35. " Katharsis" - cz. II


Styczeń, 1925 r.

     Uniósł ciężkawo powieki. Z odurzeniem wpatrywał się w niewyraźną, zamgloną twarz jakiegoś mężczyzny, jakby wspomnienie Fitzroya było niepełne, pozbawione kilku szczegółów.
     Nagle poczuł silny wstrząs; jego nieprzytomne spojrzenie potoczyło się po wnętrzu miejsca, do którego trafił, by po chwili wybrnąć zza małe, pozłacane okienko. Krajobrazy zmieniały się powoli, jak kadry na filmie, a wielkie koła, toczące się leniwie po zakurzonej drodze, co chwila napotykały na wystające ponad gruntem głazy.
     Przetarł gwałtownie oczy. Nie mógł pojąć, dlaczego wraz z następnymi wspomnieniami, doświadczał zupełnie różnych stanów emocjonalnych. Obecnie czuł się, jak ćpun po wstrzyknięciu heroiny – niezrozumiale wyjęty spoza ryz rzeczywistości, radosny i smutny zarazem, nieobecny duchem, jakby patrzył na siebie z daleka. Notoryczne kolebanie się karocy – bo jak trafnie spostrzegł, to właśnie w niej wylądował – wcale nie sprzyjało odzyskaniu jego stuprocentowej sprawności, a wręcz przeciwnie – uniemożliwiało jakikolwiek głębszy oddech. Miał ochotę zwymiotować, i to porządnie. 
 - Gdzie byłaś? – dobiegł go ciężki baryton, niewątpliwie pochodzący od siedzącego naprzeciwko mężczyzny.
     Obraz wyostrzył się, w wyniku czego Draco trafił na sposobność dokładniejszej analizy miejsca, w którym przebywał. Siedział na jakiejś wąskiej, gorzko-brązowej kanapie, przytwierdzonej do ściany, a nad jego głową zwisała mała banieczka z wodą... Banieczka z wodą?!
     Momentalnie otrzeźwiał. Dopiero teraz zauważył, że czyjaś drobna rączka wprawnie manewruje różdżką, a cienka, wydobywająca się z drewnianego koniuszka, struga jasnego światła, niczym wiązanka pajęczej nici, wiedzie wprost do środka wspomnianej bańki. Parę sekund później rzucił mu się w oczy idealny, gładko zaczesany kok – oblicze Flory bezsprzecznie przypominało lśniącą perłę.
 - Przestań – znowu ten sam gruby głos, który obijał się o mózg Dracona, jak toporny przedmiot. Flora nie zareagowała.
 - PRZESTAŃ. – Szeroka dłoń wyrwała dziewczynie różdżkę i machnęła nią z impetem - bańka rozpadła się w jednej sekundzie. Tylko małe drobinki wody, jak niewidoczny, choć odczuwalnie wilgotny pyłek, krążył w powietrzu, tworząc między nimi nienamacalny dystans.
     Draco spojrzał na Florę. Miała pokornie spuszczoną głowę, choć wcale nie przypominała przestraszonego, żałosnego człowieczka, ale kogoś, kto działa instynktownie, bez pochopnych ruchów, by któregoś dnia, kiedy nikt się tego nie spodziewa, uderzyć, zaprzeczyć, zawalczyć...
- Spałaś z nim? – rzucił krótko mężczyzna, a Draco był w stanie przysiąc, że twarz Flory wygięła jakaś nieznana mu emocja, jakby...
 - O czym mówisz? – Utrzymywała pozory; cicha, dystyngowana, beznamiętna dama, która musi ukrywać prawdziwą tożsamość, bo tak przystało i tak miało być.
 - Nie oszukuj mnie... – syknął. Przez jego palce, które dotąd spoczywały na kolanach, przeszło coś w rodzaju impulsu, bo nagle zgięły się i wzdrygnęły, po czym znowu powróciły do swojego pierwotnego kształtu. Żyłki na wierzchu jego dłoni napięły się w widoczne sploty, a zaciśnięta szczęka zadrżała. Rozpierała go wściekłość.
 - Myślisz, że możesz ze mną igrać? Gdybyś nie była taka młoda... gdyby nie to, że jeszcze nie jesteś moją żoną... kazałbym cię wychłostać.
     „Któregoś dnia... Kiedy nikt się nie będzie tego spodziewał...”
 - Nie myśl, że jesteś taka sprytna – widziałem ciebie i tamtego... chłopczyka. Spotykacie się. Od kiedy? – jego ruch szyi świadczył o tym, iż na nią spojrzał. – Od dawna. Nie zaprzeczysz, co? Nie... nie zrobisz tego... Co chciałaś przez to osiągnąć, droga Florence? – uśmiechnął się obscenicznie. – Chyba nie wstydzisz się swojej przeszłości? Pomyśl tylko... Co by powiedziała twoja biedna matka, gdyby się dowiedziała, że się łajdaczysz? I to z kimś takim? Hm... Nic nie powiesz? Gdy zostaniesz moją żoną... a stanie się to już niebawem, będziesz się ze mną kochać, co noc, i będziesz robiła to dopóty, dopóki nie spłodzisz mi syna... a później jeszcze jednego i jeszcze... I zapewniam, że już nigdy więcej nie spotkasz swojego chłopczyka.
     „...uderzę...”
 - Co zamierzasz zrobić? – spytała ozięble, ale Draco wyraźnie widział desperację – choć przezroczystą – za nieprzystępną, matową zasłoną, którą Flora opuszczała na twarz, ilekroć jej oczy zaczynały nasiąkać czymś, czego nigdy dotąd nie zaznała.
     „...zaprzeczę...”
     Draco nie usłyszał odpowiedzi. Nim jego myśli ulotniły się z owego przebłysku, zdołał jeszcze ujrzeć zamglony wzrok tamtego mężczyzny – twardy, niebezpieczny i wbity w ciemnoszary zarys odległego lasu. Był pewien, że nie pierwszy raz widział to spojrzenie. I ten dziwny, niewyraźny grymas, jakby uśmiech, który wpłynął na usta magnata kilka sekund później...
     „...zawalczę.”

...strach.

*

Styczeń, 1925 r.

     Leżał na chłodnej materii, twarzą do ziemi, czując pod czaszką pulsujący ból. Ostatkami sił dźwignął się z kamiennej posadzki, by w odwecie oprzeć tułów o alabastrowy filar, bo jak się później zorientował, trafił do jakiejś altany. „Świetnie”, warknął w myślach. „Co jeszcze?!”
     Z powrotem osunął się na ziemię, powstrzymując spazm cierpienia. Oddychał głęboko i ciężko; ściskał dłońmi swą głowę, która najwyraźniej miała ochotę ryknąć, jak rozbudzony potwór. Niespodziewanie, przed jego na wpół zamkniętymi oczyma, pojawiła się zakapturzona postać. Dopiero po chwili, gdy podmuch wiatru pozbawił ją nakrycia głowy i zaczął targać jej długimi, prawie białymi włosami, Draco już wiedział, że patrzy na Florę. Jej skóra była tak biała i gładka, że niemal wtapiała się w głębię śniegu i nie odstającą od niego altanę.
     Kiedy dziewczyna wyjęła jakąś kartkę z kieszeni płaszcza i rozejrzała się gorączkowo, zupełnie jakby podejrzewała, że ktoś ją śledzi, jej usta wykrzywił grymas rozgoryczenia. Położyła szybko przesyłkę na balustradzie – mogła się wycofać, mogła się rozmyślić, Boże, chroń mnie przed tym, czego chcę... – po czym przytrzasnęła podrygujący na wietrze papier jakimś przedmiotem, którego Draco nie był w stanie dojrzeć. Starał się opanować ból, ból zaskakująco silniejszy od samego Cruciatusa, ale jego wysiłki sprowadzały się do żałośnie marnych efektów. Przekonywał się, że wszystko, co odczuwa, to zwykła iluzja - że Draco Malfoy po prostu tu nie istniał - ale już sam nie wiedział, co jest złudzeniem, a co prawdą. I czy Draco Malfoy istnieje gdziekolwiek.
     Przedmiot okazał się jednak zbyt lekki; list poszybował ku Draconowi i jak bumerang trafił do jego wyciągniętej ręki. Mężczyzna podniósł niepewnie wzrok. Flora pogrążyła się w gęstej, zimowej mgle, a rąbek jej ciemnego płaszcza, spływającego po kamiennych stopniach, jak rzeka, która niebawem zamarznie, pochłonęła niwecz bieli.
     Pergamin drżał pod wpływem jego dotyku.
     A Draco drżał pod wpływem jego treści.

          Byłam ślepa i niemądra, wierząc, że możemy istnieć obok siebie, jak zwykli ludzie, bez podziałów na wyższą i niższą klasę społeczną – tych, od których oczekuje się prowadzenia wzorowego życia i tych, których już dawno spisano na straty. Wszystko, co nas łączyło, było iluzją rzeczywistości, jaką chciałam widzieć. Świat lepszych i świat gorszych były dla mnie odległymi pojęciami, ale nie tak obcymi, abym w pierwszym nie dostrzegła samej siebie, a w drugim ciebie. Pomyliliśmy się. Teraz już wiem, że bez żadnych przeszkód przechodziliśmy z jednego do drugiego, tracąc powoli trzeźwość umysłu i wyobrażenie o miejscu, w którym jesteśmy, myśląc, że to się nie zmienia. Nie było pomiędzy nimi żadnej granicy. Tylko czas.
          Kilka dni temu, zgodnie z przyrzeczeniem, poślubiłam mężczyznę. To był mój własny wybór. Nie odpisuj, nie szukaj mnie. Nie miej złudzeń, że wszyscy ludzie żyją na tej samej ziemi. My nie żyjemy.

Florence Malfoy


     Poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Kilkakrotnie przyjrzał się dwóm ostatnim słowom listu i w pewnym momencie doszło do niego - niewiarygodnie szybko i nagle, niczym kopnięcie whisky - kim jest tajemnicza dziewczyna, przewijająca się niemal we wszystkich wspomnieniach Gabriela Fitzroya.
     „Florence Malfoy... Florence Malfoy... Florence Malfoy...”
    Zaklął szpetnie, a jego głos rozniósł się dalekim, głośnym echem.
 - Prababcia Florence?! – wykrztusił po zważeniu paru detali, dokładnie rejestrując każdy element twarzy jasnowłosej dziewczyny i z największą pedanterią porównując go do portretu wiszącego w posiadłości Malfoyów. Wniosek był zdumiewający. Nieoczekiwanie coś zaczęło go ciągnąć do tyłu. Jego krzyk był już tylko słabym echem wśród zapadającego się huraganu ludzkiej pamięci.

*


Marzec, 1925 r.     
                                                     
     Znalazł się na terenie posępnego, nieznanego mu lasu. Nigdy wcześniej nie widział czegoś tak przerażającego i cmentarnego, nawet Zakazany Las w porównaniu z tym wydawał się oazą. Wysokie, masywne drzewa zwracały się ku sobie, tworząc wokół mężczyzny okolone ściany, a nad głową nieprzepuszczalny, zwarty sufit. Rozejrzał się - stał w samym centrum wykrojonej w okrąg polany, o ile polaną można nazwać szeroki, czarny plac, dźwigający na sobie piętno roztrzaskanych pniaków i korzeni, splątanych jak wygięte reumatyzmem kończyny.
     Draco szedł wzdłuż dywanu zgniłych liści, jak po truchłach zmarłych zwierząt, i mimo bardzo wyraźnej świadomości, że znajduje się tylko w czyimś wspomnieniu (obecnie przywoływanej niezwykle często i szybko), nie potrafił okiełzać w sobie lęku. Jakby tu żył i tu miał umrzeć.
     Coś lekkiego opadło mu nagle na odsłonięte przedramię. Był to mały, zielony listek. Draco uniósł rękę, bo ów widok - w normalnych okolicznościach zwyczajny - wywarł na nim dość spore wrażenie. Ale jego ręka... jego ręka... To nie była jego ręka.
 - Co jest...?! – I to nie był jego głos. Opuszkami palców dotknął swojej głowy. To nie były jego włosy.
     Zadrżał nerwowo, kiedy na końcu placu ujrzał jakąś zwalistą masę, a wokół niej, niczym wieniec żałobny, gromadę zatrwożonych ludzi. Zrobił kilka kroków do przodu, choć miał wrażenie, że wciąż stoi w cieniu, a jego ręce mają nieostry zarys, tak samo, jak cała reszta. Kiedy zbliżył się do zbiegowiska, jego oczy niemal oślepły od uderzającej bieli czegoś, co wzbudziło wśród ludzi taką sensację. Dopiero po chwili, gdy przyzwyczaił oczy do światła, zauważył połyskującą, jedwabistą grzywę, biały, zbryzgany krwią tułów i święty róg – czysty i spiralny, jakby mógł sięgnąć wszechświata. Draco zastygł między jednym a drugim krokiem. Błękitne, zamarłe w łzach oczy jednorożca zdawały się patrzeć wprost na niego, jakby z pytaniem: „Dlaczego... wy, ludzie?”...
     Podszedł bliżej. Brzuch jednorożca był rozpruty, trzewia wylewały się leniwie na ściółkę. Widok ten, paradoksalnie, nie wywoływał obrzydzenia, nie sprawiał, że ludzkim ciałem zaczynały szarpać torsje, a wydobywał ze wszystkich żywych istot niezrozumiałe pokłady smutku. Draco miał wrażenie, że w ciemnych odmętach lasu błyszczą ślepia zwierząt, które tu żyły. Nie były to jednak jednostki, ciekawskie stworzenia zwabione niespodziewaną wizytą ludzi, lecz gremia, kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset parzystych, różnokształtnych i różnokolorowych punktów, jakby nocny, upstrzony gwiazdami firmament został zesłany na ziemię, bo coś boskiego właśnie umarło...
     Dobiegły go stłumione szepty zgromadzonych. Wśród nich co chwila dało się usłyszeć słowa takie jak: „morderca”, „przeklęty”, „wygnanie”, „zbrodnia”, „kara”... Po dłuższej pauzie zapanowało prawdziwe piekło. Zwierzęta uciekły; blask emanujący od jednorożca przybladł, aż w końcu zgasł bezpowrotnie.
 - Na stryczek z nim! – zakrzyknął jakiś przysadzisty mężczyzna, niebezpiecznie wymachując różdżką ponad swoją głową.
 - Zabić skurwysyna! – rzucił inny, zwężając wściekle oczy.
 - Przed sąd! – Wrzawa rozgorzała na dobre.
     Draco wyostrzył wzrok. Nie wiedział, dlaczego wcześniej nie dostrzegł skulonej postaci, leżącej w bezruchu tuż za plecami martwego jednorożca. Wiedział jedynie, że jasne, obecnie brudne od krwi i ziemi, włosy oraz regularne rysy twarzy były mu doskonale znane.
 - Kto to w ogóle jest? – usłyszał za plecami niecierpliwy głos jednego z przybyłych.
 - To syn tej wróżbitki, Cassandry! – odpowiedział któryś z nich, niemal paląc się do tego, by zawlec zabójcę jednorożca przed odpowiednie władze dla czarodziejów.
 - Który? Bo było ich dwóch – zauważył trafnie gruby jegomość.
     Draco poczuł się dość nieswojo, jakby wszystkie myśli – jego własne, osobiste wspomnienia i świadomość bycia tym, kim jest – zaczynały go opuszczać, mimowolnie przyswajając inne, nieznane, obce... To nie był on. To już nawet nie była jego wola.
 - Gabriel – odparł, jakby nie swoim głosem i ku własnemu zaskoczeniu, wszystkie głowy skierowały się w jego stronę. Bo ta sytuacja już miała miejsce i wszystko było prawdą. W tym przebłysku nie był już Draconem Malfoyem, który przechodzi z jednego wspomnienia do drugiego, jak niewyczuwalny duch, a mężczyzną z krwi i kości, o głosie grubym i ciężkim niczym metal, mężem Flory – rozmazaną, przymgloną sylwetką arystokraty, którego tożsamości Gabriel Fitzroy nigdy nie poznał.
    Kim jestem?, pytał ostatni cal duszy Dracona Malfoya. Cal ten był na tyle silny, by zmusić obce oczy do wejrzenia w rozciągniętą na ziemi plamę krwi jednorożca. Draco chciał zobaczyć swoje odbicie, ale gdy wreszcie w mętnej, brunatnej kałuży pojawiła się postać o zamazanych konturach i tylko zarys różdżki był tak widoczny, by na jej końcu mógł dojrzeć wygięty łeb węża, zamarł.
     „Jestem Hyperionem Malfoyem.”
     Coś przykuło jego uwagę. Sposępniałe, zmęczone oczy Gabriela wpatrywały się w określony kierunek. Draco - czy kimkolwiek, kim on teraz był - obrócił niepewnie głowę. Zdołał jedynie zobaczyć czyjś oddalający się cień, ale nie był to cień zwykłego człowieka. Zwykły człowiek nie sprawia, że trawa zaczyna gnić pod jego stopami...

*


Lipiec, 1925 r.

     Draco przymknął powieki, jakby starał się skojarzyć fakty, których mimo wszystko było za mało, by potrafił odnaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie tej absurdalnej sytuacji! Kiedy je otworzył, znajdował się już na jakiejś nieznanej mu plantacji kukurydzy. Kolby błyszczały w świetle popołudniowego słońca, jak owalne sztabki złota, a wysokie, soczyście zielone łodygi sprawiały wrażenie leniwie falującego oceanu. Był to widok zupełnie przeciwny do poprzedniego. To, co napełniło duszę Dracona, gdy przechadzał się wzdłuż precyzyjnie odmierzonych rzędów roślin, było niesamowite. Niesamowicie piękne, niesamowicie zagadkowe, niesamowicie dziwne. Niesamowicie prawdziwe. Chwilę, w której jego wrzący od przekrzykujących się myśli umysł zastąpiła błoga świadomość bycia całkowicie wyzwolonym, można by określić czymś w rodzaju olśnienia.
     Rozbłysło światło.
    Wszystko było ciepłe, jasne, bliskie, jakby właśnie narodził się na nowo i każdą rzecz poznawał pierwszy raz.
     Nie miał pojęcia, co tu robi, kim jest i do czego zmierza, ale czuł się z tym niewiarygodnie dobrze. Był pusty w środku, mógł zacząć wszystko od nowa.    
     Zadarł brodę ku niebu, a po chwili znowu ją opuścił, wyostrzając wzrok. Zauważył, że blask, który rozświetlał mały punkt na horyzoncie, emanował od metalowej końcówki parasola, trzymanego nad głową jakiejś arystokratki przez jej cierpliwą, czarnoskórą służbę. „Podrzędna rasa”, skwitował ponuro i cały splendor szczęścia momentalnie z niego spłynął. Przypomniał sobie, że kiedyś sam pomiatał ludźmi gorszego stanu, choć bezsprzecznie nie należał do grupy rasistowskich. Gardził szlamami, charłakami, a nawet przedstawicielami czystej krwi, którzy jednak owego dziedzictwa w pełni się wyrzekli, wiążąc swój los ze zwykłymi gniotami.
Ale to było kiedyś.
A kiedyś był w stanie powiedzieć wiele rzeczy i niektórych nie powiedzieć wcale...
Bez żadnych sentymentów przyznał, że bardzo dużo spraw zmieniło się od sytuacji społecznej, jaka miała miejsce w XIX wieku, a patrząc na strudzone pracą mulatki, nawet ucieszył się, że było to tylko czyjeś wspomnienie.
     Pokonał krótki dystans, jaki dzielił go od obrośniętego bluszczem tarasu, zawieszonego dość wysoko ponad ziemią. Całość przypominała małą kopię ogrodów Semiramidy, jednego z siedmiu cudów świata.  Draco spojrzał do góry – teraz już nie miał żadnych wątpliwości, że arystokratką o alabastrowej skórze, chronionej przed słońcem licznymi parasolami, była Florence. Florence Malfoy, żona Hyperiona Malfoya, jego prababka. Dotąd wiedział to na pewno. Teraz targały nim sprzeczności.
     Mimo wieczornej pory, skwar niezmiennie lał się z nieba, przypiekając spocone skóry rolników i irytując bogatych dandysów. Draco wspiął się po wąskich, kamiennych schodkach, a kiedy wreszcie opadł na plecioną kozetkę, znajdującą się tuż przy Florence, uniósł brwi. „Malowała?”, odezwało się w nim pytanie. Spoglądając jej przez ramię, ujrzał płótno poznaczone jakimiś zmazami czarnej farby, które na pierwszy rzut oka nijak miały się do odzwierciedlania rzeczywistości. Kilka minut później z ciemnej plamy wyłoniła się sylwetka ni to kobiety, ni to mężczyzny, odzianej w wyświechtany, ponury płaszcz.; jak za sprawą zaklęcia wyrosły również ciemnoniebieskie wzgórza, a na ziemi zakwitła trawa, upstrzona gdzieniegdzie kolorowymi, nieregularnymi płatami.
 -  Bez jaj... – wybełkotał pod nosem, gdy obraz uświetniły ostatnie pociągnięcia włosiem pędzla, a on mógł zobaczyć efekt pracy. Osłupiał. Chwilę potem – jakby wyrwany się z letargu – skoczył na równe nogi. Wybałuszył szeroko oczy, przyglądając się z uwagą namalowanej scenie. A scena ta przedstawiała pijaka przyssanego do jakiegoś podrzędnej marki wina i stojącą nieopodal zjawę.
 - Gdzie patrzysz? – spytał się Florence, mimo że doskonale zdawał sobie sprawę, że nie otrzyma odpowiedzi. Mógł jedynie odszukać jej spojrzenie i miejsce, w którym się zatrzymało; na drodze, w oddali, siedział jakiś mężczyzna. Co rusz przytykał do warg butelkę trunku, a gdy wreszcie podniósł sposępniałe powieki, Draco zamarł w bezdechu.
Wydawało mu się, że biegnie, bo odległości zaczęły maleć, chociaż wcale się nie poruszał. Miał wrażenie, że ktoś przekręcił w jego oczach opcję zooma na maksymalny poziom - jak to niegdyś widział w mugolskim sklepie z aparatami fotograficznymi – i kazał patrzeć we wskazanym kierunku. A kierunek był jeden - jego oczy uchwyciły miodowe spojrzenie Gabriela Fitzroya, mężczyzny sączącego tanie wino w towarzystwie ostatniego kompana – Śmierci.
    Draco zaklął ponownie. Z impetem zacisnął powieki – byleby tylko obudzić się z tego koszmaru, byleby tylko znowu podpisywać papierki w swoich gabinecie – ale kiedy je uniósł, wciąż tkwił na tym przeklętym tarasie! Jedynie topazowe tęczówki znikły mu sprzed twarzy.
 - To jakiś horror, co tu się dzieje, u licha...?! – wyszeptał, jak w psychosomatycznym amoku. – Nikt mi nie zrobi żadnego prania mózgu, jasne?! NIE WIERZĘ W TO! KIEDY TO SIĘ WRESZCIE SKOŃCZY?! – wrzeszczał w niebo, czując, jak jego zaczerwieniona od słońca skóra zaczyna nabrzmiewać drobnymi żyłkami.
     Ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Odskoczył, jak oparzony. Miodowe spojrzenie Gabriela zdawało się go prześwietlać z precyzją rentgena.
 - Miesiąc później urodziła syna. Nazwała go Abraxas. Zmarła przy jego porodzie, mając dwadzieścia pięć lat. – Gabriel wzniósł oczu ku błękitnym połaciom. Draco miał wrażenie, że widzi kanciasty pokój. Las skąpany w seledynowym blasku, przesączanym przez drzewa. Chatę wyszytą na białym całunie, w pobliżu alabastrowej altany. Zakrwawione zwłoki jednorożca. Morze kukurydzianych kolb zalanych falą złota.

Nie było pomiędzy nimi żadnej granicy.
Tylko czas...

***

Współczesność, Londyn, kancelaria adwokacka, gabinet Dracona Malfoya.

     Draco siedział nieruchomo w swoim fotelu, wpatrując się bez słowa w odziedziczoną po ojcu różdżkę.
- Szukałem jej przez sto lat – dobiegł go onieśmielony półszept Fitzroya, jakby patrzył na brylant warty miliardy, a zarazem coś, co było przyczyną jego zguby.
     Malfoy podniósł na niego dość zaskoczone spojrzenie. Nie wiedział, co powiedzieć, chociaż chciał powiedzieć wiele.
 - Dlaczego nic o tobie nie słyszałem? – odparł treściwie dość naburmuszonym tonem, którego wcale nie zamierzał użyć. Odchrząknął dla porządku. – Przecież istnieje jakiś spis jasnowidzów i wróżbitów czy coś, nieraz miałem to w rękach – zauważył surowo.
     Gabriel uśmiechnął się kpiąco. Dla niego nie istniały trudne pytania.
 - W swoich kręgach nie jestem zbyt mile widziany. Dla nich po prostu umarłem. Dla wszystkich umarłem.
 - Dziwne, że jeszcze żyjesz. Przecież nie jesteś nieśmiertelny... – umilkł, coś sobie przypominając. – Krew jednorożca... nie działa tak długo, to niemożliwe, żebyś... Chyba że... – automatycznie złapał za różdżkę, ściskając ją tak mocno, że aż pobielały mu knykcie.
 - Nigdy nie zabiłem jednorożca – wyjaśnił spokojnie Gabriel, przewróciwszy oczami, jakby podsumowywał porywczość i bezmyślność Dracona.
 - Widziałem to!
 - Widziałeś to, co wszyscy mieli zobaczyć.
     Dracona nawiedził nagle obraz zjawy i gnijącej pod jej stopami trawy. Wszystko zaczynało układać się w spójną całość, ale...
 - Kim był twój brat? – szepnął, przypominając sobie o bliźniaczym chłopcu ze wspomnień Gabriela. Gdy przez posągową twarz Fitzroya przeszedł cień emocji, Draco już wiedział, że nie był to przypadek.
- Wybrał złą drogę – odpowiedział nauczyciel, odwracając się do niego plecami. – Ludzie tacy, jak ja... – urwał, zastanawiając się kolejno nad słowami „ludzie” i  „tacy, jak ja” – istoty... które posiadają dar widzenia przyszłości, nie otrzymały go ot tak, po prostu, dla własnych korzyści. Są integralną częścią świata, tak jak ty, twój sąsiad i miliony innych ludzi, zwierząt, przedmiotów – niedbałym kiwnięciem głowy wskazał na portret Temidy. – Świat powstał z myślą o wspólnocie, zjednoczeniu, działaniu jednego dla drugiego, niezależnie od płci czy gatunku, a nawet rodzaju drewna – uśmiechnął się złośliwie w kierunku obrazów.
     Tacy, jak ja... Mimo wszelkich opinii są obciążeni odpowiedzialnością większą niż ktokolwiek inny. Możemy wpływać na losy pojedynczych osób, czasem i nawet całej ludzkości – posiedliśmy władzę, która winna być niezawisła i sprawiedliwa. Mamy głęboko zakodowany obowiązek przekazywania społeczeństwu rzetelnych informacji, jeśli doświadczymy objawienia bezpośrednio z nimi związanego. Nie utrudniamy im życia, a podtrzymujemy w prawdzie, jak Lepsza Strona ich samych...
     Draco poruszył się nerwowo. „Lepsza Strona”?... Gdzieś już to słyszał...
 - Przy  p o c z ą t k a c h  tacy, jak ja, automatycznie składają pewną obietnicę, w której m.in. przyrzekają, że będą strzec tajemnicy życia i tajemnicy śmierci, czyli tego, co miało największe znaczenie dla naszych przodków. Ma to formę więzi z rodzicem czy krewnym posiadającym dar. Właściwie to on przysięga za dziecko - niemowlak nie jest w stanie tego zrobić – a więc wszystko zależy od opiekuna. To on uczy swego dziedzica, jak odróżniać dobro od zła, i jak przy tym nie stracić samych siebie. Wiesz... Z natury wszyscy rodzimy się dobrzy, dopiero w następnych odsłonach życia zaczynamy mieć okazje pokazania tego, co z tej nauki wynieśliśmy - dostrzegamy wybór... I uwierz, że znalazło się kilku takich, którzy zdecydowali, że wolą patrzeć w swoją przyszłość, niż czyjąś, a jeśli przy okazji, dla zaspokojenia własnych żądz, wyrządzili komuś krzywdę, zmienili bieg wydarzeń... Ten, kto łamie obietnice, zawsze ponosi konsekwencje.
     Draco spojrzał na niego badawczo i ruchem wyrażającym głębokie skupienie przytknął opuszki palców obu rąk do skroni. Kojarzył, zastanawiał się, kombinował. Próbował określić siebie w tej osobliwej sytuacji, znaleźć jakieś odpowiednie wyjście, ale wszystko, co zdołał wymyślić, natychmiast negował z przyczyn czysto merytorycznych – rozwiązania były zbyt banalne, a to, co zobaczył... Przeszło jego najśmielsze oczekiwania.  
 - Co zrobiłeś? – rzucił krótko, oschle, jakby chciał przekonać samego siebie, że to, co ujrzał we wspomnieniach Fitzroya, nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, nie wzbudziło żadnych uczuć ani wzruszeń...
 - Złamałeś obietnicę, inaczej byś mi nie pokazywał tego... wszystkiego. To logiczne, nie sądzisz? Nie wiem tylko, po co. Może coś cię łączyło z moją krewną, ale co z tego? Może mój pradziadek stanął wam na drodze, ale... czy to ma jakiekolwiek znaczenie? To było dawno - wtedy było wtedy, teraz jest teraz. To się liczy, to jest ważne, a nie jakieś wariackie domysły, łzawe historyjki...
     Gabriel uśmiechnął się niewzruszony.
 - O czym teraz myślisz? – spytał z subtelną nutą aluzji, jakby chciał, żeby Draco doszedł do ostatecznego wniosku własnymi siłami. 
 - O czym JA myślę? – Draco uniósł brwi, po czym odsunął krzesło z powłóczystym szurnięciem i powstał, opierając dłonie o blat biurka.
Nie dostrzegając na obliczu Fitzroya nawet cienia sarkazmu, zwęził podejrzliwie oczy. – Myślę, że to zwykła manipulacja – orzekł gorzko. – Jeszcze nie wiem, dla jakich celów ona powstała, ale się dowiem – umilkł, jakby coś nagle sobie uświadomił. – A może jesteś z jakiejś przeciwnej korporacji, hm? Chcesz mnie skompromitować, zniszczyć moją rodzinę kłamliwymi oszczerstwami, posądzić o coś, co nigdy się nie wydarzyło?! Doprawdy, konkurencja  posuwa się do ohydnych działań...
 - Zastanów się.  Nie wszystko musi być logiczne na pierwszy rzut oka.
Draco zmarszczył brwi, jakby poddawał dogłębnej analizie słowa rozmówcy. Wyglądał na kogoś, kto stoi na krawędzi wszystkiego, co do tej pory znał, wiedział, a nawet czuł. Wystarczyła chwila wiary w prawdomówność Fitzroya i mógł stracić grunt pod nogami, już na zawsze. Musiał podjąć decyzję - szybką i właściwą - a z tym zawsze miał problem...
 - Dobrze. Udowodnij, że jesteś tym, za kogo się podajesz.
     Gabriel wypowiedział w myślach formułę zaklęcia teleportującego i w tym samym momencie spojrzał na Dracona.
 - Korzystasz z Legilimencji – uśmiechnął się powątpiewająco, na co Malfoy w odpowiedzi przytaknął z ukrywanym speszeniem. – Więc wiesz, gdzie się udamy. Ruszajmy, szkoda czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz