdy...
nikogo...
"Ta chwila naprawdę jest wiecznością - to jedna, wielka, pusta
przestrzeń... Miałaś rację..."
...tak bardzo...
"Wróć..."
...tak naprawdę.
***
Wbrew ogólnemu zdziwieniu przedstawicieli wyższych sfer, Edward Gringott nie
mieszkał w pobliżu swojego „przedsiębiorstwa”, jak to we zwyczaju mieli
niektórzy biznesmeni, wręcz odbiegał od tego schematu. Jego dom, do złudzenia
przypominający replikę zamku (w końcu każdy musiał wiedzieć, z osobą jakiej
rangi ma do czynienia i z czyim zdaniem powinien się liczyć) z daleka sprawiał
wrażenie srogiego i zimnego zbioru kamieni, które – kosteczka po kosteczce –
ustawił ktoś równie wyrachowany. Wraz z pokonywanym dystansem odczucie to
oczywiście się zmieniało na rzecz monumentalnych, wzbudzających respekt kolumn,
wyrzeźbionych w białym marmurze tak dokładnie i tak starannie, jakoby artystą
był sam Fidiasz.
Coś tąpnęło ciężkawo - karoca zaprzężona w rumaki stanęła na pewnym gruncie, a
ściślej rzecz biorąc na idealnie sforsowanej ścieżce, ukrytej pomiędzy
bluszczami. Tętent magicznych kopyt rozniósł się wzdłuż niskiego, szarego
murku, który niejako był również wyznacznikiem spuścizny Gringottów. Do zamku nie wiódł zbyt długi dystans, toteż
wyniosły, rytmiczny galop - od wylądowania na pewnym gruncie do dotarcia
pod bramę wchodową – ucichł po kilku minutach. Drzwi karocy rozwarły się na
oścież, wypuszczając na zewnątrz ciemną postać - zgarbiona, chuda i wysoka
wyłoniła głowę spomiędzy swych splecionych rąk, którymi co chwila pocierała
blade skronie, jakby czymś strapione. To był jeden z tych fatalnych dni,
gdy dopada nas coś na kształt zwątpienia, ale nie we własne siły, o nie, lecz w
świat, który zdaje się przeć na nas wraz z całym swoim brudem i fekaliami
typowo ludzkich przywar. Edward Gringott, bo ów człowieka znamionowało oblicze
postaci, obrócił się wokół własnej osi. Nie było to jednak spojrzenie w
rodzaju: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!”, właściwie nie da się go
dokładnie określić czymś więcej niż słowem ‘pustka’. Spojrzenie Edwarda
Gringotta zawsze było puste. Widziało zbyt wiele. I wciąż miało widzieć.
Zwłaszcza dziś.
Przez jego ciało przebiegł impuls, który wydawał się być tym bodźcem, który
przywrócił mu świadomość i zdolności życiowe. Teren nie wymagał potwierdzenia
tożsamości, przynajmniej nie od swego bezpośredniego właściciela, dlatego też
Gringott Senior bez problemu wkroczył na rozległy plac poprzedzający imponujący,
ale zgrabny zameczek. Wiosną rozciągał się tu jednolity, aksamitno zielony
trawnik, który do złudzenia przypominał ekstrawagancki dywan, a który w obecnej
porze roku ustąpił miejsca brunatnej, szarej wykładzinie, upstrzonymi tu i
ówdzie białymi wzorkami.
Mężczyzna usłyszał za sobą cichy poszum i krótki, ale doniosły hałas. Nie
obejrzał się, bo nie zwykł patrzeć wstecz, jakkolwiek to rozumieć. Dobrze
wiedział, że gdyby to zrobił, ujrzałby parę wzlatujących ptaków w miejscu
wytwornych, solidnych koni, nie pozwalających sobie nawet na uwłaczające ich
godności, pospolite rżenie. Po co bezpośrednio wracać do czegoś, o czym
doskonale wiemy?
Przyłożył różdżkę do drzwi frontowych – a były to drzwi
ogromne i masywne, które umożliwiały wejście na urokliwy, niewielki
dziedziniec. Pokonawszy i to ‘pomieszczenie’, Edward przestąpił próg
przedsionka, jeśli w ogóle można tak nazwać tę wielką, pięciokątną komnatę,
gdzie każda ze ścian posiadała jedną parę drzwi. Stał więc z rękoma ściśle
przystającymi do tułowia, podnosząc a to spuszczając wzrok z naprzeciwległych
wrót. „Te prowadziły chyba… na pewno… do j e g o pokoju...”. Jego,
Nim, Jemu, On...! Lucas - ale nie tak po prostu...
Lucas był drugim synem Edwarda, starszym od Zane’a o sześć lat. Pod żadnym
pozorem nikt nie mógł o nim wspomnieć w obrębie tego domu, szczególnie w
obecności właściciela posesji. Wiązała się z tym bardzo delikatna historia z
przeszłości, którą Edward rzadko co przywoływał, choćby we własne myśli. Ale
czasem – tak, jak teraz - dopadały go przelotne refleksje, w których widział
swego dziedzica... dziedzica, który ów dziedzictwa w pełni się wyrzekł! We
wrzasku, jak pospólstwo, w gniewie, jak impertynencki szczeniak! Swoją drogą,
krzyk ten usłyszała chyba cała służba Gringottów, poczynając od kucharek i
lokaju, a kończąc na ogrodnikach, niknących gdzieś między wysokimi krzakami
wonnych róż, jakby obawiali się, że i ich może dopaść gniew Pana. Wszyscy
t o słyszeli, bo nie sposób było nie usłyszeć. I wszyscy musieli o
t y m szybko zapomnieć, bo tak im kazano…
Patrzył więc na drzwi, zamknięte od przeszło sześciu lat, i zastanawiał się nad
błędami, jakie popełnił w wychowaniu Lucasa. „Rozpieszczony dzieciak, to
wina jego matki!”, stwierdził w końcu i była to myśl uwieńczająca całą
refleksję - podsumowanie, które nie odbiegało treścią ani od przeszłych, ani od
przyszłych.
Wszystko postępowało w sposób schematyczny. Najpierw poczuł przemożną chęć
zobaczenia Zane’a, załagodzenia jego widokiem porażki związanej z utratą
pierwszego syna, którego rozpamiętanie, zwłaszcza w swojej duszy, było zbyt
bolesne, dlatego zakazane. Później ogarnęła nim złość, znajdująca upust w mocno
stawianych krokach. Aż wreszcie obiecał sobie, że nie pozwoli na odejście
swojemu ostatniemu synowi, właściwie jedynemu – nie pozwoli mu na tak karygodne
zachowanie, jakie niewątpliwie zaprezentował Lucas! Takie... takie niepodobne do
Gringottów...!
Gdy pokonał
kilkanaście wąskich stopni i znalazł się w podłużnym, dość ciemnym pokoju,
gdzie tylko jedno, wysokie okno wpuszczało do środka strugę popołudniowego
słońca, rozejrzał się uważnie. Nie odnalazłszy Zane’a, westchnął cicho, niemal
bezgłośnie. Przemierzywszy z wolna pokój, odgarnął zamaszystym ruchem zasłony z
pozostałych okien. Obrócił się na pięcie - w tym samym momencie dostrzegł na
podłodze jakiś lśniący element, wyzierający spod bordowej narzuty. Schylił się
nieco, a gdy w jego rękach spoczęła złota ramka, którą chwilę później – jak
gdyby nigdy nic – schował do wewnętrznej strony marynarki, poczuł, że jego
p l a n może wkrótce legnąć w gruzach.
Nawet nie był w
stanie określić czasu, w którym pokonał dystans niemal całego zamku. Rozsadzała
go wściekłość i to nawet silniejsza, bardziej wrząca, niż ta, która buchała
wściekle, ilekroć wspomniał niewybaczalny postępek Lucasa. Dlaczego Zane
zmierzał ku podobnemu wykroczeniu, ku rozczarowaniu swego ojca?! Litości!
Przecież miał zostać jego dziedzicem, spadkobiercą, człowiekiem, który wpłynie
na setki żyć i które będą istnieć na jego warunkach! Los miał postawić na jego
drodze jeszcze wiele powodów do wątpliwości, gubiących słabostek, które za
każdym razem winien szybko ominąć, a w razie potrzeby zlikwidować bez
mrugnięcia okiem! Dlaczego więc zaprzątał sobie głowę TAKIM SZCZEGÓŁEM?!
Chłopak odznaczał się niezwykłymi predyspozycjami, nie powinien tego zmarnować,
zniweczyć lat pracy i praktyki tak, jak jego brat-nieudacznik!
„To nie był czas
na żadnego bachora! Nie miałem innego wyjścia, musiałem się go przecież
pozbyć...! A ta Amelia… Jest jeszcze młoda, głupia… Gdy dorośnie, zrozumie, że
dokonując innego wyboru, zniszczyłaby życie nie tylko swoje, ale też Zane’a i
tego… tego d z i e c k a...”.
Usadowiwszy się w
swoim twardym, obszernym krześle, postawił na uporządkowanym biurku zabraną
przed momentem rzecz. Uśmiech wypływający z ramki wydał mu się znajomy.
Właściwie dobrze wiedział, kim była osoba uwieczniona na zdjęciu, ale... czy to
naprawdę ta sama dziewczyna? „Żadnych wątpliwości, żadnych wyrzutów.
Spokojnie, każdy ma swój rytm”. W końcu i Amelia dojdzie do siebie, tak, to
pewne, przecież minęło już... dopiero?... kilka miesięcy, wkrótce rok... Czas
płynie, goi rany, przynajmniej tak mówią, ale kiedy nie ma się już żadnych
złudzeń, warto w to uwierzyć. Edward wierzył w te słowa, tak samo, jak wierzył
w swoje racje i postępowanie, mimo że działając w ten, a nie inny sposób wyparł
się własnego człowieczeństwa…
Sposępniał. Płacił za błędy dziecka, które powinno dawać mu więcej powodów do
dumy, niżeli wstydu i hańby! Na samą myśl o konsekwencjach pewnej s p r a
w y oblał go zimny pot. W trakcie jednej chwili jego kilkumiesięczne
starania mogły pójść na marne i to wyłącznie przez NAZBYT wrażliwą duszę tego
młokosa, którego ktoś ośmielił się ozwać jego synem! Zane rozpamiętywał,
zastanawiał się, a wszystko to prowadziło do nieuchronnej samodestrukcji!
Starszy Gringott starał się nie myśleć o defektach i ubytkach w wychowaniu swej
latorośli - nie tego ją uczył, więc nie musiał czuć się jakkolwiek winny
– ale o tym, że wyraźnie musi interweniować, bo w obliczu tak
niesprzyjających okoliczności prędzej czy później prawda ujrzy światło dzienne.
Nurtująca kwestią był już jedynie moment, w którym to nastąpi, a jeśli chodziło
o Edwarda, to zdecydowanie wolał ‘później’ niż ‘prędzej’.
„Czarno-biały świat Zane’a jest za bardzo idealny i spojony, by ta prawda –
zbyt złożona, zbyt bolesna i zbyt p r a w d z i w a – mogła się do
niego przecisnąć...”
Rozległ się cichy świst zaklęcia, błysnęło delikatne, niemal niezauważalne
światełko – tak niezauważalnie, jak nikły pyłek znajdujący się na czarnej
gładzi biurka w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą stała złota ramka. Wystarczył
jeden pogardliwy gest ręki, by strzepnąć ostatki czyjegoś świata -
nawet, jeśli był on zwykły, bo tylko czarno-biały…
Jedna minuta, szybka decyzja – nagła, ale jednak rozważna i stosunkowo
przemyślana. Nie było czasu, musiał działać. Przycisnął swoją różdżkę do piersi
i za pomocą niewerbalności zastosował zaklęcie teleportacji. Po gabinecie
potoczył się ostry, pojedynczy dźwięk, tylko po to, by wkrótce napo wrót
wrosnąć w gęstą ciszę.
***
Były takie dni, kiedy czuła się szczęśliwa. W jednej chwili rozsadzała ją
nieopisana radość, a już w drugiej karciła się za odczuwanie jakichkolwiek
przejawów zadowolenia, za częściowe bycie dawną sobą – czyli kimś, kim
właściwie byłaby nadal, gdyby… A byłaby nastolatką. Zwykłą nastolatką, pnącą
się po szczeblach swojego życia z różnymi skutkami – spadała, ale zawsze się
podnosiła, rozpoczynając ponowną wspinaczkę. Teraz upadała niemal od razu.
Szybciej, boleśniej i głośniej... ale przecież właśnie tak powinna się czuć...
powinna... Boże, dlaczego więc nie mogła już nawet myśleć?!...
W wolnym czasie przesiadywała w szklarni, która niegdyś należała do jej matki.
Amelia nigdy jej nie poznała, kobieta zmarła przy jej porodzie. Dziewczyna
wiedziała o niej właściwie tyle, ile zdołała wynieść z nostalgicznych opowieści
ojca, toteż nie czuła jakiejś przemożnej tęsknoty, raczej przelotne ukłucia
smutku. Bo inne dziewczynki w jej wieku… Nie, nic, nieważne.
Opuszczona szklarnia była niesłychanie zaniedbana - nieodwiedzana przez ponad
szesnaście lat zdążyła osiąść w grubą warstwę kurzu. Podłużne pomieszczenie
było wręcz upiorne, kompletnie nie przypominało tego bajkowego raju, co parę
wiosen wcześniej. Amelia wprowadziła tam porządek, wysprzątała, powyrywała
chwasty, załatała dziury w ścianach, powoli zbliżając się do przywrócenia
poprzedniego wyglądu. Ożywiła wielki, suchy pień, który w rzeczywistości okazał
się być kwiecistą siecią pnączy. Zgłębiając tajniki roślin, szczególnie tych o
magicznych właściwościach, wypełniała luki w swoim planie dnia. Zabijała czas.
Robiła coś pożytecznego, a sama świadomość o tym napędzała jej krew, odganiała
zgubne myśli, chociaż na krótką, zbawienną chwilę...
(...) Nie mów: „to jest ta chwila”. I nie patrz tak, jakbyś mówił o wieczności.
Chwila to jedno, wielkie ‘nic’ ulatujące w przestrzeń nim zacznie stawać się
wszystkim... Nie chcę tak skończyć...
Owe pnącza, oplatające drewnianą kolumnę niczym boazeria znajdowały się w samym
centrum szklarni, przywodząc na myśl suwerena wszelkiego kwiecia. Ich drobne,
zielone listki drżały delikatnie, jakby do taktu jakiejś smętnej melodii. Pień
okrążał płytki i przejrzysty strumyk, który docierał również do reszty roślin,
stanowiąc system nawadniający. Po obu stronach szklarni stały wąskie, dosyć
wysokie półki, na których z kolei ustawiono doniczki z mniejszymi kwiatami. Z
sufitu zwisał baldachim upleciony z kolorowych płatków; wieczorną porą usypiał
je dźwięk bezustannie krążących świetlików.
Patrząc na pulsujące karminem słońce, Amelia pomyślała, że wkrótce zapadnie
zmierzch. Usłyszawszy cichy szelest, podejrzewała, iż jego sprawcą był młody,
biały kociak, który przybłąkał się tam parę dni wcześniej i nieomal natychmiast
uwił sobie gniazdko pod powalonym pniem, na miękkim mchu. Nie wadził Amelii swą
obecnością w żaden sposób, więc ta nie zamierzała go przepędzić, wręcz
przeciwnie. Dopiero kolejne sekundy miały jej pokazać, jak duży popełniła błąd,
nie wyczuwszy bytu swej najgorszej i najbardziej realistycznej zmory, z jaką
kiedykolwiek przyszło jej się spotkać...
- Widzę, że
znalazłaś sobie zajęcie. To dobrze, bardzo dobrze... – dobiegł ją czyjś
baryton. Ów tembr był jej na tyle znany – i to w najbardziej negatywnym
znaczeniu, jaki w ogóle można sobie wyobrazić – że aż zastygła pod jego
wpływem. Odwróciła się powoli; ból powrócił w uderzającym tempie, piętnując,
przypominając, przygniatając...
- Przyszedłem
się upewnić, czy nadal pamiętasz o naszej umowie – powiedział ozięble
mężczyzna, zadzierając wyniośle podbródek. – Zane powiedział mi, że masz pewne
obiekcje... – dodał, tuszując zdenerwowanie kilkoma beznamiętnymi spojrzeniami.
Dostrzegłszy w jej oczach niepewność, zmarszczył brwi. – Sądziłem, że już
wszystko sobie wyjaśniliśmy, układ był prosty... – odparł z naciskiem,
aczkolwiek zachowując przy tym umiarkowany spokój. - Słyszałem, że twój ojciec
wygrał przetarg… Czyżby ostatnia deska ratunku?... – Dla dopełnienia swej
perfidii uśmiechnął się uprzejmie.
Spuściła wzrok. Zagłuszając w sobie ten okropny, rozdzierający krzyk rozpaczy,
zacisnęła mocno wargi. „Nie” wyszeptane było ciszej od poszumu
pałętającej się na zewnątrz zimy. Czuła, jak w gardle wytwarza się sporych
rozmiarów gula, powiększana przez wyrzuty sumienia, ale nie potrafiła jej
połknąć, a ich unicestwić, zepchnąć w głąb siebie... Katowała się, bo
wiedziała, że na to zasługuje. Że tak... że tak POWINNA się czuć...
- Sprawdź swoje
konto – poradził matowym głosem, w który niespełna kilka sekund później wdarł
się słyszalny sarkazm: - Ale wybierz inny bank. Do widzenia.
Gdy tylko dobiegł ją dźwięk śniegu uginającego się pod wpływem ciężkawych
kroków Gringotta, wsparła ręce na kolanach i wzięła głęboki oddech. Załkała gorzko.
Kwiat usytuowany pośrodku szklarni momentalnie zszarzał, zwinął swoje płatki i
żałośnie zgiął się w pół tak, jak Amelia teraz…
Ja też nie mam żadnego planu...
*
- Ale wybierz
inny bank. Do widzenia. – Wycofał się ze szklarni, jak ktoś, kto ubił korzystny
interes i właśnie zamierza to oblać. Były to jednak tylko pozory, którymi
zmuszony był operować, bo tak nauczyło go życie. Znalazłszy się kilkanaście
metrów od budynku, twarz Edwarda Gringotta widocznie sposępniała, a ramiona,
zwykle wyprostowane, opadły bezradnie, jakby ciągnione ku ziemi przez nasto
kilogramowe ciężarki. Sam był zdziwiony, że tak długo udało mu się
zachować t ę sprawę w tajemnicy przed Zane’m, który przecież z
łatwością mógł się o niej dowiedzieć, chociażby od samej Amelii. Wystarczyła
jakaś kłótnia, drobna wymiana zdań, by o tym wspomniała. Ale najwyraźniej ta
dziewczyna była porządniejsza i bardziej honorowa niż Edward z początku
zakładał, co oczywiście stanowiło element sprzyjający...
Zerknął z ukosa na zegarek oplatający jego prawy nadgarstek. „Pięć minut”,
pomyślał, wypatrując na niebie trzech szarych gołębi i, rzeczywiście, ujrzał je
parę chwil później. Przycupnęły na odśnieżonej, pokrytej żużlem drodze i
zagruchały wdzięcznie. Jednocześnie uniosły łebki ku skupionemu mężczyźnie,
jakby doskonale wiedziały, co powinny zrobić.
- Do
Ministerstwa – powiedział Edward zmęczonym tonem i sięgnąwszy do kieszeni
marynarki wydobył z niej garść złotego pyłu. Wyrzucił go niedbale w powietrze;
proszek opadł na śnieżnobiałe skrzydełka gołębi niczym siepiąca mżawka. Małe
dzioby zaczęły się nagle powiększać, deformować, przybierając ostatecznie formę
końskich pysków, a drobne ciałka potężnych, umięśnionych tułowi. Nie minęła
nawet chwila, a w miejscu, w którym jeszcze przed kilkoma sekundami siedziały
gołębie, pojawiły się lśniące, silne rumaki, zaprzężone do szykownej dorożki;
zaczarowane karoce wracały do łask, wielu arystokratów sprawiało sobie takie,
niemal rodem z XIX wieku.
Mężczyzna wspiął się po niewielkich schodkach i opadł niemrawo na czerwone,
obite miękkim materiałem siedzenie. W chwili, gdy
rozległo się trzaśnięcie drzwiczek, konie zarżały radośnie i ruszyły w kierunku
odległego lasu. Osiągnąwszy już znaczną prędkość, poderwały się z
ziemi, unikając tym samym zderzenia ze ścianą drzew. Niebiański galop nie trwał
jednak zbyt długo; pojazd zniknął w powietrzu, wtapiając się w szarość zimowego
dnia. Tylko drobinki złotego pyłu drgały jeszcze w próżni, ale i one
przyblakły, jak słabe promienie słońca, które dla niektórych już dawno
wystygło...
*
Myśl o Amelii Ferox była nie tyle męcząca, co rozpraszająca - zaprzątała jego
matematycznie uporządkowany umysł przez całą podróż do Ministerstwa Magii.
Dopiero gdy przekroczył próg majestatycznego budynku, wszystko to, co nie
dotyczyło frapującej sprawy kontraktu automatycznie zepchnął na dalszy tor.
Nieoficjalne spotkanie z dyrektorem Działu Finansowości przebiegło dość
schematycznie – niepewność kontrahenta związana z przedsięwzięciem, konsultacja
z mniej i bardziej rozgarniętymi współpracownikami, dłuższa chwila
zastanowienia i decyzja – jak zwykle korzystna dla banku Gringotta i jak zwykle
przyjęta na jego warunkach.
Po niespełna godzinnych negocjacjach Edward Gringott wyszedł z Ministerstwa,
ale nie sprężystym krokiem człowieka, który odniósł ogromny sukces, ale krokiem
zmanierowanego i nastawionego na ciągłe zwycięstwa biznesmena – osoby
konsekwentnie i równie beznamiętnie ciskającej swe kolejne wygrane do wiru
poprzednich, jakby robiła to od niepamiętnych czasów i zawsze z takim samym
znużeniem. „Wszystko i wszyscy mają swój indywidualny rytm - wystarczy się
do niego dostosować albo udawać, że się to robi. Zwłaszcza to drugie.
Przynajmniej nie zatracisz w nich własnego...”, myślał, ilekroć zawartość
bankowej krypty Gringottów powiększały kolejne kopce złotych monet. I w tym
dniu nie było inaczej.
Wsiadł do dorożki, pozwolił sobie na głębokie odetchnięcie – podsumowanie
dotychczasowego wysiłku. Srebrne, surowe wskazówki podręcznego zegarka ponownie
zwróciły jego uwagę. „Wszystko i wszyscy mają swój rytm...” Siedem minut
spóźnienia!, obwieszczały niemo proste strzałki. No cóż, wystarczy odjąć trochę
czasu z rodzinnej kolacji, wybrać drogę na skróty – zaiste, niewielka strata –
a nadrobi to minimalne opóźnienie.
Poczuł delikatne szarpnięcie. Znowu szybował nad jednakowymi garbami budynków;
malejące z wolna gmachy sprawiały wrażenie biało-czarnych kostek domina, które
mimo furiackiego wichru stały niezachwianie i statecznie, a tylko w czyjeś
szalonej wyobraźni zwalał je zagubiony wróbel... „I wszystko zaczyna się od
początku, od podstaw” – Edward odruchowo wyjrzał za bogato zdobione
okienko, jego oczy błysnęły. „Nie ma śmierdzących uliczek, nie ma
matek-nastolatek, które się tam łajdaczą, nie ma narkomanów ani pijaków
sączących wino tańsze od wody... To Imperium. To pieniądze. To
wizje.”
A tylko wizje, wizje
Edwarda Gringotta nigdy nie były czarno-białe.
~*~*~
*Jakby ktoś nie mógł
się zorientować, nie są to obecne myśli bohaterów, ale słowa, które niegdyś
wypowiedzieli, prawdopodobnie w swoim towarzystwie, co zresztą może wynikać z
kontekstu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz