Ze wzgórza, ku płynącej dołem rzeczce, skręcała ocieniona klonami droga. Rose pobiegła
w tamtym kierunku. Przestępując ‘próg’ lasu, niezwykle posępnego o tej porze
roku i dnia, pochłonęła ją bezbrzeżna ciemnia. Co z tego, że przyspieszyła,
jeśli wciąż miała wrażenie, że odległości, zamiast maleć, wydłużały się do
niemiłosiernych dystansów? To tak jakby robiła kroki w tył, do samego końca
sądząc, że idzie naprzód...
Potknęła się; nawet ten
cholery kamień zdawał się z niej szydzić! Upadła – rozdarta między słabością,
rozżaleniem a wściekłością, zaciskała pięści. Drzewa wyciągały ku niej swe
czarne, długie pazury, tworząc coś na kształt luźnej kopuły. Dryfująca nad
gruntem mgła owinęła się wokół jej skulonego ciała, jak jedwabny, miękki szal.
Gwiazdy nie błyszczały, nie oświecały drogi zbłąkanym – absurdalnie
solidaryzowały się z nocą.
Wszystko zastygło w przytłaczającej ciszy. Tylko ona... ot co... żałosny
wyjątek... Zimowy wiatr tchnął w jej poukładane myśli apokaliptyczne
spustoszenie. Rozbrzmiewała ich chaotyczną symfonią, pełną nieprzemyślanych,
kłócących się ze sobą dźwięków...
Klakson.
-
ZŁAŹ Z DROGI!
Kilka kroków w bok, tak, tyle wystarczy... Kierowca wystawił przez okno
środkowy palec - „kolejny szowinistyczny dupek”, pomyślała dziewczyna.
Próbowała zebrać w logiczną całość swoje postrzępione uczucia, wyznaczyć sobie…
im!... jakieś zadanie, jakiekolwiek, bo inaczej zwariuje!
Udało się.
Cel:
dom.
Minęła rodziców, którzy siedzieli przed kominkiem, wpatrując się leniwie w
dogasające bierwiona. Nie zauważyli...
Cel:
pokój.
Wspięła się niemrawo po schodach, stopień po stopniu; wszystko tak się dłuży,
tak męczy, tak przygniata do ziemi!
Cel:
zasnąć.
Opadła bezwładnie na łóżko, wmawiając sobie do utraty zmysłów, niczym
symboliczne liczenie baranków, że dzisiejszy koszmar okaże się jedynie zwykłym,
sennym... koszmarem. Ale takim, przez który nie robi ci się na przemian gorąco
i lodowato. Który nie powoduje, że twoje myśli krzepną w jednej sekundzie, by
już w drugiej zalać cały organizm. Który nie sprawia, że nagle otwierasz
walizkę i wrzucasz do niej tak, jak leci – nieskładnie i niczym w jakiś
obłędnym amoku – wszystkie swoje ubrania, mając złudną nadzieję, że jutro...
och tak, jutro... że już cię tu nie będzie.
Migdałowe oczy zerkają z
ukosa na czarny, niewyraźny kontur pobliskiego wzgórza, na którym króluje
posępna wierzba i gdzieś tam, właśnie tam, jest...
- Wygrałeś... – szepnęła oschle, ale jakby
bez jej udziału. – Dobranoc.
Nie spała dobrze tej nocy.
***
Był ciasteczkiem, autentycznym ciasteczkiem i to takim... cóż, naprawdę wielkim
- z wisienką, osadzoną delikatnie na jego ociekającym płynną czekoladą i
wiórkami kokosu wierzchołku... Brakowało jedynie bitej śmietany i niezwykle
głodnych kobiet, które żarliwie próbowałyby się do niego dobrać.
„Ach...”
Kiedy zmuszony był wstać, ponieważ jakiś wyjątkowo utalentowany idiota
nakręcił zegar na ósmą rano, nie darł się wniebogłosy, kto to u licha zrobił,
choć na początku, jak przystało na rozbudzonego, nieświadomego jeszcze
człowieka, miał taki zamiar. Przeciągnął się, melodyjnie strzyknął kośćmi palców,
co niektórych doprowadzało do szewskiej pasji, i przez chwilę zastanawiał się,
co by tu dzisiaj zmajstrować, jak wykorzystać czas w najbardziej korzystny dla
siebie sposób.
Odgarniając kołdrę nieco rozleniwionym ruchem, zastygł nagle w impasie, po
którym nastąpiła niespodziewana lawina zdarzeń. Rozradowany, jakby ktoś właśnie
wstrzyknął mu dożylnie roczną dawkę endorfin, wyskoczył z łóżka i wybiegł na
balkon, do którego drzwi znajdowały się w jego sypialni. Westchnął głęboko,
silnie; nim zimowe powietrze dostało się do jego płuc, zdołało po drodze
zamrozić wszystkie splątane żyłki i komórki - i to w takim stopniu, że Malfoy,
pędząc na złamanie karku, wskoczył z powrotem do pokoju. Po jego ciele przeszła
fala nieprzyjemnych dreszczy, którą automatycznie załagodził przypływ nagłego
szczęścia.
„Śpię. Śnię. Żyję!...”
- Paniczu...?
„Uchh! Co zaś?!”
Raptownie spojrzał w kierunku drzwi. Spostrzegł dość tęgą skrzatkę, a także, ku
własnemu przerażeniu, Zabiniego. Austina Zabiniego. Tego samego, przez którego
‘zwłoki’ przepadł niespełna miesiąc temu...
Niemożliwe...?
-
Pan Draco kazał mi wprowadzić gościa – odparła skrzatka i wyszła, zatrzaskując
za sobą drzwi.
Z trudem przełknął ślinę, która przepłynęła przez jego zdławione gardło. Czuł
się tak, jakby ktoś kazał mu przebywać w jednym pokoju z najprawdziwszym duchem
i to takim, który niekoniecznie dobrze mu życzył.
Rzucił Zabiniemu krótkie spojrzenie, ale szybko je spuścił; jeszcze bardziej
pobladł. Otoczył się kołdrą, sięgnął po pierwszą lepszą koszulkę i spodnie, by
następnie je na siebie nałożyć. Starał się nie patrzeć w stronę dość rozległej
blizny, biegnącej głębokim, zaczerwienionym rowkiem wzdłuż lewego policzka
Austina, ale wrodzona ciekawość skutecznie mu to utrudniała. Wspomniana szrama
przywodziła Scorpiusowi na myśl tylko jedno...
-
Wyglądasz jak gangster – pozwolił sobie na drobną dygresję, która dla
normalnego człowieka byłaby po prostu niewłaściwa.
Krukon pozostawił to porównanie bez komentarza. Zaczynał mieć poważne
wątpliwości, co do trafności wyboru dokonanego przez jego rodziców. Ten cały
Scorpius zdecydowanie nie wyglądał na kogoś, z kim mógłby przeprowadzić
normalną rozmowę, nie wspominając już o zaufaniu...
Usiadł na wskazanym przez niego fotelu. Był spięty i poirytowany, co oczywiście
nie uszło uwadze Malfoya. Ten wyciągnął w kierunku Zabiniego paczkę papierosów,
ale usłyszawszy jednoznaczną odmowę, sam wetknął sobie do ust jedną Tiarkę i
bezopornie ją zapalił. Ojciec chyba by go zabił, gdyby zobaczył, co teraz robi,
a matka... Cóż, pewnie kazałaby mu zebrać z trawnika wszystkie pety, o których
pozostawienie niesłusznie oskarżała służbę, a której winę w poczuciu zagrożenia
zasugerował sam Scorpius. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu,
aż w końcu, nieco zniecierpliwiony Malfoy zabrał głos:
-
Nie chcę być uszczypliwy, ale ile jeszcze zamierzasz tutaj siedzieć? Muszę
wiedzieć czy zostajesz na obiad, czy nie... – Kpił sobie i miał tego pełną
świadomość. Był pewien, że Zabini zaszyci go jakąś równie ciętą ripostą, po
której nie będzie wiedział, co odpowiedzieć, bo właśnie takie sytuacje zdarzały
się w Hogwarcie.
Ale Austin wstał, najwyraźniej szykując się do wyjścia. To nie miało żadnego
sensu, czuł się zażenowany całym tym kabaretem! Położył dłoń na klamce...
-
Poczekaj – usłyszał za plecami. Po rozbawionym i kpiącym tonie nie zostało ani
śladu – na jego miejscu pojawiły się powaga i stanowczość, której nie warto
było się sprzeciwiać. Odwrócił głowę – Malfoy opierał się o biurko z
zaplecionymi na piersiach rękoma.
-
Jesteś jakiś dziwny – zauważył powoli Scorpius, robiąc ku niemu kilka kroków. –
Co się zmieniło przez te tygodnie? – zmrużył oczy, spoglądając gdzieś w bok,
byleby tylko nie na pokiereszowaną twarz Austina. – Czym cię tam naszpikowali?
– dociekał podejrzliwie. Jeszcze chwila, a zacząłby wymieniać nazwy
poszczególnych specyfików i ingrediencje, na jakie się składały. Był naprawdę
niezły w te klocki.
-
Nikt w szkole nie wie, co się z tobą naprawdę stało, oprócz mnie i jeszcze
takiej jednej... Chociaż pewnie i tak te kurze gnioty powitają cię w iście
królewski sposób!... Ekhm... tak z ciekawości... Powiesz wreszcie, kto cię tak
załatwił?!
Zabini zacisnął usta w poziomą, siną kreskę; spuścił wzrok.
-
Nie pamiętam... – wypowiedzenie tych słów kosztowało go o wiele więcej, niż
Malfoy w ogóle mógł sobie wyobrazić.
Scorpius uniósł lekko brwi.
-
No tak, eee... to się zdarza... – „A... a to co? EMPATIA?! Ooo nie...! Nie
będę cieplutkim Scorpiusikiem!”
-
Nie, nic nie rozumiesz!... – syknął z wyrzutem Austin, nerwowo pocierając dłoń
wierzchem drugiej. - JA... NIC... ZUPEŁNIE NIC... – zaczął kręcić głową,
w prawo, w lewo, coraz bardziej posępniejąc.
-
Bez jaj – podsumował Scorpius nieco powątpiewającym uśmieszkiem, ale
dostrzegając niemal śmiertelną powagę, wymalowaną na obliczu swego rozmówcy,
rozdziawił usta. – Ożesz. – Przez chwilę czuł się dość przytłoczony
dostarczanymi informacjami, które jedna półkula rozpatrywała w kategorii
dramatu, a druga dość naciąganego science-fiction. Nie mniej jednak, gdy opadła
fala zdumienia, napłynęło coś, co towarzyszyło Malfoyowi już od dłuższego
czasu...
-
Nie mogę wrócić... TAM... nie wiedząc nic i nie znając nikogo – kontynuował
Zabini, pochylając się lekko i garbiąc. – Cokolwiek o mnie wiesz albo nie
wiesz... Na pewno jest to więcej niż ja potrafię sobie przypomnieć. Jestem w
siódmej klasie, do końca zostało tylko pół roku, muszę to jako przetrzymać,
ale... tylko jeśli mi pomożesz. Mam pustkę w głowię, nie rozróżniam twarzy.
-
To znaczy, że... – Malfoy zrobił krótką pauzę – że mnie też... eee... nie
pamiętasz?
...przebiegłość...
Austin przytaknął.
-
Zacznijmy od początku – powiedział ochoczo Malfoy, maskując oznaki zadowolenia.
Gorsza Strona, która zdołała się w nim wygodnie zadomowić, przeniknęła do
dominujących intencji. – Co chcesz wiedzieć? – spytał niepewnie, jakby chciał
sprawdzić czy grunt pod jego stopami był na pewno stały. Nie lubił ryzykować,
wiedząc, że może przy tym więcej stracić niż zyskać. Krótką chwilę później
stwierdził z zadowoleniem, że jego sytuacja była wręcz idealna. Jego usta
wygiął mefistofeliczny uśmieszek...
-
Wszystko! – wypalił Austin, a jego źrenice powiększyły się do takich rozmiarów,
że Scorpius zaczął snuć domysły co do dawek psychotropów, które niewątpliwie
serwowali mu w szpitalu między płatkami sałaty. Przez chwilę nawet rozważał,
czy samemu nie wybrać się do sanatorium, ale w kolejnej chwili uświadomił
sobie, że musi mieć wszystko pod kontrolą - tu, na miejscu, a jego urlop
z pewnością by temu nie sprzyjał.
-
Chcę wiedzieć, jaki byłem, co robiłem, jakie miałem idee! – kontynuował
zaciekle Krukon, dostrzegając malujące się na obliczu Scorpiusa zdumienie. –
Muszę... A ty mi w tym pomożesz. – To już nie była prośba, ale rozkaz.
Malfoy parsknął pod nosem.
-
To zdecydowanie twoja cecha – powiedział, uśmiechając się zgryźliwie. – „Ja
chcę, a ty mi to dasz!” Nie ma, nie ma – pokiwał mu przed twarzą swoim palcem
wskazującym, jak matka dziecku, które właśnie zostało przyłapane na podkradaniu
świeżo upieczonych ciasteczek. – Coś za coś...
-
Formalności odłóżmy na później... Zacznijmy od podstaw. Byłeś... jesteś...
Prefektem Naczelnym Hogwartu, odbieranie Gryfonom punktów to twoje zadanie
specjalne... – uśmiechnął się jadowicie. – Hej!, mam pomysł. – Podszedł do
regału z książkami, a po chwili rzucił Austinowi jakiś niewielki, całkiem
ładny, zdobiony motywem kwiatów, tom. Po krótkiej analizie zawartości chłopak
stwierdził, iż był to album ze zdjęciami. Zerknął na pierwszą kartę, na której
przyklejono fotografię przedstawiającą liczną grupę dzieci. Niektóre nawet do
niego machały.
-
Rocznik dwa tysiące szósty* – mruknął Scorpius, zerkając kątem oka na album. –
Nie twój – skorygował, kiedy Austin nachylił się nisko nad zdjęciem, próbując
znaleźć wśród tłumu znajomą twarz.
-
Doskonały rekwizyt w szantażach... kurczę, będę świetnym psychiatrą... –
dorzucił z cwanym uśmieszkiem. Austin zdawał się tego nie usłyszeć.
-
Przyjaźniliśmy się? – dociekał dalej Zabini, przewracając na kolejną stronę,
skąd obserwowało go dwóch chłopców: on, w młodości, i... Scorpius. Obydwaj
próbowali odbić się wraz z miotłami od podłoża. Najwyraźniej już we wczesnych
latach swego życia kształcili się w zakresie znajomości Quidditcha i, co tu
ukrywać, szło im to całkiem nieźle.
Oczy Malfoy błysnęły tajemniczo.
-
W pewnym sensie... owszem. – Gdy to mówił, przed twarzą zdawały mu się
przewijać poszczególne sceny z ich burzliwej znajomości. Kiedy to po raz
pierwszy ojciec przyprowadził Zabiniego do posiadłości Malfoyów. Kiedy już
zaczęli się kłócić o to, kto jest najlepszą drużyną Quidditcha, kto wiedzie
prym wśród zespołów muzycznych, jakie zaklęcia są najtrudniejsze i jak oni
potrafią sobie z nimi poradzić, udowadniając rzekome umiejętności na dżdżownicach,
później na upierdliwych psach sąsiadów, aż koniec końców na sklątkach
tylnowybuchowych gajowego i chuderlawych pierwszoroczniakach... Patrząc na
tamte wydarzenia przez pryzmat czasu, Scorpius był w stanie nawet przyznać, że
jego i Austina łączyło coś, co można by nazwać specyficzną przyjaźnią i to w
bardzo wczesnym stadium. Później ich drogi rozeszły się tak szybko, jak
złączyły w jedną. A główną tego przyczyną, jak młody Malfoy twardo zakładał do
dnia dzisiejszego, było pojawienie się na horyzoncie Rose Weasley.
-
Powiedzmy, że poróżniły nas poglądy – wymruczał, dobierając słowa w taki
sposób, żeby najprecyzyjniej odzwierciedlić prawdę, a jednocześnie, żeby nie
zdradzić zbyt wiele. Niespodziewanie uderzyła go pewna zaskakująca, a zarazem
dość przebiegła myśl. Mógł manipulować Zabini’m i to w najbardziej bezlitosny
sposób. Umysł Krukona, absolutnie pozbawiony jakiejkolwiek treści, stał dla
Scorpiusa otworem – mógł go zapełnić tym, czym tylko zechciał, umieszczając w
nim podobne sobie przekazy. Prawdziwe wyzwanie!
Z rozmyślań wyrwał go zainteresowany głos Austina.
-
Kto to?
Scorpius odetchnął ukradkiem. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że Zabini
spenetrował jego świadomość i wyciągnął z niej strzępy planowanej intrygi, a
teraz zamierzał to właśnie wyjaśnić. „On naprawdę nic nie pamięta! Ciekawe,
bardzo ciekawe...”, zarechotał w duchu, kiedy Austin postukał palcem o
fotografię, na której widniała uśmiechnięta twarz Rose Weasley, a w jego
tęczówkach pojawiły się płonące znaki zapytania.
-
Kto to? – powtórzył.
Scorpius rzucił okiem na zdjęcie i przybrał dość obojętną minę.
- Chodzi z nami do szkoły, typowa cnotka... –
stwierdził beznamiętnie i stanął przy oknie, odwracając się do Krukona plecami.
-
Kim jest, lubię ją? – spytał Austin. Scorpius mógł przysiąc, że w jego tonie
zadrżały nuty wściekłości, jakby aż mu było wstyd za zadawanie tak kretyńskich
pytań.
Malfoy zawahał się. Powiedzieć prawdę? Poinformować Austina, że z
dziewczyną ze zdjęcia łączyła go głębsza więź, przyjacielska więź, a może coś
więcej...? „Ja i moje perwersyjne myśli?!” Zacisnął pięść na samo
wspomnienie o ostatnim członie swojej przelotnej refleksji i, jakby chcąc
zakamuflować ów odruch, włożył obie dłonie do kieszeni spodni. Nigdy nie
potrafił zapanować nad swoimi rękoma. Mógł ugryźć się w język, a w innym
momencie wystrzelić słowami niczym z karabinu maszynowego; umiał zmanipulować
ludzi do takiego stopnia, by postępowali według jego wytyczonych instrukcji,
zwłaszcza wtedy, gdy było mu na to rękę, a im niekoniecznie. Był mistrzem w
swoim fachu. Agentem na misji specjalnej. Wykwintnym zabójcą ludzkich uczuć.
‘Wykwintnym’, bo w końcu nie brał się za byle co! „Tylko te ręce!...”,
złorzeczył w myślach, skupiając wzrok na odległym wzgórzu.
-
Rose... Weasley... – wymruczał pod nosem dość obcym tonem, nie spuszczając spojrzenia
z wystającego ponad horyzontem wzgórza, za którym znajdował się dom Weasleyów.
Ciemna brew Austina wystrzeliła w
górę.
-
No więc, co z nią? – zapytał z wyraźnym zniecierpliwieniem. Najwidoczniej
Malfoy nie znał go na tyle dobrze, by udzielić odpowiedzi bez mrugnięcia okiem,
a właśnie takiego człowieka potrzebował. Chciał się czegoś o sobie dowiedzieć,
a nie paradoksalnie uświadamiać innych!
Malfoy spojrzał na niego z rozdrażnieniem. Marnował czas, a ten jeszcze
ośmielał się go pośpieszać?! Wycedził coś pod nosem, niewątpliwie szpetne
przekleństwo i wziął głęboki oddech, byleby tylko stłamsić w sobie przemożną
ochotę rozwalenia mordy Zabiniego.
-
Wasze relacje są raczej neutralne... ekhm... zdecydowanie... bardzo neutralne –
odparł wreszcie. No cóż, oszukał go. Ta Gryfonka była przeszkodą,
nawet kiedy nią nie była. Mimo to Malfoy miał głęboko zakodowane poczucie
obowiązku zlikwidowania jej, ilekroć choć przez moment pomyślał, że mogłaby mu
w jakiś sposób popsuć plany. Pewnie dlatego przez ostatnie tygodnie z tak
upartą determinacją dążył do ostatecznego zniszczenia jej osoby... A metody do
zrealizowania owego celu... cóż, zresztą dość niekonwencjonalne, zwłaszcza
ostatnimi czasy... dziwiły nawet ich wykonawcę.
Uchwycił zamyślone spojrzenie Austina. Umiejętności Zabiniego zawsze go
intrygowały, nawet poniekąd mu zazdrościł tych idealnie wyważonych eliksirów i
anielskiej cierpliwości w ich przygotowaniu, choć oczywiście nigdy się do tego
nie przyznał. Dobrze byłoby więc mieć go po swojej stronie, a nie w opozycyjnej
partii. No, chyba, że nie zdoła wskrzesić swoich ponadprzeciętnych talentów -
których Scorpius nie omieszkałby się bezczelnie wykorzystać - bo wówczas byłby
mu już zupełnie niepotrzebny. „Weasley to jak kula u nogi, trzymała go ode
mnie z daleka, głupio myśląc, że tego nie widzę...”, stwierdził w myślach.
Nagle, spośród tysięcy mniej i bardziej wyraźnych obrazów swego życia wyłonił
kilka, celowo dobranych. Przypomniał sobie o skandalicznej kłótni Rose i
Austina, której podmiotem - o dziwo - był on sam, a która miała miejsce na
początku roku. Do tej pory nie zdołali się pogodzić. „I już tego raczej nie
zrobią”, zmiarkował, jakby chciał usprawiedliwić swoje drobne kłamstewko,
choć właściwie nie musiał tego robić. Ku swemu wielkiemu przerażeniu poczuł, że
budzi się w nim dziwne... dość obrzydliwe... mdlące... zawiązujące gardło na
gruby supeł... niepokojące i absolutnie nienaturalne uczucie...
Pomyślał,
że...
Cóż...
Tak,
jakby prawie...
No
nie!...
Współczuł
Zabiniemu.
„Gdybym stracił pamięć, byłbym narażony na wpływ takich sukinsynów, jak ja!
Konkurencja nigdy nie śpi!...”
- A ty? – Intensywnie niebieskie oczy spoczęły na
Malfoyu z wyrazem zaciekawienia.
Scorpius, którzy wciąż trzymał ręce w kieszeniach i był obrócony przodem do
okna, ani myślał na niego spojrzeć. Po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że
jego kłamstewka wypłyną na wierzch znacznie szybciej niż poprzednie. I jak na
razie miał to gdzieś. „’Cel uświęca środki’, jak powiedział ktoś cholernie
przewidujący...”
- Co ja?
-
Dziwnie o niej mówisz... – zauważył niepewnie Austin, acz z odrobiną prowokacji
w głosie.
Scorpius poruszył się gwałtownie.
-
Dziwnie? – prychnął sztywno, jakby mówił do kogoś
tępego, ale niemal od razu się zmitygował.
-
Mówisz tak, jakbyś... – zaczął Austin, ale Ślizgon przerwał mu sucho i
wyniośle:
-
Bez psychologowania. Miesiąc w szpitalu zrobił swoje, jak widzę... – syknął,
ale to przeklęte Współczucie-Mnie-Zabija kazało mu złagodnieć. – Chcesz
odzyskać swoją osobowość, to ją odzyskuj. Ale moja jest nienaruszalna i taka
pozostanie – spojrzał na zdziwioną twarz kolegi i przewrócił oczyma – czy
‘aluzja’ tylko po przeliterowaniu rzeczywiście staje się aluzją?!
-...jej
niezbyt lubił? – dokończył po chwili Austin, ignorując dość jasny komunikat
Scorpiusa.
Malfoy uśmiechnął się pod nosem.
-
Widzę, że nie do końca postradałeś zmysły, Zabini – zarechotał, wyciągając w
jego kierunku swoją dłoń. – Myślę, że możemy rozpocząć naszą współpracę –
spointował zgrabnie, z lekkim uśmieszkiem, w którym, ku zrozumiałej niewiedzy
Austina, kryło się wiele podtekstów i niejasności.
Austin popatrzył to na Malfoya, to na zawisłą w powietrzu rękę, znowu na
blondyna, aż w końcu uścisnął krzepko jego dłoń. Nie miał pojęcia, że właśnie
przypieczętował swój nowy rozdział życia - nie wiadomo czy lepszy, czy gorszy,
ale z pewnością i n n y...
*
Wizyta Zabiniego, który
wyszedł niespełna przed sekundą po kilku całkiem interesujących godzinach,
sprawiła, że Scorpius poczuł się jeszcze silniejszy i jeszcze sprawniejszy w
swojej wyrachowanej manipulacji, niż kiedykolwiek wcześniej. Dowartościował
się, niezaprzeczalnie. Mimo początkowych protestów i wątpliwości, nie był to
stracony czas. Wszystko układało się według planu, a nawet lepiej...
Uśmiechając się pod nosem,
sięgnął po album. Kiedy już miał zamiar odłożyć go na miejsce, usłyszał szelest
papieru. Automatycznie zerknął w dół – jakieś zdjęcie opadło bezwładnie na
podłogę. Pochylił się nisko i obrócił fotografię. Była to ta sama dziewczyna,
na którą Austin zwrócił wcześniej uwagę. Mrugała zalotnie, ale dość nieśmiało w
kierunku obiektywu, jak ktoś niezbyt pewny siebie. Wyglądała na dwanaście, może
na trzynaście lat. Ktoś najwyraźniej zaczął się wygłupiać, bo drobna Rose
zmarszczył nagle brwi i spuściła zażenowane spojrzenie - jej gęste rzęsy
rzuciły na skórę półksiężycowate cienie – tak, jak wtedy, gdy spała, a on
przyszedł i patrzył... i patrzył...
Scorpius nie wiedział,
jakim sposobem owa fotografia znalazła się w jego osobistym albumie, natomiast
doskonale wiedział, w jaki sposób z niego zniknie.
-
Cóż, mała... – wymruczał nonszalancko, starannie prostując zagięte rogi kartki
– jak to dobrze, że zawsze wiesz, kiedy usunąć się w cień... – Schował zdjęcie
do jakiejś pierwszej lepszej książki i zepchnął ją w głąb półki.
Porwał w pośpiechu kurtkę
i podrzucił beztrosko kluczyki od swojego najcenniejszego skarbu, łapiąc je z
precyzją iście znamienitego Szukającego, jakiego mianem bezspornie szczycił się
za murami Hogwartu. Wyszedł na balkon i przeskoczył przez kamienną balustradę,
wprost na odśnieżony podjazd.
*
Rose, zgodnie z instrukcją
Fitzroya, opuściła swoje miasteczko około godziny piętnastej. Według wskazówek
nauczyciela udała się do miejsca, gdzie zastała resztę uczestników konkursu z
kręgu Hogwartu. A później... później znikła z życia Scorpiusa Malfoya. I z
własnego również.
A on, jak to miał w
zwyczaju, gubił swoje myśli wraz z przebytymi kilometrami i silniejszymi
podmuchami wiatru. Nieświadomie zamykał je w płatkach śniegu, których część
wkrótce miała zasłać drogę i równie szybko na niej stopnieć; pozostała wciąż
wirowała w powietrzu niczym zwinne baletnice z najlepszego musicalu. Całowały
nosy i policzki przechadzających w pobliżu mieszkańców - zmęczone, miękko
opadały w dół. Niektóre z nich spoczęły przed j e j stopami, a ona
- roztargniona i smutna - zuchwale je podeptała. Może były to myśli o niej
samej. Ale nie mogła wiedzieć, po prostu nie mogła. Jeszcze nie...
Licznik pokazywał prędkość
120 km/h. Matka Scorpiusa z pewnością pokiwałaby karcąco palcem, gdyby
wiedziała, co jej syn wyprawia na drodze, a ojciec... Cóż... uśmiechnąłby się
za plecami żony i mrugnął porozumiewawczo, gdyż publiczne podważenie jej opinii
byłoby wielce niekorzystne w jego sytuacji. Zarówno Draco, jak i Scorpius
uważali, że nikt nie zrozumie ‘jak to jest’, dopóki sam nie spróbuje, a
jakakolwiek krytyka przy użyciu licznych określeń „pirat drogowy!” ucichnie w
jednej chwili, gdy na własnej skórze poczuje się tę w o l n o ś ć. Bo ta
wolność... bo przy niej... bo z nią... było się naprawdę wolnym.
Gdy pokonał swój ulubiony
kawałek trasy – leśną drogę, gdzie śnieżnym nalotem od czasu do czasu potrząsał
wiatr, a poderwane płatki śniegu opadały mistycznie na zdradziecką ziemię
niczym pióra aniołów – odetchnął głęboko. W tym miejscu było coś naprawdę
magicznego, tak magicznego i tak ‘naprawdę’, że aż nawet dotarło to do
hermetycznego Scorpiusa, który takie b ł a h o s t k i
najzwyczajniej w świecie ignorował.
Wyjechał na główną drogę,
zwolnił. Musiał się mocno pilnować, bo w okolicy zauważył kilka radiowozów, a
spisanie młodziaka, zwłaszcza takiego, który akurat nie miał prawa jazdy, z
racji braku wymaganego przedziału wiekowego, było w sytuacji Scorpiusa naprawdę
najmniej wskazaną rzeczą. Nawet ojciec nie byłby w stanie go z tego
wyratować.
Skręcił w okrężną ulicę.
Po niespełna kwadransie stanął przed nieco odrapanym budynkiem, mieszczącym się
w jednej z mniej odwiedzanych dzielnic Londynu. Chłopak przesunął dłońmi po
kierownicy i przełożył
nogę, dołączając ją do drugiej. Kilka metrów dalej
zauważył motor Zane’a.
Żwawym krokiem wszedł
przez bramę wejściową, nad którą wygrawerowany na szyldzie napis wskazywał na
nazwę klubu, a którą była ‘Anathema’, co oznaczało nic innego, jak po prostu
„klątwa”. Malfoy znalazł się nagle w ciemnym, podłużnym tunelu, w którym nie
był w stanie dojrzeć zarysu własnych dłoni, a co dopiero drzwi. Nie był tu
jednak pierwszy raz, doskonale wiedział o panujących ‘zasadach’. Hm... Jak brzmiało
dzisiejsze hasło? Chwila, moment... Niechże sobie przypomni...
- Dzień Dobry, Kochanie...? – wymruczał
powoli, jakby w trakcie mówienia wciąż się zastanawiał nad tym, czy aby hasło
podane przez Zane’a nie było zwykłym żartem. Kiedy jednak usłyszał cichy zgrzyt
metalu – dźwięk otwieranego zamka – i kiedy przed jego nosem otworzyły się
wielkie, mosiężne wrota, zarechotał z niedowierzaniem. Najwyraźniej drinkiem
serwowanym tego dnia był napój o tym wdzięcznym brzmieniu. Uwagę Malfoya
przyciągnął jednak inny element, o ile w ogóle napakowanych ochroniarzy można
określić tak błahym słówkiem. Bezczelność, jak i zarówno ciekawość Scorpiusa
podpowiadała mu pytanie: „Do diaska, skąd bierzecie te szympansie sterydy?!”,
(w jego głowie zrodził się szatański pomysł dodania ich do lukrowych babeczek
Bernie’ego i Ernie’ego) ale poczucie zagrożenia skutecznie wybiło mu ten pomysł
z głowy. Jego metr osiemdziesiąt pięć w zestawieniu z dwumetrowymi dryblasami
nabrało marnego znaczenia. Ale nie to wkurzało go najbardziej. Faceci nie
wykonywali żadnych gestów – nie ściskali palców w pięść, nie uderzali jedną o
drugą, nie wyszczerzali kłów niczym niedźwiedzie na przymuszonej diecie
wegetariańskiej, jak to często robią tego typu ludzie w tego typu miejscach.
Stali – niezachwianie i statecznie – z dłońmi splecionymi w miejscu, gdzie
powinna znajdować się klamra od paska, a ich poważne miny – żadne grymasy,
żadne durne uśmieszki! – za każdym razem doprowadzały Scorpiusa do szewskiej
pasji! Byli nieodgadnięci. No nie, znowu nie mógł wytrzymać! Chyba by się
zastrzelił, gdyby ktoś go teraz zauważył, ale... no dobra... Rozejrzał się
gorączkowo w poszukiwaniu potencjalnego obserwatora i będąc już pewnym, iż w
obecnej chwili stał tam tylko on, zaczął stroić przed ochroniarzami najróżniejsze
miny – począwszy od zuchwałych, aroganckich i bezczelnych, a kończąc na
żałosnych i wyuzdanych, za które w normalnych warunkach zostałby przez nich
powieszony na pobliskiej latarni za... no cóż, po prostu za nogi. Doszło do
tego, że sam rżał ze śmiechu na myśl o tym, co wyprawiał i jak komicznie musiał
wyglądać, skacząc jak królik z mugolskiej reklamy baterii. Później zmrużył
wściekle oczy, bo uświadomił sobie, że na dobrą sprawę jedyną osobą, która w
tym momencie śmiała się każdym centymetrem swojego ciała, był wyłącznie on.
Zrobił groźną minę i zgiął palce – z wyjątkiem środkowego i wskazującego, które
lekko rozchylił. Powstrzymując rechot, zbliżył je do okolic swoich oczu, po
czym skierował je w źrenice jednego z ochroniarzy, wykonując gest w stylu: „I
see you...”.
- Jeszcze tu wrócę... – Machnął ręką ze
zrezygnowaniem i ruszył wzdłuż szerokiego, połyskującego granatowymi neonami
korytarza o niskim, półkolistym sklepieniu. Muzyka dudniła o ściany, zdawała
się je rozchylać i zwężać, w zależności od rytmu i natężenia piosenki. Scorpius
ubóstwiał to miejsce – darmowe drinki, darmowy wstęp, darmowa loża dla VIP-ów,
ale nic w tym dziwnego, wszak Anathema należała do brata Zane’a - Lucasa, więc
ów kompleks przywilejów był jak najbardziej uzasadniony. Malfoy nader często
powtarzał, jak „bardzo przyjaźnią się z Zane’em”, co było przecież zwykłą
ściemą - ale za to jaką skuteczną!
Scorpius strzepnął z
marynarki niewidzialny pyłek i wzruszył ramionami, poprawiając tym samym
kształt rękawów. Wplótł palce w swoje włosy i niedbale je przeczesał – wyznawał
zasadę, że im większy nieład na głowie, tym lepiej, zresztą, ilość dziewczyn,
które zostały przez nie zwabione, skutecznie to założenie potwierdzały.
Wszedł do głównej sali, atmosferą
przypominającą zmodernizowane katakumby. Z racji dość wcześniej pory, na
parkiecie pląsało tylko kilka osób, nie to co w nocy, gdy cały budynek zdawał
się trząść od mnogości kroków, głosów i dźwięków rozbijanego szkła. Z tęsknotą
minął rząd połyskliwych kieliszków, które zdawały się unosić ku górze pod
wpływem zdecydowanie za wysokiej liczby decybeli, i zaczął wodzić wzrokiem w
poszukiwaniu Zane’a. W końcu go zobaczył - rozpartego wygodnie na ciemnej,
niemal czarnej kanapie, z papierosem w jednej ręce, a z butelką w drugiej.
Ruszył w tamtym kierunku.
Ruszył w tamtym kierunku.
~*~*~
*Bitwa
o Hogwart miała miejsce w 1998 r. Z epilogu na końcu siódmej części („19
lat później...”) wynika, iż Rose i Scorpius mają po jedenaście lat.
A
więc jest 2017 rok. Obecna akcja opowiadania toczy się jednak w 2022
lub w 2023 r. (zważając na fakt, że Rose i Scorpius są już w szóstej
klasie, a wkrótce w opowiadaniu "zapadnie nowy rok"). To takie małe
wyjaśnienie, niektórzy kompletnie nie zwracają uwagi na zbieżność dat i kanon,
a myślę, że powinni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz