35. " Katharsis " - cz. I




     Gdy wszystko wokół wygięło się w karykaturalną mozaikę obrazów, Dracona ogarnął pewien niepokój. Odczuwanie strachu przy jednoczesnych przemilczeniu jego istnienia towarzyszyło mu od czasów dzieciństwa, kiedy to niczego nie wiedział na pewno. A teraz... Szedł za jakimś ekscentrycznym, obcym facetem, któremu w pierwszej kolejności należał się pobyt w szpitalu dla obłąkanych, ale, co dziwne, nie zamierzał odpuścić. Nie mógł się bać.
     Spojrzał przed siebie, wolno i z wahaniem. Prawda nie była jednak zbyt przerażająca. Gabinet rozpłynął się w czasoprzestrzeni jak oddech, a w jego miejscu wyrósł biały, prowincjonalny kościół, usytuowany pośrodku pola z makami.
     Rozbrzmiały dzwony, odgłos organów zwieńczył mszę - spomiędzy drewnianych drzwi wytoczył się sznur eleganckich ludzi.
 - Co chcesz mi pokazać? – zapytał bezbarwnie Draco, skutecznie maskując grymas zniecierpliwienia.
     Gabriel nie udzielił mu żadnej odpowiedzi. Jego wzrok, wbity twardo w zakurzoną drogę, gorącą od letniego popołudnia, nieoczekiwanie wzniósł się ku górze na dźwięk czyjegoś tonu.
 - Pięknie śpiewałaś, Barbaro – odrzekła jakaś młoda kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna. Draco pomyślał, że powinien patrzyć właśnie na nią, co wywnioskował z sugerującego toru spojrzenia Fitzroya.
 - Piękna – stwierdził krótko, obserwując z uwagą słodką, choć nieco wyniosłą jak na swój wiek, twarz dziewczyny. Jej jasne, skupiające promienie czerwcowego słońca, włosy przywodziły na myśl czysty, grenlandzki śnieg.
 - Owszem... Piękna – odpowiedział oschle Gabriel, a jego wyraz twarzy zmienił się z nieodgadnionego w nieco rozgoryczony.
     Tymczasem Draco zderzył się z irytującym podejrzeniem, że już gdzieś widział tę dziewczynę, ale za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, gdzie. Zmarszczył brwi i wyostrzył pamięć. Po kilku całkiem bezowocnych próbach rozwikłania zagadki, zrobił lekceważącą minę, jakby podsumowywał swoje irracjonalne domysły.
 - Który to rok? – zapytał rzeczowo, przypatrując się dziwacznym ubraniom mijających ich ludzi; ciemne suknie ze stelażem należące do wdów i starych panien kontrastowały z jasnymi, zwiewnymi spódnicami trzpiotek i młodych, zamężnych kobiet. Cylindry, tkwiące na głowach wyniosłych mężczyzn, sprawiały wrażenie domu dla króliczka, którego – ku uciesze młodszej publiczności – pseudo-magicy wyciągają na pokazach cyrkowych. Czarne surduty nadawały posturom magnatów jeszcze większej sztywności.
 - Kwiecień, 1925 – rzucił Gabriel zdawkowym tonem i nawet się nie zatrzymał, kiedy Draco, oszołomiony i zdezorientowany, przystanął w miejscu.
 - Czyje to wspomnienia?
 - Moje. Urodziłem się w 1896 roku  – odparł niedbale, co w jego mniemaniu miało być chyba pokrzepiającym gestem, a co w rzeczywistości skłoniło Dracona do jeszcze intensywniejszych rozważań nad swoim stanem psychicznym. Malfoy nagle zesztywniał, jakby coś sobie uświadomił.
 - Ile ty masz lat? – zmarszczył brwi, prowadząc w myślach szczegółowe obliczenia. – Chwileczkę... Sto dwadzieścia sześć...?! Ale... ale to niemożliwe! – Instynktownie odsunął się od Fitzroya, który wydawał się być tym niewzruszony.
     To było jakieś szaleństwo, okropny koszmar. Zaprzeczenie wszystkiemu, co logiczne. Draco zadarł brodę, obserwując, jak wiosenne chmury przepływają ospale nad jego głową.
 - Gdzie jesteśmy? – mruknął cicho.
 - Pokażę ci, gdzie byłem – usłyszał. – Patrz. Musisz patrzeć, Draco...
     Opuścił wzrok i rozejrzał się dookoła. Gabriel zniknął.

*

Kwiecień, 1906 r.

     Wirował między przestrzeniami, wspomnieniami i perlistymi odmętami pamięci, szczepionymi w jedno jak poplątana nić, która zawsze ma początek i koniec. W pewnym momencie z mętnej otchłani wyłoniła się sylwetka kobiety. Z czasem zaczęła przybierać wyraźnych kształtów i na jej lekko pomarszczonej twarzy Draco mógł dostrzec łagodny, choć stanowczy uśmiech, zupełnie taki, jakim matki obdarzają dzieci, ilekroć przekazują im swoje prawdy i wskazówki. Przed oczyma mężczyzny rozciągnął się nagle obraz jakiegoś pięciokątnego, zaciemnionego pomieszczenia o wielu półkach i wyłożonych na nich, kolorowych buteleczkach. Pośrodku komnaty stał wysoki stojak, a na nim leżała księga, otwarta na pierwszych stronach.
 - Znajdziesz w niej odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. – Kobieta przerzuciła bez pośpiechu kilka stronic. – Wierzę, że dokonasz rzeczy wielkich. Wiem to.
     Z cienia pokoju wyszedł chudy chłopiec. Miał nie więcej niż dziesięć lat. Jego spojrzenie – trochę przerażone, trochę podekscytowane – spoczęło w końcu na pożółkłych kartkach księgi. Matka zrobiła zachęcający ruch ręką. Kiedy wreszcie zgarnęła go w swe ramiona, jednocześnie wykonując krok w kierunku szafki z fiolkami, chłopiec stwierdził ściszonym głosem:
 - Wiesz, mamo... Dzieci w wiosce śmieją się ze mnie, wytykają palcami. Nazywają mnie... o d m i e ń c e m. Czy to oznacza kogoś dobrego, czy złego?
 - To znaczy, że jesteś wyjątkowy. 
 - Ale nie wszyscy tacy są! Oni są normalni, bawią się, śmieją!... A ja... a ja nie! – wyrwał się z matczynych ramion, jakby obwiniał ją za wszystkie przykrości, jakie go spotykały.
 - W szarości kolor ma najwyższą wartość – wzniosła eteryczne spojrzenie ku niskiemu stropowi. - Pamiętaj, jesteś dobry.
     Chłopiec zrobił zamyśloną minę. Jeszcze nie wiedział, że przyswajając nowe słowo „wyjątkowy”, automatycznie wyrzeka się „normalności” i „wszystkich”. Bo był już tylko on. Gabriel. Wyjątkowy Gabriel. Nikt inny.
     Draco poczuł czyjąś obecność za plecami. Wygiął szyję - w progu drzwi ujrzał innego chłopca, bardzo podobnego do poprzedniego, o ile nie identycznego. „Bliźniacy”, skwitował w myślach, obserwując, jak miodowe oczy drugiego z chłopców zaczynają coraz bardziej ciemnieć, a treść, która z nich bije, przypomina mieszaninę zazdrości i ogromnego żalu - bo to nie jego mama kochała bardziej i to nie on był wyjątkowy...
     Obraz rozmył się, jakby ktoś wylał na matrycę pamięci kubeł mydlin i gwałtownie zaczął ją przecierać. Draco przymknął oczy; znowu został przeniesiony poza własne ciało. Zaciągnięty przez niewidzialne ręce, wdarł się do dalszych portali...

*
Czerwiec, 1917 r
     Runął boleśnie na jakieś zakurzone pudła. Pomyślał, że w całej tej „podróży” zdążył już się mocno nacierpieć, ale kiedy usłyszał znajomy głos Fitzroya, dochodzący gdzieś zza drzwi, skoczył na równe nogi.
    Z wahaniem wystawił głowę na zewnątrz. Upewniwszy się, że nie widzi tam nic przerażającego, zatrzasnął za sobą drzwi od zaplecza. Znajdował się w wiejskim, drewnianym barze, w którym zbierali się okoliczni, mniej zamożni mieszkańcy, głównie mężczyźni. Dysputowali o wszystkim i o niczym, z naciskiem na „niczym”, grali, początkując hazard, i pili tanie trunki, udając, że nie czują w nim przeważającej ilości wody. Tak wtedy toczyło się życie. Nikt nie znał innego.
     Draco niemal od razu wyłapał spośród morza głów lekko pokręcone włosy Gabriela, który siedział przy najdalej usytuowanym stoliku w towarzystwie swoich kompanów. Tymczasem nieopodal miała miejsce zagorzała dyskusja kilku wieśniaków, która szybko przeistoczyła się w bójkę.  Przed twarzą Dracona śmignęło czerwone zaklęcie - ostatecznie uderzyło w brzuch wstawionego mężczyzny. Mimo rwetesu i pijanych krzyków żaden z przybyłych nie zareagował. Dla nich był to po prostu zwykły dzień. Po kilku minutach konflikt został załagodzony, a mężczyźni, stojący wcześniej po przeciwnych stronach barykady, obecnie pili wspólną butelkę wiśniówki.
     Draco wziął głęboki oddech, chociaż właściwie nie miał czym oddychać - powietrze przesiąkło najróżniejszymi zapachami, poczynając od woni alkoholu, a kończąc na odorze ludzkiego brudu i potu.
     Malfoy ruszył ku Gabrielowi i jego towarzyszom, którzy, pochyleni ku sobie, gorąco nad czymś rozprawiali. Przycupnął na opajęczonym parapecie, tuż za głową młodego Fitzroya.
 - Gaciowata. Stawiam galeona. Podbijesz? – dobiegł go podekscytowany ton jednego z kumpli Gabriela – niezbyt wysokiego, krępego chłopaka, który wpatrywał się w roznoszącą zamówienia kelnerkę. 
     Gabriel zaprzeczył ze stanowczością
 - Henry, ile razy mam ci powtarzać? Czarna, krótka, z tasiemkami. Tasiemki są w modzie – odrzekł ze znawstwem, wyciągając różdżkę zza pazuchy.
 - Czarna, długa – mruknął inny z towarzyszy, kładąc na stole banknot, a zarazem nie spuszczając spojrzenia z dolnych części partii mijającej ich kelnerki.
 - Biała, krótka – zaoponował kolejny, rudy z piegami, i oblizał usta z podniecenia.
     Gabriel machnął różdżką i pośpiesznie schował ją pod blat stołu. Niespodziewany powiew wiatru omiótł kolana dziewczyny. Stanęła przed trudnym wyborem – albo w ostatniej chwili złapie tacę ze szklankami, albo podciągnie spódnicę, która niepokojąco wysoko uniosła się ku górze. Oczywiście praca – ku ogromnej uciesze klientów, mogących zobaczyć jej ponętne ciało - była dla niej ważniejsza...
     Draco zaśmiał się cicho. „A więc tak spędzali czas...”, pomyślał, obserwując jak młodzieniec, obstawiający ‘czarne’ wzniósł okrzyk radości, a jego przeciwnik od ‘białych’ z kwaśną miną zapadł się nisko na ławce. Bielizna kelnerki rzeczywiście była czarna, ale krótka i z tasiemkami, taka, jak od początku zakładał Gabriel.
     Nieoczekiwanie coś przyjemnego otarło się o jego nogę. Nawet nie zdążył zareagować, bo chwilę później drzwi frontowe otwarły się z hukiem i do pomieszczenia, niczym tornado, wpadła jakaś niewiasta. Draco uniósł brwi ze zdziwieniem. Bezsprzecznie była to ta sama dziewczyna, która w poprzednim „wspomnieniu” wyszła z kościoła, choć teraz sprawiała wrażenie znacznie młodszej. Jej włosy, związane pierwotnie w długi, lśniący warkocz, rozplątały się w trakcie pogoni, a spojrzenie – rozbiegane i gniewne – potoczyło się po podłodze. Draco ruszył wzdłuż jego toru. W pewnej chwili, pod jednym ze stolików, dostrzegł skuloną, włochatą kulę, która od czasu do czasu groźnie warknęła, ilekroć jakiś klient, nie zauważając jej obecności, pozwolił sobie rozprostować nogę.
     Tymczasem Gabriel wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i ruchem wyrażającym zadowolenie zgarnął w swe ramiona wszelkiego rodzaju drobniaki i banknoty, wyłożone na stole. Widząc jednak zrezygnowanie wymalowane na twarzach kolegów, wskazał gestem ręki na siedzącą przy barze starą pannę.
 - Chyba nie chcę tego widzieć – jęknął Henry, automatycznie zasłaniając dłonią oczy.
     Cała czwórka wybuchła gromkim śmiechem.
 - A ona? – rzucił obojętnie Gabriel, a jego spojrzenie zatrzymało się na zdenerwowanej, jasnowłosej dziewczynie, goniącej od stolika do stolika za swoim niegrzecznym pupilem.
 - Nie znam jej – odparł rudy chłopak.
 - Ja też nie – przyznał Henry, ściągając usta w zadumany dzióbek.
 - Wygląda mi na jakąś wieśniaczkę – orzekł pewnie Gabriel, lustrując jej ubrudzoną od ziemi sukienkę i dziko rozwichrzone włosy.  
     Znowu machnął różdżką i znowu, tak jak za poprzednim razem, wzmógł się nagle ostry wiatr. W ostatniej chwili wystraszone dziewczę chwyciło za unoszący się materiał. Jej spojrzenie padło wprost na winowajcę tego upokarzającego zdarzenia.
 - Co pan sobie wyobraża?! – fuknęła, patrząc na Gabriela swymi wielkimi, szarymi oczami, które skupiały w sobie pożądanie zgromadzonych mężczyzn. „Pan? To nie są maniery wieśniaczki...”, przemknęło przez umysł Dracona.
     Gabriel wycofał niewinnie ręce. Spojrzał z cwanym uśmieszkiem na swoich zastygłych w impasie kompanów.
 - Że nie ma pani bielizny pod suknią. Och... Założyłbym się o to.
     Rozległo się donośne plasknięcie. Jasnowłosa odwróciła się na pięcie i z wysoko zadartą głową, a także już z psotnym pieskiem pod pachą, opuściła lokal. Dopiero wtedy Gabriel zauważył zastęp piastunek i służących, lojalnie idących w ślady młodej dziewczyny.
     Zmarszczył czoło. Kiedy wyjrzał na zewnątrz i zobaczył, jak niewiasta wspomagana przez woźnicę wsiada do powozu i odjeżdża z cichym tętentem końskich kopyt wśród tumanu ulicznego kurzu, złapał za swój pulsujący bólem policzek. Gdyby ktoś się bliżej przyjrzał, mógłby na nim zobaczyć czerwony odcisk drobnej dłoni.
- Wiesz, kto to był?! – zakrzyknął z wyrzutem barman, pucując energicznie czyste szklanki, jakby nie wiedział, co ma ze sobą począć. 
     Gabriel podrapał się nieporadnie po potylicy.
 - Na pewno nie wieśniaczka – przyznał pod nosem, zastanawiając się, dlaczego wcześniej nie zauważył tych szlachetnych, pociągłych rysów twarzy, stóp obutych w kunsztownie zdobione pantofelki i reprezentacyjnej świty służących! 
 - To Florence, córka namiestnika, głupcze! Nawet nie chcę wiedzieć, co się z tobą stanie, jak dziewczyna mu o tym powie... Głupiec, głupiec...!

     Pyknęło, szarpnęło, znikło.

*

     Przypadkowe spotkania, na drodze, w kościele, nad jeziorem... Lipiec... Odwrócone głowy, odwrócone spojrzenia... Sierpień... Dwanaście tysięcy innych zajęć... Wrzesień... Czasem dziwna myśl... Październik... ta jedna, dziwna myśl... Listopad...

*

Listopad, 1917 r.

     Z rozgoryczeniem na twarzy rozmasował sobie bolącą kość ogonową, która w konfrontacji z diabelnie niewygodnym krzesłem ucierpiała najbardziej. Rozejrzał się oględnie – najwyraźniej znajdował się na sali balowej, udekorowanej obfitującymi w przepych złotymi elementami. Eleganckie kobiety niemal zamiatały podłogi długimi, ciężkimi sukniami, a mężczyźni co chwila skubali swoje wąsy i wyciągali z kieszeni fraków zegarki z dewizkami. W tle rozbrzmiewała muzyka klasyczna, obecnie skoczny mazurek, który swą  prostotą porwał do tańca kilka arystokratycznych małżeństw. Bo tylko odpowiednia kasata, jak Draco słusznie zauważył, miała tutaj prawo bytu. 
     Odgłos zderzającego się ze sobą szkła był niemal namacalny. Szczęk ocieranych o siebie sztućców wypełniał całą salę, wkradając się w melancholijną ciągłość skrzypiec. Draco, dzięki słusznemu wzrostowi, zadarł wysoko głowę. Wiedział, że gdzieś tutaj powinien znajdować się Gabriel Fitzroy, w końcu do niego należał ten przebłysk pamięci. Chwilę potem – prawie jak na zawołanie - przed jego oczyma przemknęła rozwichrzona, płowa czupryna. Bez zastanowienia ruszył za jej właścicielem.
     Niebotyczne, finezyjne fryzury kobiet unosiły się zgodnie, jak fala, by po chwili jednocześnie opaść. W pewnej chwili mężczyźni przystanęli w rzędzie pod ścianą, tuż naprzeciwko swych partnerek, w wyniku czego pomiędzy nimi wytworzyło się szerokie przejście. Zainteresowanie gości zaabsorbowało wykonanie tradycyjnego tańca.
     Gabriel, za którym wiernie podążał Draco, zatrzymał się przy stole z trunkami. Rozejrzał się uważnie, zapewne w poszukiwaniu potencjalnych obserwatorów, i stwierdziwszy, że ma „wolną drogę”, schował kieliszek i butelkę wina do wewnętrznej strony fraku, po czym bez pośpiechu wycofał się w głąb pomieszczenia. Draco, widząc tę scenę z boku, uśmiechnął się z przekąsem. „Pewne rzeczy nigdy się nie zmienią”, podsumował, z nostalgią wspominając czasy młodzieńczych rauszów i bachanalii.
     Tymczasem Gabriel opuścił teren budynku. Draco ruszył za nim. Dźwięki skrzypiec docierały na zewnątrz pod postacią zagłuszonej ludzkimi dyskusjami kakofonii. Noc była spokojna i rozgwieżdżona. Jaśniejący na tle firmamentu sierp oświetlał kamienny plac usytuowany z boku dworku, nieopodal ściany krzewów. Mroczne, otoczone wysokimi żywopłotami sploty ścieżek wywołały na skórze Dracona nieprzyjemne dreszcze. Tkwił przed wejściem do osobliwego labiryntu - ciemnej, mglistej niewiadomej, która pochłaniała opadające w nią liście drzew niczym tajemny, międzyczasowy portal. Draco miał wrażenie, że słyszy niepokojące odgłosy zwierząt i innych stworzeń, które w nim egzystowały.

     Gabriel w zadumie podnosił do ust kieliszek z bordową, wytrawną cieczą. Siedział na brzegu fontanny, zresztą całkiem osobliwej, zważając, że wypuszczała w przestrzeń różnokolorowe snopy wody. Draco podejrzewał, że już gdzieś wcześniej widział podobny wodotrysk, ale znowu nie potrafił sięgnąć pamięcią na tyle głęboko, by odgrzebać zadawnione obrazy - o ile w ogóle istniały. Nieoczekiwanie do jego uszu nadpłynęła fala subtelnego, choć nieco oburzonego głosu.
 - Zgodnie z twoimi prymitywnymi manierami, powinieneś wziąć butelkę i pójść do siebie. Widać, nie masz nawet ich. Cóż, przyznaję, nie doceniałam cię... – Na usta przybyłej dziewczyny wpełzł perfidny, zadowolony uśmieszek. Jej zwiewna, kremowa sukienka i opinający tułów gorset odbijały wodne refleksy. Ona sama była niczym woda – płynąca, eteryczna i nieuchwytna. Kiedy wreszcie komuś udało się zacisnąć ją w pięści, ona wymykała się najmniejszymi lukami pomiędzy palcami, pozostawiając po sobie posmak tęsknoty i niespełnienia...
     Gabriel, zauważając czyjąś obecność, z początku podskoczył nerwowo, po czym zesztywniał. Kiedy jednak poznał tożsamość obserwatora, odetchnął z ulgą. Nie czuł ze strony Flory żadnego zagrożenia.
 - Zamierzałaś mnie tym zranić? – odparł, śmiejąc się kpiąco. – Trafiłaś mnie prosto w serce – urwał, przyłapując się na tym, iż zamierzał wypowiedzieć jej imię.
     Jasnowłosa dziewczyna uniosła powątpiewająco brwi.
 - Sam fakt, że ty, z rodu... Obdarzonych... nie zostałeś wpisany na listę gości, chyba już mnie wyręczył. Mylę się?
     Chłopak zamilkł. Odwrócił głowę, po czym zapadł się nisko, opuszczając barki. Draco przeniósł spojrzenie na zastygłą w zakłopotaniu Florę. Jej złośliwy uśmieszek wyparł cień konsternacji. Obecnie sprawiała wrażenie kogoś, kto walczy ze swoimi powinnościami i równie zaborczymi zasadami. Tym razem minimalnie z nimi wygrała. Nieśmiało przysiadła się do Gabriela.
    Odchrząknęła znacząco, trochę zabawnie.
 - Jesteś bardzo dziwny... – zaczęła cicho. Nie umiała dobrać odpowiednich słów, nie wiedziała, które były „odpowiednie”.
 - Bo jestem bardzo wyjątkowy – rzucił od niechcenia, by następnie, jakby wyrwawszy się już z poprzedniego stanu przygnębienia, zanurzyć dłoń w fontannie i przesunąć ją pod powierzchnią wody w kierunku Florence. Przenikliwe, niewinne oczy śledziły z uwagą każdy jego ruch. Coraz bardziej dało się w nich dojrzeć fascynację i wzrastające zainteresowanie.
     Wargi chłopaka wygięły się nagle w lekkim uśmieszku.
 - Wtedy, w pijalni... Spoliczkowałaś mnie, ale nie wydałaś przed ojcem. Zapomniałaś o mnie? – podsunął ironicznie, akcentując z wolna każdy wyraz. 
     Flora oblała się rumieńcem. Jeszcze szczelniej zakryła ramiona kaszmirowym, indyjskim szalem, jakby czuła, że nie tylko jej twarz zaczęło parzyć zawstydzenie. Nie chciała, żeby Gabriel zauważył, jak bardzo te słowa ją dotknęły. Ale trudno było nie zauważyć.
     Chłopak uśmiechnął się jedynie pod nosem, w żaden sposób nie komentując spuszczonego wzroku Flory.
 - Jesteś zbyt przewidywalna – odparł w końcu i z udawanym brakiem zainteresowania zaplótł ręce na karku.
 - A ty zbyt bezczelny.
 - Zawsze musisz dopowiedzieć swoje.
 - A ty mieć racje. – Wtem oboje zamilkli. Po dłuższej pauzie milczenia stało się coś tak nieoczekiwanego, że aż wprawiło Gabriela w chwilowe oszołomienie. Usłyszał jej śmiech. Nie było to jednak nic, co uderzało w deseń nerwowego chichotu lub rozładowującego napięcie uśmiechu pojednania, tylko... coś całkiem szczerego, czystego i przyjemnego. Zobaczył ją w zupełnie innym świetle – i nie wiedział, czy była to sprawka księżyca, który usłał plac lśniącymi strugami, czy raczej fontanny rozłamującej owo światło wśród wznoszących się i opadających kropelek wody. W tamtym momencie poczuł się dość dziwnie. I to wcale nie mijało.
 - Mama nie wpoiła ci zasad ‘savoir-vivre’?
 - Obdarzonych niestety zapomniano tym obdarzyć – wyznał z sarkazmem, co Flora pozwoliła sobie skomentować pobłażliwym, choć całkiem wdzięcznym spojrzeniem.
 - Śmiałaś się – wypalił głupio, nie spuszczając z niej zdumionego wzroku. – A ty nigdy się nie śmiejesz!
     Momentalnie opuściła kąciki ust, wyraźnie smutniejąc. Gabriel wyciągnął do niej ręce, jakby w nieprzemyślanym geście desperacji, bo dopiero po fakcie pomyślał o tym, jaki wydźwięk mogła mieć jego wypowiedź. Flora omiotła go wzrokiem pełnym gniewu. Gabriel wydał z siebie niespokojny warkot.
 - Poczekaj. – Bezwiednie chwycił ją za rękę, co spotkało się z jej niewyraźną dezaprobatą, jakby znowu rozpatrywała swoje poczynania w kategoriach „to mogę, a tego nie”. Była pomiędzy. Nie wyrywała się, a jednocześnie nie odwzajemniła uścisku ani nie podniosła na niego spojrzenia. Miał takie piękne oczy... Oczywiście wszystkie kobiety z okolicy tak sądziły.
 - Muszę wracać – odparła, odchrząknąwszy uprzednio na tyle głośno, by chłopak zrozumiał aluzję.
 - Wcale nie – stwierdził z lekkim przytupem w tonie, jak dziecko, które do upadłego wierzy w swoje racje.
 - Widzisz tylko złudzenie. Tak, jak wszyscy. – Napięła mocno skórę twarzy. Emanowała rozdrażnieniem i nieprzystępnością, co w pierwotnym zamierzeniu miało skutecznie odrzucić jakiekolwiek obecne lub przyszłe zaloty ze strony Gabriela i tak właściwie się stało. W odpowiedzi chłopak prychnął chłodno, a następnie puścił jej dłoń, odwracając się plecami.
 - Naturalnie. I kto tu jest dziwny? – Jego duma nie mogła zdzierżyć takiego upokorzenia.
     „Odejdź, ty niemądra dziewczyno!”, myślała, spoglądając gorączkowo w kierunku rozświetlonych, niemal sięgających dachu okien. Gdyby teraz ją ktoś zobaczył... Gdyby zobaczył ich... To nie były czasy na zakochanie, to nie były czasy na iluzje... On, ona... Przecież byli tacy młodzi...
     Zagryzła dolną wargę, nie umiejąc określić swoich uczuć, które pomieszał lęk przed konsekwencjami podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Nie chciała niczego zmieniać, nie powinna tego robić. Jednak przestraszyła się, gdy Gabriel zaczął znikać za ogrodzeniem. Myśląc o tych wszystkich ważnych rzeczach, do jakich się zobowiązała przed swoją rodziną, po raz pierwszy pozwoliła unieść się jednej – szalonej, spontanicznej, zupełnie nieobliczalnej. To właśnie ona pchnęła Florę do przodu, zmuszając ją do wykonania kolejnych kroków i jeszcze kolejnych... i jeszcze... Nawet nie zorientowała się, kiedy jej dłoń pochwyciła dłoń Gabriela i oboje wbiegli w ciemne zaułki krzewiastego meandra.
 - Prawdziwe złudzenie – mruknął do siebie Draco, patrząc z ukosa na fontannę tryskającą różnobarwnymi strumieniami. Słyszał szelest wody poplątany z czyimiś głosami... ale te głosy...
     Już wiedział, że nic nie zdarzyło się przez przypadek.
     Pochłonęła go głębia czerni.
*

     Mgnienia, niewyraźne obrazy; pola maków, niebo, pola maków, niebo... Huśtawka. Nieziemska chwila na ziemi. ...1918 r... Ukradkowe spojrzenia i pocałunki, których nigdy nie miało być, dłonie splecione w zwartym uścisku, jak rozdwojenie jaźni jednego człowieka... 1919 r... Zawirowania, ocean kolorów, ocean twarzy. ...1920 r... 1921 r... 1922 r... Srebro jej włosów, złoto jego oczu. ...1923 r... Cienie drzew kołyszące się na trawie niczym zwinne baletnice... Szept, jakim wyznaje się miłość... 1924 r...
 - Na zawsze.
 - Na zawsze...

*


Grudzień, 1924 r.

     Formujące się obrazy przywodziły na myśl barwny kalejdoskop. Draco nie wiedział, czego się spodziewać, a przede wszystkim czy to, co dotąd zobaczył, było prawdą. Szedł więc wzdłuż ścieżki, rozpiętej między ponurymi polami, głupio zastanawiając się nad sensem swojego życia. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego właśnie w tym momencie dopadły go tego typu refleksje. I dlaczego bezustannie przywoływał w nich portrety zmarłych ludzi...
     W oddali, nieopodal chaty ze spadzistym dachem, zakołysały się dwie sylwetki - kobiety i mężczyzny. Draco podszedł do nich z nonszalancką, niedbałą miną. Spoglądając niepewnie na dwójkę umilkłych ludzi, znowu nie mógł pozbyć się wrażenia, że już kiedyś widział tę scenę. Potrząsnął gwałtownie głową.
     Flora i Gabriel weszli do chaty. Mężczyzna podążył za nimi. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonej nory, ale tylko z zewnątrz, gdyż wnętrze nosiło ślady czynnego użytkowania. Świece, ustawione wzdłuż długiego, choć wąskiego pomieszczenia, rzucały na pochylone ku sobie sylwetki snopy bladego światła. Ni to kanapa, ni to łoże, przykryte skórą jakiegoś ogromnego zwierzęcia, najprawdopodobniej niedźwiedzia, stało w ciemnym kącie; na jego powierzchni widniały jeszcze niezbyt głębokie wklęsłości.
     Draco niecierpliwie czekał na rozwój wydarzeń, który nadszedł szybciej, niż mógł się tego spodziewać. Młody Gabriel bez słowa wziął dziewczynę za rękę i, prowadząc ją w kierunku prowizorycznego łoża, stopniowo oplatał palce drugiej dłoni wokół jej ściśniętej gorsetem talii. Chwilę później położył ją delikatnie na niedźwiedziej skórze, a sam spoczął obok. Gdy zaczął ściągać z niej suknie i wyjmować z włosów wszelkiego rodzaju spinki i wsuwki, niszcząc misternego, wielkopańskiego koka, a jednocześnie nie zaprzestając składania pocałunków, Draco - zdumiony, zaskoczony i odrobinę zażenowany - odwrócił spojrzenie. „Do czego to zmierza?”, zastanawiał się. Na szczęście wspomnienie, a raczej jego fragment, dobiegł końca, i znowu, tak jak za pierwszym, drugim i trzecim razem, Draconem wstrząsnęły dreszcze, spowodowane kolejnym zawirowaniem.
     Nieśmiało podniósł wzrok. Ostatnie, co ujrzały jego oczy, to widok dziewczyny i chłopaka, kochających się w absolutnym milczeniu, jakby jeszcze byli zbyt młodzi na wiążące obietnice, a zarazem zbyt starzy, by ciągle mówić o tym samym. Jakby naprawdę nie mieli już sobie nic więcej do powiedzenia.
  
     Zapadł mrok.

     Wszystko stało się zimne, czarne, obce…

     Draco stracił przytomność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz