34. " Tajemnica " - cz. II


  Bez słowa opadł na pobliskie siedzenie. Dopiero teraz dostrzegł kilkanaście opróżnionych butelek po piwie i innym alkoholu – niektóre stały, inne leżały, były też i takie, których fragmenty tkwiły zarówno w pierwszym, jak i w drugim stanie. Sterta petów, którymi po brzegi była wypełniona fluoroscencyjna popielniczka, urosła do rozmiarów sporego, dymiącego wzgórka. Wokół stolika unosiła się dławiąca mgiełka nikotyny pomieszana z zapachem najróżniejszych odmian napojów wyskokowych. Magiczna konstrukcja Anathemy umożliwiała oddzielenie od siebie poszczególnych sektorów niewidzialną ścianką, co służyło przede wszystkim klientom, którzy nie byli w stanie ścierpieć papierosowego dymu, toteż z początku Malfoy w ogóle nie wyczuł wspomnianego odoru.  
 - Spóźniłem się? – spytał z charakterystycznym dla siebie przekąsem, lustrując wzrokiem zagracony stół. – Widzę, że sporo mnie... ominęło... – Zrobił głęboki oddech, a wciągnięty w płuca dym sprawnie odwiódł go od zapalenia papierosa.
     Zane spojrzał na niego z dezorientacją.
 - Trzymaj i zamknij się – odparł na wstępie dość nierozgarniętym głosem, wciskając mu w dłoń nie napoczęty trunek.
     Scorpius przytknął usta do kieliszka i, nim zrobił jakikolwiek łyk, zapytał:
 - Cóż takiego może trapić Zane’a Gringotta, pogromcę dziewic, dziedzica skandalicznej fortuny, jeszcze bardziej skandalicznej niż moja? –  odparł na wpół zblazowanym, a na wpół zaciekawionym tonem, który niemal zmusił Zane’a do udzielenia szybkiej odpowiedzi. 
 - TO. – Od niechcenia rzucił mu na kolana jakąś rozdartą, nadpaloną papierosami kopertę. Scorpius aż parsknął na widok żałosnego stanu przesyłki, do jakiego niewątpliwie doprowadził ją sam adresat.
     Odwrócił kopertę. Nadawcą nie była pojedyncza osoba, a jakaś wyniośle brzmiąca akademia. Nie zapowiadało się to zbyt dobrze.
 - Szkoła Wyższej Znajomości Finansów I... No fajnie, fajnie...  Co to za bzdety? – Zerknął na dołączony list, którego pierwsze linijki głosiły: „Mamy przyjemność poinformować, iż Pańska kandydatura została pozytywnie rozpatrzona. Wskazane jest podjęcie nauki w trybie natychmiastowym(...)”, a ostatnia: (...) Prosimy o niezwłoczną odpowiedź w celu dalszej współpracy.” – Czy ja dobrze rozumiem? – wyjrzał podejrzliwe znad kartki – przenosisz się? W połowie siódmej klasy?! Ty wykolejona gnido! Kiedy złożyłeś papiery?!
     Zane beknął uprzejmie, co stanowiło dla Scorpiusa wystarczającą odpowiedź.
 - Świetnie!... – warknął pod nosem, otwierając pobliską butelkę piwa specjalnym otwieraczem, który do złudzenia przypominał szczękę jakiegoś drobnego mięsożercy. – Reformę szkolnictwa – przetrzymałem. Trzymiesięczny celibat... - okej, dwa tygodnie - ...przetrzymałem – wymamrotał między jednym a drugim łykiem. – Ale dlaczego zostawiają mnie wszyscy przyjaciele?! Wy... wy... ech... nie macie serca... – sarknął, ściągając gniewnie usta. Był wkurzony, co więcej, miał wrażenie, że coraz szybciej tracił sojuszników i to w miejscu, w którym najbardziej byli mu potrzebni – czyli w Hogwarcie, bo tylko tam tak naprawdę liczyła się jego wysoka pozycja społeczna. Reszta nie miała żadnego znaczenia, a Malfoy miał tego niestety pełną świadomość. 
- Ty nie masz przyjaciół. Ani serca – stwierdził fachowo Zane i mimo jego nietrzeźwego stanu była to najczystsza forma prawdy - tak dobitna i tak oczywista, że aż Malfoy poczuł się w pewien sposób dotknięty. 
- Cichooo! Nie widzisz, że buduję dramaturgię...?! – odfuknął, jakby z wyrzutem.
     Zane uśmiechnął się blado. Wycelował wzrok w odległy punkt, choć prawdę mówiąc wątpił, by ten był jakoś szczególnie sprecyzowany. Jego myśli zawisły w eterze – bez postaci, kształtu ani jakichś wyjątkowych intencji. Pijane, jak ich właściciel, krążyły bezładnie po sali, od stolika od stolika, a czasem nawet pod nim...
 - Ale z ciebie dupa wołowa, niczego nie umiesz załatwić...! – żachnął się Scorpius. Ogarnęła nim wściekłość, choć właściwie nie do Zane powinien ją adresować i chyba to tak najbardziej go denerwowało.
     Zane spojrzał na niego jak na wariata. Zacisnął pięści i usta, zmrużył oczy. Malfoy był pewien, że za chwilę dostanie w nos, za co z pewnością by się odwdzięczył, jednak nic takiego nie miało miejsca. Napięte mięśnie Gringotta rozluźniły się niemal od razu, a on sam osunął się zrezygnowany po oparciu kanapy, przechodząc już niemal w pozycję leżącą.
 - Wiem... – odparł cicho. – Ale potrzebuję kasy... – wgryzł się w szyjkę butelki, duszkiem połykając to, co w niej jeszcze pozostało, czyli mniej więcej połowę. – A tatunio mnie jej pozbawi, jeśli nie pojadę... zresztą... to tylko miesiąc. Odbębnię ten cały kurs, przy okazji zadowolę ojca, i wrócę do Hogwartu – urwał, jakby coś do niego nagle dotarło. – Malfoy... jesteś mi winien przysługę... co ja pieprzę?!... MILION PRZYSŁUG! – zacisnął kurczowo pięści na przedramieniu kolegi, ignorując Malfoya i jego histeryczne „jaki milion, do diaska?!”. Ciemnoniebieskie oczy rozszerzyły się do rozmiarów binokli. – Ferox... nie pozwól... mówię poważnie... nie pozwól!... żeby było jej lepiej beze mnie... Ona nie może być szczęśliwa, nie, dopóki ja jestem w pobliżu – wycharczał, rzucając spojrzeniami gniewne błyski.
 - Ale ciebie wkrótce nie będzie – zauważył celnie Malfoy, uważając nieskładny wywód Zane’a za najzwyklejszy, pijacki bełkot.
 - No właśnie...
 - Nawet mongolski słownik zdefiniowałby cię słowem „psychopata”...
 - A ciebie moim wspólnikiem. Masz mi pomóc, jasne?! – Zane przyciągnął go do siebie za użyciem siły. – Bo jeśli wrócę i dowiem się o czymś, to przyrzekam, że wszystkie twoje kłamstewka ujrzą światło dzienne, a... wierz mi... wiem o wiele więcej, niż ci się może zdawać... Chyba nie zapomniałeś o kolesiu, którego wywalili ze szkoły zamiast ciebie? Zielsko raczej nie spaceruje korytarzami... ani nie trafia do kieszeni niewinnego Puchona... Nie uważasz? – mówił płynnie i racjonalnie, jakby – nie wiadomo jakim sposobem – zdołał wytrzeźwieć.
 - Jasne, jasne... – Malfoy uniósł niewinnie dłonie, troskliwie wygładził poły swojej marynarki i odwrócił się w kierunku stolika. Przez chwilę poczuł się naprawdę zagrożony, ale tylko przez chwilę, bo późniejsze wydarzenia zdecydowanie wypleniły z niego jakiekolwiek zakrzewia niepewności.
 - I tak kończy człowiek, który chce mnie wykończyć? A właśnie chciałem błagać o litość – parsknął z niedowierzaniem, nie spuszczając badawczego wzroku z Zane’a. Jego pierś unosiła się pod wpływem regularnego oddechu, sygnalizując twardy sen. Nawet wszechobecna muzyka, która zbudziłaby nawet starożytną mumię, dla niego była absurdalną kołysanką!
     Malfoy zamrugał kilkakrotnie, aż w końcu zrobił zażenowaną minę.
 - I dlatego nie umieszczam forsy na lokacie u Gringottów... – Gestem ręki przywołał kelnerkę.
 - Spity na umór – rzucił krótko, nie zwracając na nią żadnej uwagi. Dopiero, gdy jego nozdrzy doszedł znajomy zapach... – słodkawy, ale nie przesadzony... jakby... brzoskwiniowy... tak, zdecydowanie brzoskwiniowy... – instynktownie podniósł wzrok. To, co ujrzał, przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Jeśli istnieje jakakolwiek synteza anioła i demona, była nią właśnie ta dziewczyna.
 - Wezwać szefa? – spytała, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z zafascynowanych spojrzeń kolejnego, małoletniego klienta, bo chyba dokładnie za takiego uważała Scorpiusa.
     Chłopak kiwnął głową, ale dopiero po kilku sekundach, bo kobiecy, subtelny głos rozbrzmiał w jego głowie tysiącem natarczywych oddźwięków, mieszając się ze sobą w chaotycznej, szalonej rotacji. Dziewczyna za to zdawała się ignorować jego zaczepne, szelmowskie uśmieszki. W swoim zachowaniu nie była jednak ostentacyjna czy niemiła, a jej gesty nie emanowały dość jasnym komunikatem: „Moim facetem jest ten ochroniarz przy wejściu”. Najwyraźniej wciąż liczyła na potencjalny napiwek. Na Malfoya owo postępowanie wcale nie działało w sposób odpychający, zresztą, nawet gdyby poczuł się zignorowany, zamierzał to szybko zmienić.
 - Jesteś tu nowa? – spytał i, ku własnemu zdziwieniu, odniósł wrażenie, iż zadrżał mu głos, wprawdzie przez ułamek sekundy, ale i tak był to fakt wysoce niepokojący.
     Dziewczyna pokiwała głową, lekko i dość niechętnie. Najwidoczniej nie lubiła się wdawać w głupie dyskusje z napalonymi klientami. Kilka pasm czarnych włosów wysunęło się z jej luźno spiętego kucyka, opadając na popielate oczy. Przez krótką chwilę Malfoy miał nieodpartą ochotę odgarnięcia tych zagubionych kosmyków, poczucia ich jedwabistej miękkości, bo wiedział - a naprawdę nie miał pojęcia, jakim cudem, ale WIEDZIAŁ! - że właśnie takie będą w dotyku. I ten zapach... Nie był mu obcy... „Ciekawe...”
 - Możesz TU na chwilę zostać? – spytał, modulując swój głos na ton wysoce obojętny. Nie była to jednak obojętność, którą używał do „odstraszania”, wręcz przeciwnie... 
 - Raczej nie.
     „1:0 dla ciebie. Jestem spokojny.”
 - A później? Po... pracy? – kontynuował powłóczyście, choć wewnątrz siebie niezwykle gorliwie i nerwowo. Tak naprawdę dziewczyna nie wyglądała na wiele starszą od niego. Jej uśmiech i ruchy - typowo dziewczęce i równie niewinne - pozwalały snuć przyjemne domysły, iż była krótko po osiemnastce, może nawet trochę więcej.
 - Aha... Gdzie? – Najwyraźniej była bardziej zainteresowana pustymi i porozbijanymi butelkami, których sprzątnięcie należało do jej obowiązków, niż nim.
 - No nie wiem... na drinka? – ciągnął wątek Bardzo-Spokojny-Scorpius. 
 - Ostatnią rzeczą, na którą mam ochotę po pracy, to drink – powiedziała dobitnie, nie pozostawiając mu żadnych złudzeń. Inny chłopak - po tak jednoznacznej odmowie - z pewnością dałby za wygraną, ale Malfoy, zachowując stoicki... UMIARKOWANY... spokój... nie zamierzał tak łatwo odpuścić. Podświadomie lubił, jak dziewczyna była „nie do zdobycia” - no, przynajmniej nie od razu – ale jak każdy samiec niecierpliwił się zbytecznym zwlekaniem. W większości, jak nie we wszystkich przypadkach udowadniał, iż rzeczona ‘niedostępność’ tak naprawdę nie istnieje, wyłączając tandetne zagrywki niektórych dziewczyn. Ale  o n a... ona tak nie była. Myślał... przypuszczał... wiedział, że tak było, choć nie potrafił skonkretyzować źródła tej  w i e d z y.
     Gdy dźwignęła się z ziemi, zdematerializowawszy uprzednio kawałki potłuczonego szkła i niedopałki, po raz pierwszy spojrzała wprost w oczy Scorpiusa. Było to spojrzenie na tyle gwałtowne i niesłychanie... bliskie... że aż zaniemówił. Nieoczekiwanie poczuł się dziwnie przytłoczony, ale nie miał bladego pojęcia, dlaczego!
 - Chyba skądś cię znam... – wybełkotał Mnich-Scorpius.
 - Mhm... tak z ciekawości... Ile dziewczyn już to od ciebie usłyszało? – Uśmiechnęła się ironicznie, choć przyjemnie dla oka. Flirtowała z nim, ale zdecydowanie inaczej, niż pozostałe.
 - Przestałem liczyć, niestety... – na jego usta wpłynął perwersyjnie młodzieńczy uśmieszek - zakłamana forma niewinności.
     Nachyliła się nieco, jej spojrzenie spoczęło na śpiącym Gringocie.
 - To brat Lucasa? – spytała, przyglądając się Zane’owi z uwagą.
     „Z poświęceniem mogę się nim stać na parę sekund. Ewentualnie. Jak zwykle większą uwagę przyciąga śmierdzący petami, schlany gumochłon, niż ja - zawsze zwarty i gotowy!... Ech... Nie ma sprawiedliwości na tym świecie!”, sarkął w myślach.
     Znowu... znowu ten zapach... W tym momencie rozchylił lekko usta, skojarzenia scementowały się w jednolity fakt. Już wiedział, tak, no przecież... przecież jak mógł nie poznać TYCH perfum?! Co za felerny zbieg okoliczności sprawił, że nowo poznana dziewczyna zaopatrzyła się w ten sam zapach, co Rose Weasley?! Kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, iż owa woń, docierająca do zmysłów, których nic i nikt nigdy wcześniej nie drażnił w takim stopniu, mu się nie podobała... Ten dziwny splot wydarzeń sprawił, że przyzwał w myśli obrazy z poprzedniego wieczora. Dobrze, że  j e j  nie dogonił, dobrze, że zrobiwszy pięć kroków w przód, zawrócił sześcioma w tył... Tak, jak dobrze, że postąpił w ten, charakterystyczny dla siebie sposób, a nie jak jakiś uduchowiony, pseudo czarny charakter! Jak dobrze...
     Dlaczego więc czuł się tak  w i n n y...?
     Nie, nie, nie będzie o tym myślał! Teraz zajmował się czymś innym... czymś znacznie ciekawszym...
 - Cholera... – jedna z półkul zarejestrowała stłumiony głos. Malfoy od razu spojrzał na jego właścicielkę. Dziewczyna potrząsnęła lekko głową, by po chwili odwrócić się gwałtownie na pięcie i rzuciwszy przez ramię ogólne „zaraz wracam”, wycofać się w ciemnię pomieszczenia. Dopiero po chwili Malfoy spostrzegł, jak rozmawia z jakimś facetem, który raczej nie wyglądał na klienta.
     Jego myśli automatycznie powróciły do poprzedniej formy, do zwyczajnej linearności, gdzie nie ma miejsca na żadne odchyły, a co dopiero falowanie, które de facto przed sekundą doświadczył. Po brzoskwiniowym zapachu nie zostało nic, co najwyżej niewyczuwalne cząsteczki w powietrzu, które i tak momentalnie wessał odór nikotyny.
     Nie miał dziś ochoty na bawienie się w trójkąty.
     Zresztą, myśli o Weasley skutecznie odebrały mu apetyt na jakiekolwiek zaloty. A pomyśleć, że to miało działać tylko w jedną stronę!
     Spojrzał litościwie na Zane’a, który od paru chwil smacznie pochrapywał, po czym bez żadnych zahamowań wyciągnął z kieszeni jego spodni kilka banknotów. Opatrzywszy je słowami: „Reszty nie trzeba”, zwinął je w rulonik i, umiejscowiwszy go na centralnej części stolika, ruszył ku wyjściu. 

***


 - Co ty do cholery wyprawiasz?! - Zaciągnęła go na zaplecze, z którego wnet wypadli do wąskiej, ponurej uliczki z ślepym zaułkiem. Nieopodal stały ogromne kontenery ze śmieciami, a obok jakiś stary, pordzewiały samochód. Roztopiony śnieg, który strugami spływał po jezdni, ścieknął ostatecznie do kratki kanalizacyjnej. Mrok o tej porze roku zapadał znacznie wcześniej - ze względu na brak jakiejkolwiek latarni w pobliżu, światło skupiała jedynie mała, goła żarówka przymocowana nad drzwiami. Obie postacie ogarnął posępny nastrój półmroku.
 - Czego on od ciebie chciał? – syknął chłopak na wstępie. Był dość wysoki, ale średniej postury. W niczym nie przypominał napakowanych dryblasów, stojących w wejściu klubu, jednak nie można mu było zarzucić słabości. 
     Nie przywiązując do słów Iana zbyt wielkiej wagi, Elena położyła dłonie na biodrach i spojrzała w jego ciemne oczy.
 - Kto? Szef? – rzekła w roztargnieniu, skupiając wzrok na krętych, żelaznych schodach pożarowych, wiodących do mieszkań sąsiedniej kamienicy. – Mieliśmy drobny problem z zamówieniem...
 - Nie udawaj!... – zarzucił gniewnie, jakby z wyrzutem. – Czego od ciebie chciał ten tleniony Michał Anioł?! – wypluł pogardliwie, siłą woli powstrzymując świerzbienie skóry. Wiedział, że jeśli w porę się nie opanuje, nie będzie już odwrotu...  Nie chciał jej dać satysfakcji, nie chciał, by pomyślała, że jest tym spętany aż do ostatniej komórki swego ciała, jak to nieraz stwierdzała...
 - Składał zamówienie, tak, jak reszta – wyjaśniła powoli, nie kojarząc pewnych faktów albo wciąż się łudząc, że nie były one tym, na co niechybnie wskazywały. 
 - Przez piętnaście minut?! Taka jest ta twoja praca, hm? Zabawianie obcych facetów i usługiwanie im, jak jakimś wielmożnym panom?! – kontynuował, coraz bardziej się nakręcając, jakby to, co tkwiło w nim przez ostatnie kilka godzin, wreszcie znalazło ujście. – TO ZAPCHLONE PSY! Widziałem, co to za typy! Jakby tylko mieli możliwość, zgwałciliby cię w pierwszym lepszym kiblu, a może już... ty... z własnej woli... dla większej kasy, co?! – urwał z premedytacją, odnosząc wrażenie, jakoby ręka Eleny uniosła się ku górze w celu rychłego uderzenia go w twarz. Zamierzał uniknąć tego typu żenujących incydentów. – Z nami byłoby ci o wiele lepiej...  – dodał ściszonym głosem.
     Parsknęła kpiącym śmiechem.
 - To on, prawda? To  o n  kazał ci mnie obserwować, śledzić...?! – Usłyszawszy ze strony Iana jedynie jakiś niezrozumiały warkot, zadarła wyniośle podbródek. Ruszyła przed siebie, choć właściwie nie wiedziała, dlaczego to robi. Przecież nie musiała uciekać, przynajmniej miała taką nadzieję... – Przekaż ojcu, że nie potrzebuję całodobowej niańki – powiedziała chłodno, zaplatając ramiona na piersiach. – Odejdź.
     Poszedł za nią.
 - Popełniasz ogromny błąd... – zadrżała mu dolna warga, później oba kciuki, które wraz z innymi palcami kurczowo zacisnął w pięść. Czuł wściekłość, ogromną, panosząca się wściekłość, która skutecznie przysłaniała wszystko inne, zostawiając tylko przemożną chęć wyrządzenia komuś krzywdy... Kiedy doszło do niego, co właściwie miał ochotę zrobić, skulił się w sobie niczym złe dziecko. Żałował, że żałował.
 - Błąd? – Przystanęła, patrząc na niego wymownie. – Dopiero teraz czuję, że żyję! To wszystko... to, co teraz mam... To ludzie, to przygody, to wyzwania! Nie rozumiesz?! Nie wrócę do tego, co ty ślepo uważasz za coś lepszego... Widzisz tylko, co chcesz widzieć albo co inni ci każą!... To chore... obarczyła go ciążącym spojrzeniem. Znowu wysforowała się na prowadzenie, tym razem zostawiając go daleko za sobą - w zamyśleniu, oniemieniu i chwilowym, lecz tylko chwilowym smutku.
 - Myślisz, że masz nad wszystkim panowanie, ale to tylko zwykła iluzja! – zawołał, rozprostowując palce. Nie potrafił patrzeć w milczeniu, jak Elena odchodzi – tak, jak przed paroma miesiącami. Tak, jak gdyby nigdy nic, jakby wszystko i wszystkich miała gdzieś – stanowcza i zdeterminowana, bez cienia wątpliwości. Z drugiej strony nie chciał, by myślała, że ‘on jeszcze tu wróci’, gdyż jego misja utraciłaby dość istotny element zaskoczenia. Musiał być zdecydowany, a jednocześnie dość lekceważący. 
     Włożył dłonie do kieszeni spodni, butnie podniósł wzrok. Uśmiechnął się kącikiem ust, całkiem mimowolnie. Czy Elena naprawdę sądziła, że tak łatwo sobie odpuści? Że go przegoni – raz na zawsze - jednym, błahym słowem, coś na wzór „spadaj” ?! Naiwna! Wisiało nad nim widmo rozkazów, które wydał ktoś znacznie wyższy rangą – nie mógł ich nie wykonać, tym bardziej teraz, gdy jej ojcu groziło niebezpieczeństwo.  I jej też...
  - Niczego nie zmienisz, zostało ci zbyt mało czasu! Nie bądź naiwna!... – Nawet się nie zatrzymała. Zignorowała go, zupełnie jak kogoś, kogo nie warto uraczyć krótkim spojrzeniem, choćby matowym, wyłuskanym z uczuć. Do którego nie warto wracać. Który jeszcze nie wie, że czeka...
     Zadarł podbródek. Zimny wiatr owionął jego szyję i twarz. Gdy nadszedł kolejny podmuch, pozwolił, by ten uniósł go swym wirem i poniósł tam, gdzie tylko w taki sposób mógł się dostać.

     Zazwyczaj schodził na sam dół, choć nigdy nie trafił na ostatni stopień.
     Zawsze było ‘niżej’...

***

Kilka dni wcześniej, centrum Londynu, gabinet Draco Malfoya. 


 - Powiedz Felice, żeby skontaktowała się z niejakim Gabrielem Fitzroyem. Natychmiast. – Kilka minut później usłyszał charakterystyczne pyknięcie, zwiastujące czyjeś przybycie, by już w kolejnej ujrzeć pewnego mężczyznę. Na oko miał może z dwadzieścia pięć lat, nie więcej. Jego płowe, pokręcone włosy, miękko opadały na równie jasne oczy, przy których Draco nie dojrzał ani jednej zmarszczki. Poczuł jakieś dziwne ukłucie zazdrości, gdy tak spoglądał na gładką, nie pooraną wgłębieniami twarz mężczyzny, a z jego punktu widzenia właściwie jeszcze młodego chłopaka. Ile by oddał za to, aby cofnąć się w czasie chociażby o dziesięć lat! Wtłoczyć w mięśnie krzepkość i siłę, a w zmysły tę młodzieńczą wrażliwość! Złowroga liczba zbliżała się jednak wielkimi krokami, a jej ostateczne nadejście było wręcz nieuniknione. Draco - za parę miesięcy - miał dołączyć do tego szerokiego grona czterdziestolatków, którzy odrzucali dotychczasowe, wzniosłe wartości, ‘ciepło domowego ogniska’ i wpadali w ramiona o wiele młodszych kochanek. Szkoda tylko, że taki tryb życia rozpoczął już znacznie, znacznie wcześniej, czym przy okazji obalił kilka stereotypów.
     Jedenaste wybicie zegara sprowadziło go na ziemię.
 - Mówił pan, że uczy w Hogwarcie... – zaczął, gestem wskazując na przeciwległe krzesło.
 - Wolę postać – odparł Gabriel życzliwym, choć dość matowym głosem, splątując za sobą ręce i przechadzając się po pokoju. – Tak, poznałem pańskiego syna, jeśli o to pan pyta... – dorzucił z sarkastycznym wydźwiękiem. 
     Draco skinął przychylnie głową i zajął swój fotel.
 - Nie powiem, że pańska poprzednia wizyta nie dała mi do myślenia... – Miał wrażenie, że Gabriel był bardziej zaabsorbowany oglądaną obecnie zawartością gabloty, niżeli jego słowami. 
 - Może przejdźmy do sedna – powiedział, coraz mocniej irytując się tym enigmatycznym, młodym człowiekiem. – Co miał pan na myśli, mówiąc, że ‘jestem jedynym prawnikiem, który może panu pomóc’?* To dziwne… – Za każdym razem, gdy używał formalnego zwrotu ‘pan’, czuł się dość nieswojo, w końcu jego a Fitzroya dzieliła przepaść niemal dwóch dekad! Mimo to wciąż odnosił wrażenie, że chłopak dominował nad nim wiedzą, doświadczeniem, a nawet przewrotnym sposobem bycia...
     Spośród różnorakich zdjęć i dyplomów uznania, wyeksponowanych za namową nazbyt snobistycznej natury ich właściciela, uwagę Gabriela przyciągnęła dość zaśniedziała, ale wciąż lśniąca piłeczka, z której bezwładnie zwisała para wątłych, niemal przezroczystych skrzydełek. Niegdyś tętniący energią złoty znicz, obecnie zakurzone trofeum. Bolesna prawda o przemijaniu... 
 - Tylko człowiek, który dużo widział, może nawet zbyt wiele, jest w stanie przyswoić to, co wkrótce zobaczy.
 - Trochę to zawiłe… - Usta Malfoya rozwarły się w powątpiewającym uśmieszku. – Można jaśniej?
     Gabriel przeniósł spojrzenie na błyszczący order, znajdujący się w wyścielonym niebieską tkaniną pudełeczku.
 - Zapewne słyszał pan o Moreenie, to dość głośna sprawa… zwłaszcza w tak… obeznanym środowisku, w jakim pan się obraca – powiedział, nie spuszczając wzroku z nieskazitelnie czystej szyby gabloty.
     Draco zmarszczył czoło.
 - Moreen? Ten oskarżony o morderstwo?
 - Ściśle mówiąc, oskarżony o bardzo bestialskie zabójstwo kilkuletniej dziewczynki.
     Malfoy poruszył się niespokojnie. Wciąż nie wiedział, jakie było meritum tej konfrontacji.
 - Obrona jest bezsilna, zebrane przez oskarżających dowody są zbyt liczne i zbyt wiarygodne, by można je było podważyć. Wszystko przemawia na niekorzyść podejrzanego. Rodzice ofiary domagają się dla oprawcy najwyższej kary - kary śmierci - i byłoby to nawet zrozumiałe, gdyby…
 - No dobrze, ale co JA mam z tym wspólnego? – wtrącił niecierpliwie.
 - …gdyby winny był naprawdę winny – dokończył Gabriel, a jego miodowe oczy spotkały się z bladoniebieskimi, niekoniecznie dojrzalszymi... 
 - Czy ja dobrze rozumiem…? Wątpisz w winę tego człowieka? – rezygnując z jakichkolwiek ceregieli, zaskoczony Draco podniósł się lekko ze swojego miejsca. – Dla sądu taki... domysł... nie będzie miał żadnego znaczenia.
 - Ale dla mnie tak. I dla ciebie też... Draco. – Fitzroy również zrezygnował z uprzejmości.
     Mężczyzna zaśmiał się nerwowo, trochę z niedowierzaniem.
 - Proszę, oświeć mnie!
 - Codziennie bronisz morderców, gwałcicieli i oszustów. Chociaż część z nich dokonała czyny, o które ich oskarżono, ty sprawiłeś, że zniesiono wobec nich jakiekolwiek zarzuty. Proszony o uniewinnienie człowieka niewinnego, mówisz o domysłach. Jak więc nazwiesz to, co robisz zazwyczaj? Co może nawet zrobiłeś wczoraj i co pewnie zrobisz też jutro?
     „Ile w tym chłopaku wzniosłości!”
 - To przesądzona sprawa – podsumował ponuro Draco po stosunkowo długim milczeniu. – Nie jestem cudotwórcą, nie wszystko da się „wygrać”! Zresztą, nie wierzę, żeby znalazł się tak istotny dowód. żebym... Chryste, co ja bredzę?! W ogóle nie muszę z PANEM rozmawiać! Mogę PANA wyprosić i szybko zapomnieć o tej wizycie! W głowie się nie mieści...! Żeby tacy ludzie uczyli w szkole?!... – syknął, zapominając o jakichkolwiek manierach.
 - Zapewniam, że moje kompetencje zostały szczegółowo zweryfikowane – odpowiedział fachowo Gabriel, sprawiając wrażenie osoby, która w ogóle nie przejmuje się wybuchami swoich rozmówców, a wręcz przeciwnie – daje im swoiste pole do wyładowania emocji, nawet własnym kosztem.
     Zrobił w stronę biurka kilka sprężystych kroków, by w końcu oprzeć ręce o blat i nachylić się ku zirytowanemu Draconowi.
 - Tylko ty jesteś w stanie uwierzyć w to, co ci pokażę, wiem to – powtórzył spokojnie.
 - Skąd? Podpowiedziały ci to głosy w twojej głowie?!
 - Możliwe. Chcesz dowodu, dam ci go. Spodziewałem się takiej reakcji. – Wycelował różdżkę w biurową lampkę, po czym wyszeptał pod nosem formułę zaklęcia transmutacyjnego. Przedmiot momentalnie zaczął wykrzywiać się w kuriozalne kształty, aż w końcu przybrał formę małej, aczkolwiek dość pojemnej misy z wygrawerowanymi na ściankach, mistycznymi znakami.
 - Wspomnienia? Mogą być zwykłą mistyfikacją – podsumował sceptycznie Draco.
 - Sam to stwierdzisz – szepnął Gabriel, przytykając sobie do skroni koniuszek różdżki, która kilka sekund później „wyssała” z jego mózgu coś, co przywodziło na myśl splot pajęczej nici. Giętkim ruchem wepchnął ją do misy, jednocześnie podnosząc na Dracona swoje uprzejme, proszące spojrzenie. 
 - To coś, co musisz wiedzieć. Później sam zdecydujesz, czy chcesz zobaczyć resztę, tym razem w sprawie Moreena. 
     Draco zwęził podejrzliwie oczy.
 - Dlaczego myślisz, że się zgodzę? Powinieneś wiedzieć, że moja profesja składa się głównie z trzeźwego oceniania ludzi...
 - I kredytu zaufania, czyż nie?
 - Który nie zawsze wszyscy spłacają – zauważył aluzyjnie, odchylając się nieco do tyłu. – Ta usługa będzie pana sporo kosztować... – Kiedy Gabriel kiwnął głową, uśmiechając się łagodnie, a zarazem z tą gorzką dojrzałością, którą można nabyć tylko z wiekiem, Draco uniósł wysoko lewą brew. Próbował go zniechęcić, spławić w typowy dla siebie sposób, a on nic! Poza tym... Dlaczego ten facet wciąż wydawał mu się na starszego, niż wyglądał?! Boże, co to szkolnictwo robi z ludźmi!
 - Narażam swoje życie? – rzucił drwiąco, gdy zbliżył rękę do naczynia z odłamem pamięci Gabriela.
 - Możesz je tylko uleczyć.

~*~*~

* Ta rozmowa miała miejsca tylko „w mojej wyobraźni”, w sensie... W odcinku 32 - „Wybór – część II” Draco wspominał w myślach (podczas rozmowy z przełożonym Hermiony albo nawet po), że przyszedł do niego jakiś dziwny  k l i e n t (czyli Fitzroy), a konfrontacja ta nie była opisana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz