35. " Katharsis " - cz. III



     Przecięli jedną z głównych ulic Londynu. Wiatr podrywał ku górze zwinięte, zmarznięte liście, które piętrzyły się przy krawężnikach jak bezdomni, i zuchwale popychał je na jezdnię.
 - Zwróć uwagę na datę – polecił Fitzroy, wskazując niedbałym ruchem dłoni na związaną paczkę gazet, którą dzierżył jakiś chuderlawy, mijający ich chłopiec. – Będziesz miał pewność, że nic nie jest spreparowane.
 - Tak, widzę, dzisiejsza. Ale to niczego nie dowodzi – odparł chłodno Draco, będąc święcie przekonany o swoich racjach, przynajmniej bardziej wiarygodnych od szmirowatych domysłów tego wariata!
     Szli w milczeniu, lecz żaden z nich nie wyglądał na specjalnie zakłopotanego; Malfoy wciąż zastanawiał się nad celem ich dzisiejszego spotkania, natomiast Gabriel... Cóż, jak zwykle sprawiał wrażenie osoby, która ma nad wszystkim nadzwyczajną kontrolę i wcale się z tym nie kryje. 
     Po dłuższej chwili stanęli na jakimś podrzędnym moście, niedaleko wyniosłego Bigbena, którego wieża odcięła się czarno na tle zszarzałego, jednolitego nieba. Pod potężną, stalową konstrukcją, rozciągała się płyta ciemnej, jak noc wody, okutej tu i ówdzie szklistą zmarzliną. Na jezdni, która wiodła przez tenże most, snuł się sznur samochodów o zaparowanych szybach.
     Gabriel zwolnił, Draco zrobił podobnie. Rozejrzał się pobieżnie i nie dostrzegłszy nic wyjątkowego, uniósł lekko brwi, oczekując jakiejś odezwy – a nadeszła ona niemal od razu.
 - Widzisz tamtego chłopaka? – Draco wyostrzył spojrzenie i, rzeczywiście, w oddali majaczył zarys jakiejś postaci.
 - To jest Duncan, ma dziewiętnaście lat. Od trzech lat mieszka z matką i młodszym rodzeństwem, jego ojciec powiesił się w piwnicy.
 - Znowu jakieś dziwne zagadki? Nie mam czasu na ‘historie z życia wzięte’, do rzeczy, panie Fitzroy, do rzeczy – mruknął nieco poirytowanym głosem. Argumenty dostarczone przez Gabriela tego ranka zdecydowanie mu wystarczyły, nie potrzebował niczego więcej, by stwierdzić, że ten facet był chorym na umyśle odszczepieńcem!
     Gabriel, niezrażony tym komentarzem, ciągnął dalej.
 - To przystojny, ciemnooki młodzieniec. Rówieśnicy uwielbialiby go, a dziewczyny kochały. Byłby odważny, szlachetny i lojalny... to by im imponowało, wiesz, co mam na myśli, prawda? – zerknął sugestywnie na Dracona, a jego usta wygiął półuśmiech. – Byłby też dobrym mężem i świetnym ojcem, starałby się nie powtarzać błędów własnego. Oczy jego dziecka zawsze patrzyłby na niego z bezgraniczną miłością, wiedząc kim jest. Jest jednak taki człowiek, którego Duncan nigdy nie pozna...
     Draco poruszył się niecierpliwie.


 - Cudownie... A więc? Co się teraz stanie? Znowu znikniesz i... – urwał, jakby uderzyła go pewna zastanawiająca myśl. – Co to znaczy „byłby”? – zaakcentował dosadnie i zmrużył podejrzliwie oczy. Z początku rozważał, o co mogło mu chodzić, kiedy jednak spojrzał we wskazanym przezeń kierunku, spostrzegł, jak wspomniany chłopak chodzi nerwowo tam i z powrotem wzdłuż barierki, najwyraźniej targany jakimiś sprzecznościami.
     Zrozumiał.
 - Tym człowiekiem będzie on sam? – szepnął do siebie, nie spuszczając wzroku z palców chłopaka, które zacisnęły się kurczowo wokół łańcucha, a później z jego twarzy, która wyrażała niepokojącą gotowość.
     Gabriel spojrzał na wieżę Bigbena. Ciemne wskazówki sunęły po tarczy coraz wolniej i wolniej...
 - Cztery minuty...
     Draco rozwarł lekko usta; jego oddech przyśpieszył, a w oczach pojawiło się niedowierzanie, koleją rzeczy wyparte oburzeniem.
 - Nic nie zrobisz? Chryste! Wiesz, że za chwilę odbierze sobie życie, a TY nic nie zrobisz?! Cholerny sukinsyn... – syknął, zaciskając pięści. – ‘Muszę patrzeć’? – uśmiechnął się z grymasem, jakby właśnie coś do niego doszło. – Nie, nie muszę, nie będę idiotą! Odejdę stąd, uznam to za głupi żart, a ciebie za totalny odchył natury! Szybko o tym zapomnę. – Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie, rzuciwszy ‘Duncanowi’ krótkie, dość pobłażliwe spojrzenie, nacechowane słowami: „Ty też brałeś udziale w tym kabarecie?”.
 - Dwie... 
    Wskazówki drgały.
     Draco, zważając na liczną obecność mugoli i zachowanie bezpieczeństwa, nie teleportował się. Idąc wąskim, gdzieniegdzie oblodzonym chodnikiem, słyszał jak śnieg trzeszczy pod jego butami, a łomoczące serce powoli odzyskuje swój regularny, zwyczajny rytm. Włożył dłonie do kieszeni spodni, myśląc gorliwie, że już dziś złoży wizytę dyrektorce Hogwartu z apelem o bezzwłoczne zwolnienie Gabriela Fitzroya, a ordynatorowi św. Munga z prośbą o rychłe umieszczenie tegoż nauczyciela na oddziale zamkniętym.
     Czując za plecami wzmożoną ruchliwość i plątaninę różnych głosów, stwierdził, że najpewniej spowodował to jakiś korek samochodów albo stłuczka, na tym paśmie drogi zdarzało się to bardzo często - przez myśl mu nie przeszło, że przyczyna była zupełnie inna.
     Zainteresowany popatrzył przez ramię.
     Fitzroy spoglądał na niego z łagodnym uśmiechem.
     Most zamienił się w prawdziwe pandemonium.
     Wskazówki Bigbena stanęły na dwunastce.
     Duncan zniknął.
     Draco spojrzał w grafitową toń rzeki - na tafli lodu pojawiła się nierównomierna, duża dziura, wokół której wciąż jeszcze falowała wzburzona woda.
 - Nie wszystkich da się uratować – i nie wszystkich powinniśmy – usłyszał. – Wracajmy, nasz czas tutaj już się skończył.

*

 Pół godziny później, gabinet Dracona Malfoya…

 - Szybko o tym zapomnisz? – mruknął sceptycznie Gabriel.
     Draco zacisnął niewidocznie usta, a drżące pięści schował pod blat biurka. Fitzroy zaplótł ręce za plecami, jak przystało na strapionego, zeszło-epokowego jegomościa, i lekko pochylony do przodu ruszył nerwowym krokiem wzdłuż ściany.
 - Czuję się... podle. – Draco znowu miał nieodpartą ochotę zwymiotowania.
 - Wiem.
     Rzucił mu ponure, krótkie spojrzenie.
 - Jak to jest... wiedzieć... i nie móc... nic... a oni... oni wszyscy... Ilu? – wybełkotał niedołężnie, jakby nie dawało mu to spokoju.
 - Pytałeś, co zrobiłem – zaczął cicho Gabriel, dobierając ostrożnie słowa.
     Draco spojrzał na niego z wyczekiwaniem, a jednocześnie ze strachem.
 - Wielu ludzi umarło przez mój  w y b ó r – dostrzegłszy skonsternowany wyraz twarzy Dracona, pokręcił przecząco głową. – Nie, Duncan to nie moja sprawka. Chodzi mi o tych, którzy byli przed tobą, a później z tobą... Chodzi mi też o ciebie, Draco – odrzekł opieszale, jakby nie wiedział, jakiej reakcji powinien się spodziewać. Nie zobaczywszy jednak żadnej polemiki ze strony Malfoya, kontynuował:
 - Byłem wściekły i rozżalony. Pałętałem się po świecie, jak nikt istotny... przecież nie powinienem, ja... przecież byłem... wyjątkowy...! A moja matka... kazano jej się mnie wyrzec. Gdy byłem dzieckiem, obiecała Starożytnym, że będę trwał w prawdzie. Byłem jej dziedzicem, a ona moim nauczycielem – gdyby to wszystko wyszło na jaw, musiałaby... Nieważne.
     Moja wędrówka trwała wieczność; żyłem, ponieważ miałem coś jeszcze do zrobienia. Po drodze spotykałem różnych ludzi. Nie pomagałem im, nie wskazywałem właściwej drogi. Na prostytutki zsyłałem brutalnych, niewyżytych klientów, zakochanym wpajałem zdradę, zazdrość, cokolwiek, co by położyło kres tej ich żałosnej sielance... Prowokowałem konflikty, mając nadzieję, że któregoś dnia dopadnę tego, kto mi to wszystko zrobił! Umysłami głupców owładnęły nierealne sny, w których ci odnajdywali otaczającą ich rzeczywistość, doszukiwali się nieistniejących podobieństw. Zostawiali swoje rodziny i wyruszali w ‘podróż marzeń’. Umierali w rowach, lasach, pubach... Innych karmiłem iluzjami, zmyślonymi przepowiedniami o bogactwie, sławie – zmrużył posępnie oczy – i miłości. Każdy się na nią nabierał, bo nie zauważał, że była zwykłym złudzeniem...
 - Do czego to wszystko zmierza? – mruknął Draco niecierpliwie, choć miał wrażenie, że gdzieś w nim znajdowała się konkretna odpowiedź. Dźwignął się z siedzenia.
     Gabriel westchnął cicho.
 - Kiedyś miałem pewien sen. Widziałem lśniące jezioro, w którym odbijał się zamek na skale - dostojny i piękny. Flagi powiewały na wietrze, jak drogowskazy - i mnie się przydały. Ruszyłem ku pobliskim wzgórzom, nie wiedząc dlaczego, nie wiedząc po co i dla kogo. Pragnąłem się obudzić, ale coś kazało mi patrzeć, obserwować, czekać... Musiałem patrzeć.
     Przed twarzą Draco zamajaczyły wysokie wieże – piętrzyły się, jedna po drugiej, prąc ku górze na tle czerwonego nieba, jak klingi zakrwawionych mieczy. Obraz był tak realny i nieosiągalny zarazem, niczym rozczarowujące przebudzenie z idyllicznego snu – posmak niespełnionego marzenia. Przywołane wspomnienia działały podobnie, tyle że mocniej i dłużej.
 - Nagle wszystko zawirowało, nie potrafiłem tego zatrzymać - byłem całkowicie bierny. Gdy rozmazane obrazy spoiły się w jedno, owładnęło mną zaskoczenie i niepokój, a później... cóż... czysta ciekawość. Znajdowałem się pośrodku pola marsowego, zamek tonął w rozbłyskach, ogniu i mieszających się zaklęciach - po flagach został tylko popiół, który wirował w powietrzu niczym strzępy książek. Widziałem, jak Czarni Czarodzieje walczyli z Białymi. Słyszałem krzyki, wrzaski, nawoływania i lamenty; agresję, nienawiść, zemstę... Byłem niczym Erynie zamknięte w jednej osobie, wiecznie głodny mściciel - aby się pożywić, potrzebowałem ludzkiego cierpienia, a więc tamta wizja – urwał, wpatrując się w zdumioną twarz mężczyzny – szczególnie przypadła mi do gustu. Moją uwagę przykuły pewne dwie dziewczyny, przylegające do siebie plecami, jakby od ich współpracy rzeczywiście zależało  w s z y s t k o...
     Draco odwrócił się w stronę okna. Kiwając się lekko na piętach, włożył dłonie w kieszenie spodni. Zamknął oczy.
 - Niecierpliwiłem się, nie wiedziałem, do czego to zmierzało. Czekałem. Sytuacja sprzed kilku minut powtórzyła się jeszcze parokrotnie. Raz stałem za jakimś chłopakiem, który wyszedł z pobliskiego lasu, później obserwowałem, jak wspinał się na tamto wzgórze – zauważył coś, kogoś, nie wiem... Biegł, krzyczał... I znowu. Znowu kręciłem się w rotacji wizji, wyłapując z eteru poszczególne obrazy - ujrzałem j e g o, pochylonego nad czyimiś zwłokami. To była dziewczyna – jedna z tamtej dwójki. Myślałem – czy i oni uwierzyli w moje podszepty? Czy widzą to, co ja chcę widzieć? Wzbudzali we mnie żałość...


     Różdżka, rękojeść w kształcie głowy węża. Horda śmierciożerców; kroczą równo i sprzężenie niczym wyrachowany legion - raz, dwa!, raz, dwa! Dystans zmniejsza się, a krąg zacieśnia, osacza, kłuje ostrzami złych spojrzeń... Wzgórze faluje od czarnych szat; gdzieś jeszcze prześwitują plamki białego materiału, gdzieś jeszcze jest nadzieja, gdzieś jeszcze jest wiara na cud. Wiatr niesie gorzki śmiech, miesza się z krwawymi oddechami rannych, zastygłymi w niewypowiedzianym słowie ustami poległych... Ogniste języki trawią las, ludzie wrzeszczą za żywymi i umarłymi. W tle rozbrzmiewa czyjś głos – nieistotny, podrzędny, bezdźwięczny, mimo że jego właściciel krzyczy z całych sił...

 - Ale to jednak było prawdziwe – słowa Gabriela podziałały na umysł Dracona niczym uderzenie ciężkim przedmiotem, którego bolesne i głuche tąpnięcie o wnętrze czaszki przywraca do rzeczywistości w najbardziej dotkliwy sposób.
     Rozpamiętywał.
 - Konsekwencje złamania przyrzeczenia zaczęły im doskwierać. Im dłużej niszczyłem, tym rzadziej miewałem wizje. Nie wiedziałem, gdzie  g o  szukać... Znałem tylko tę cholerną różdżkę!  – wskazał ze wściekłością i żalem na przedmiot trzymany przez Dracona. – Cały ten „dar” ulatniał się ze mnie, jakbym zmierzał do końca... takiego żałosnego, takiego... niegodnego mnie! Chciałem z tym skończyć, zapaść na jakąś śmiertelną chorobę - ciche, bezkrwawe samobójstwo, ale z e m s t a  jeszcze się nie dopełniła... Śniłem o zamku - bezustannie, niezmiennie... wciąż ten sam sen. Po raz pierwszy od wielu lat miałem cel, chociaż nie potrafiłem go dokładnie sprecyzować. Szukałem jakichś znaków, już podejrzewałem, że iluzja wyspy i zamku wcale nie jest iluzją. Trafiałem do pewnych miejsc, ale za każdym razem miałem wrażenie, że już coś tam się zdarzyło, że to działo się szybciej, niż ja byłem w stanie pojąć! Właściwie nie wiedziałem, co tak naprawdę chciałem odnaleźć. Po prostu zmierzałem do nikąd. Byłem już całkowicie zrezygnowany, czułem wyniszczającą bezsilność, praktycznie nie żyłem. Siedziałem w jakimś obskurnym barze, upijałem swoją świadomość. W lokalu było kilka osób, a ja, nie mając nic innego do roboty - a właściwie nic mi już więcej nie pozostało - bawiłem się ich myślami. Był też tam pewien chłopak. Nie widziałem jego twarzy, on zresztą mojej też nie. Rozmawiał z barmanem, użalał się. Zdołałem usłyszeć strzępy rozmowy. Gdy już wychodził i zobaczyłem jego oblicze... zakotłowały się we mnie myśli - jego myśli, jego wspomnienia, jego życie. Losowo, a może celowo wybrane przebłyski tego, co przeżył, co wzbudzało w nim najwięcej skrajnych emocji. Widziałem dziewczynę ze snu, walcząca i poległą, i jego - w różnych sytuacjach, okolicznościach i stanie ducha. W tym momencie oboje ‘patrzyliśmy’ – on nieświadomymi myślami, ja oczami duszy – na zamek trawiony ogniem, uderzany piorunami i ludzką nienawiścią...
     To byłeś ty, Draco. Mieliśmy taką samą wizję. Głupcy nazywają to przypadkiem - ja przeznaczeniem. Uderzyła mnie fala radości, w końcu odzyskałem możliwość  w i d z e n i a , a było to jedyne, co mi pozostało, jedyne, co wciąż łączyło mnie z dawnym życiem – urwał na wydechu. – Znowu czułem nieodpartą ochotę spełnienia swojej zemsty. W końcu miałem siłę, mogłem odnaleźć swojego oprawcę, mogłem sprawić, by poczuł to, co ja, by poczuł się samotny, przeklęty i skreślony, jak umarły!... Taak... U m a r ł y... Cóż... Śmierć nie ominęła go szerokim łukiem... Ani jego syna.. Straciłem rachubę czasu – błądziłem przez kilka dekad, a kiedy wreszcie  g o  odnalazłem, mogłem tylko kopnąć w jego grób, nic więcej. Jednak jeszcze nie wszystko było stracone. Po kilku mglistych, niepełnych objawieniach, zebranych na przełomie zmarnotrawionych lat - udało mi się odszukać jego wnuka, Lucjusza Malfoya – zakończył z przekąsem, a jego miodowe, jakby stopione żarem spojrzenie spotkało się z matowymi tęczówkami Dracona.
 - Był bogaczem, który mógł wszystko i miał to. Och... Taki jak ojciec, taki jak dziadek... – Jego oczy zmrużył spazm goryczy. – Żył tak, jakby nigdy nic się nie wydarzyło, jakby... jakby nic nie wiedział, zapomniał!... Ale ja nie zapomniałem – zadrżała mu szczęka. – To były czasy walki. Czasy lojalności – i jej braku. Czasy całkowitego zakłamania. Lucjusz Malfoy prowadził dwa życia. Chciało mi się śmiać, gdy wchodził do Ministerstwa, witany serdecznymi uśmiechami urzędników, jak król, jak jegomość, jak dobry człowiek... ‘Toż to prawdziwy filantrop!’, mówił Minister. ‘Wzorowy obywatel!’, przyznawał jego współpracownik. Nikt nie podejrzewał, że wszystkie zebrane informacje, które nigdy nie powinny wypłynąć spoza budynek rządu... Lucjusz Malfoy przekazywał największemu wrogowi świata, by później wrócić spokojnie do domu – do żony... do syna... – w ogóle nie myśląc... nie wiedząc!... że w jego żyłach płynie krew tego, co mi odebrano! Nie potrafiłem się z tym pogodzić, przeszłość rozdzierała mnie na pół, piętnowała, napędzała krew w żyłach! To nie mogło się tak skończyć... Nie po to szukałem tyle lat!...
     Długo myślałem, w jaki sposób zemścić się na twojej rodzince, by trafić w jej najsłabszy punkt. Na obmyślanie miałem mnóstwo czasu, ale kiedy wreszcie przyszło co do czego, nie potrafiłem zebrać myśli, wybrać czegoś odpowiedniego... Chciałem, by „kara”, która spotka tę rodzinę, była współmierna do jej win. Kłótnie i kłamstwa... wiele kłamstw... nie sprawiały mi już takiej satysfakcji, jak na początku. Potrzebowałem czegoś, co by mnie zadowoliło, co dałoby mi ulgę... I wtedy pojawiłeś się ty. – Malfoy mimowolnie zacisnął pięści. Wciąż - niczym słup soli – spoglądał na uśpione w śniegu miasto, od czasu do czasu przenosząc zatrwożone spojrzenie na sterczącą ponad wierzchołkami budynków stalową konstrukcję mostu. Słowa Gabriela wydały mu się zbyt odległe, by mógł je do siebie dopuścić, przeanalizować w charakterystyczny dla swojej natury sposób. Dopiero po krótkiej chwili dobiegł go stłumiony, jakby zamknięty w hermetycznym pokoju, głos.
 - Kiedyś powiedziałeś, że ludzie są jak pionki – masz rację. Ale to nie ty byłeś spośród nich najsilniejszy. To tobą manipulowano. I to ja byłem tą osobą.
 - Pionki? – Draco powtórzył pod nosem, kojarząc fakty w dość żółwim tempie. – Więc wszystko, co robiłem... To twoja sprawka...?
     Fitzroy uśmiechnął się złośliwie.
 - Nie usprawiedliwiaj życia, jakie prowadziłeś od najmłodszych lat. Miałeś szesnaście lat, kiedy zacząłem cię obserwować i nie, nie wpływałem na twoje decyzje. Do pewnego czasu, oczywiście, bo okazja nadeszła niezwykle szybko.
     Draco zwęził oczy.
 - Cokolwiek chciałeś zrobić, a co może nawet i zrobiłeś... Nie udało ci się. Nie złamałeś mnie, nie zniszczyłeś. Spójrz tylko – mam rodzinę, pieniądze, firmę, szacunek większej części świata – powiedział chłodno, bez emocji, jakby, paradoksalnie, nic z wymienionych rzeczy w obecnej chwili nie stanowiło dla niego żadnej wartości – a w osiągnięciu tego nikt mi nie pomógł, do wszystkiego doszedłem sam, zupełnie... zupełnie sam! – dodał z naciskiem, jakby mimo wszystko aż do samego końca zamierzał stać przy swoim.
     Gabriel przytaknął z lekką perfidią.
 - A więc nie dopada cię czasem taka myśl, że zrobiłeś coś, czego przy zdrowych zmysłach nigdy byś nie zrobił? Nad czym nawet się nie zastanawiałeś, bo takiej możliwości nigdy nie brałeś pod uwagę... a mimo to?... Wiem, więcej niż ci się wydaje. Czujesz? Tak, czujesz to... Ten żal, wciąż silny, chociaż minęło tyle lat, szczęśliwych i mniej przychylnych chwil, trochę rutyny... i jeszcze, jeszcze więcej... od czasu do czasu radość, satysfakcję, spełnienie, zadowolenie i znowu... tą MYŚL. Bo  c o ś  się stało, a ty nadal nie wiesz, dlaczego. No właśnie - dlaczego, Draco? Mimo, że wtedy było wtedy, a teraz jest teraz...? – dodał z przekąsem.
     Twarz Dracona zasnuła czerwona mgiełka złości. Dopiero teraz zauważył (a może był to kaprys jego silnie pracującej wyobraźni?), że budynki, na których zatrzymał wzrok, przypominały szachownicę. Nad czarno-białą kamienicę nadciągały chmury – zarówno z prawej, jak i z lewej strony, prąc na siebie z niewyobrażalną prędkością. Nacierały na siebie i, stoczywszy pojedynek, upadały na pogrążoną w szarej nieświadomości metropolię, niczym pionki przegranego przeciwnika. Przez chwilę w bladoniebieskich, zmatowiałych oczach widniało podniebne przedstawienie, a później... coś w nich rozbłysło, mimo że ‘kurtyna’ zdawała się już dawno opaść. Dwa popielate snopy wciąż jeszcze dryfowały nad zlodowaciałą jezdnią; okręcały się wokół siebie – ni to wieże zamku, ni to ludzie – i tańczyły, i wirowały, i były sobie równe, jak partnerzy, a nie wrogowie. W końcu się załamały.

„Pionki... Taa, coś pamiętam.”

     A potem znowu coś w nich umarło...


 - Gdy ujrzałem cię wtedy, w tamtej gospodzie, po raz pierwszy... I kiedy dowiedziałem się, kim jesteś, kto jest twoim ojcem... zacząłem cię obserwować. Uważnie i bacznie, wiedząc, że moje poczynania mogą być swobodne. Nie wyczuwałeś mojej obecności, ponieważ...
 - Zawsze byłem kontrolowany – dokończył cicho, jakby do siebie.
 - Właśnie. Byłeś idealnie przygotowany na moją manipulację. Miałeś już tak zahartowany umysł, że niczego nie podejrzewałeś. Draco Malfoy - taki sam jak Lucjusz, Abraxas i Hyperion. Geny prędzej czy później dają o sobie znać, w tym przypadku były widoczne na każdym kroku. A tu – proszę bardzo! Wychyliłeś się z rodzinnej tradycji, chociaż sam nie potrafiłeś się do tego przyznać. Zaskoczyłeś mnie! Twoje... jakby to nazwać?... może... uczucia...? – odchrząknął, robiąc makiaweliczną pauzę – były dla mnie wyśmienitą rozrywką. Wiesz, nigdy nie spotkałem człowieka, którym targałoby tyle sprzeczności, a on do samego końca uważałby, że uda mu się nad nimi zapanować. Co ty zrobiłeś, Draco? Głupiec... – podsumował zdawkowym tonem, patrząc z uwagą na obraz Temidy i rejestrując na nim pojedyncze, choćby delikatne drgnięcia, które świadczyłyby o niepożądanej obecności starożytnej ‘sekretarki’ Dracona. Upewniwszy się, że bogini naprawdę opuściła swe ramy na czas trwania ich konwersacji, ciągnął dalej:
 - Miłość... – smakował słowo z obrzydzeniem na twarzy. – Miłość odbiera trzeźwość umysłu, zmienia wszystko, co wydaje się trwałe. No a później zabija. Może coś dorzucisz? – Draco, słysząc to, skrzywił się boleśnie. Domyślał się, że Fitzroy znał odpowiedź, a stosowane przez niego zabiegi, te pytania retoryczne, były najzwyklejszą formą pewnego sarkazmu, gry słownej.
 - Jak na tamte czasy - czasy wiecznego niepokoju - uczucie, którym zacząłeś darzyć tamtą dziewczynę, było dla mnie czymś niepojętym, nienormalnym... Bo jakim cudem...?! Jakim cudem dziedzic bezwzględnego Hyperiona i jego syna, i jeszcze gorszego wnuka, był zdolny do tylu poświęceń? Wystarczyła ci świadomość, że ta dziewczyna żyje i że nie uważa cię za zdrajcę, za zwykłego śmiecia... Reszta straciła jakiekolwiek znaczenie. Wizja, jaką doświadczałem niezmiennie od kilku miesięcy – obraz zamku w płomieniach, ciebie, jej... nękała mnie, a zarazem ciekawiła. Dziewczyna umrze? Przeżyje? A może oboje zgniecie? Albo... w ogóle nic się nie stanie – ona będzie żyła własnym życiem, a ty własnym, i zapomnicie o sobie równie szybko, jak zapominają o sobie niezbyt bliscy znajomi ze szkoły. Bo tacy od samego początku do samego końca mieliście być. Cokolwiek, co ma siłę osądu, nigdy was nie zaplanowało.
     Musiało stać się coś, żebyś zrozumiał, że to nie zwykłe złudzenie. I stało się.
     Miałeś  j ą  zlikwidować, bo zbyt dużo wiedziała, nieprawdaż? Było to jednoznaczne z końcem mojej rozrywki, brakiem finiszu, rozwiązania tamtej przepowiedni – wszak miało zabraknąć jednego z jej podmiotów. Sądziłem, że mój dar automatycznie zniknie - ZNOWU! - i od początku zacznę tułać się po świecie, jak sflaczały pies. Skłoniłem twoją niczego nieświadomą matkę do podmienienia Eliksirów. Miałeś zafundować Granger tylko trochę snu, sprawiającego wrażenie zgonu, by zmylić Voldemorta, tylko!... To był plan doskonały... Ale przecież nie mogłem podejrzewać, że postąpisz inaczej, wbrew wszelkim zakazom i nakazom ojca, poleceń samego Czarnego Pana! Myślałem, że mimo wszystko jesteś na to zbyt tchórzliwy, a przez twoje żyły przepływa krew zbyt wielu Malfoyów. I tu ponownie mnie zaskoczyłeś! Sądząc, że w twoim posiadaniu znajduje się Eliksir Zapomnienia, którego zażycie w nadmiarze było niczym innym, jak po prostu zabójstwem lub... samobójstwem... wypiłeś go. To była twoja decyzja, nie miałem na nią żadnego wpływu, nie przypuszczałem... nie mogłem przypuszczać... że tak postąpisz. Patrząc w oczy Śmierci, wyrywałeś się z jej mrocznych szponów, mimo że dobrowolnie padłeś w jej ramiona. I udało się. Wróciłeś. – Chłodny głos Fitzroya zdawał się stajać, ale tylko przez kilka sekund, bo parę chwil później obezwładniła go ta sama oschłość, co wcześniej.
- Już? To koniec opowieści? – mruknął ironicznie Draco. – Nie... – dopowiedział po dłuższej pauzie milczenia, opuszczając ciężkawo powieki. – Co było dalej? – Czuł, że ta rozmowa zmierza do meritum.
 - Pamiętasz chwilę, w której upadł Czarny Pan? Pamiętasz tamto niewielkie wzgórze przy zamku? To dziwne... Wszedłeś na wzgórze, a zszedłeś z prawdziwej góry.
     Draco uśmiechnął się krzywo.
 - Miałem wtedy szesnaście lat, nie sięgam pamięcią tak daleko – odrzekł sarkastycznie, na co Gabriel parsknął pod nosem.
 - Naprawdę nie pamiętasz momentu, w którym pomyślałeś, że ‘wszystko będzie dobrze’? To był jedyny taki moment w twoim życiu, kiedy wiedziałeś to na pewno – zaczął sugestywnym tonem, jakby bawił go widok skonsternowanego i jeszcze bardziej bladego niż zwykle Dracona. – Kiedy planowałeś, rozważałeś, cieszyłeś się, ot tak, po prostu... Kiedy patrzyłeś na nią, a ona na ciebie, i już wiedziałeś, że niczego nie żałujesz. Że... ‘tak ma być’ ? A później, o – teatralnie pstryknął palcami – twoje marzenia rozpłynęły się w ciągu paru sekund, bo nagle się wycofałeś, porzuciłeś wszystko to, co dotąd miało dla ciebie największą wartość w imię... no właśnie – w imię czego? Innych  i d e i i? Odszedłeś, chociaż miałeś świadomość, że robisz coś wbrew sobie. Wbrew własnym zasadom. Czy byłeś zakochany? Czy potomek wielkiego Hyperiona Malfoya  k o c h a ł? I czy był zdolny do porzucenia c z e g o ś, o co walczył z całym światem? Tak ciężko, tak długo...? Mógłbym wciąż zadawać ci to samo pytanie, a ty milczałbyś za każdym razem, tak jak teraz. – Opuścił nieco głowę, odwracając się w kierunku gabloty. – Gdy wtedy, na wzgórzu, rzuciłem na ciebie urok Confudus, nie miałeś o tym zielonego pojęcia. Przez całe swoje życie byłeś dla siebie mordercą, który tak naprawdę nigdy nikogo nie zabił.
     To, co wydarzyło się w następstwie tych słów, trwało zaledwie kilka sekund - bo wystarczyło właśnie te kilka sekund, by Draco pojął sens całego życia. Zadarł gwałtownie podbródek i doskoczywszy nieoczekiwanie ku Gabrielowi, zacisnął pięści na połach jego szaty. Zbliżając drżące wargi do jego uszu, docisnął go mocniej do ściany.
 - Confudus?!... – wychrypiał. – To on mnie oślepił, zdezorientował?!... nie wiedziałem, co myśleć, co powiedzieć... To wszystko twoja wina?!
 - Miłość za miłość... Bez żadnych porozumień, bez taryfy ulgowej...
 - A co to ma niby być?! JAKAŚ PIEPRZONA TRANSAKCJA?!
     Draco poruszył się niespokojnie, jego szczęka zadrżała. 
 - Kim ty jesteś, by tym rozsądzać?! Walniętym, przekreślonym wróżbitą, który zapragnął pobawić się w BOGA?! Po co tu przylazłeś?! Po co mi to powiedziałeś?!
 - Historia zatacza krąg, wkrótce wszystko się zacieśni, nie będzie odwrotu! A twój syn...
 - Nie mieszaj do tego mojego syna, jasne?! – wysyczał, patrząc w jego miodowe oczy, w których zdawały się rozbłysnąć wściekłe iskry. – Skąd ta nagła potrzeba spowiedzi? – spuścił wzrok, jakby się nad tym poważnie zastanawiał. – Ruszyło cię sumienie, co, panie Fitzroy? Grunt sypie ci się pod nogami i nie wiesz, co dalej robić? No co, „moc” znowu cię opuściła, hm?!
 - Jestem już zmęczony, Draco. Czuję, że życie przeze mnie przepływa. Nim jednak  odejdę, muszę coś jeszcze zrobić... – wycharczał mężczyzna ostatkami sił; jego gardło znajdowało się w okowach zaciśniętych dłoni Malfoya.
 - Zrobiłeś to dwadzieścia lat temu. Chyba wystarczy. – Draco rozluźnił stalowy uścisk, by w końcu wycofać się za swój fotel i stanąwszy przy wielkim gramofonie, przenieść długą igłę na lekko porysowaną powierzchnię adaptera.
- Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał bezbarwnie, usłyszawszy pierwsze, nostalgiczne nuty jakiejś melodii. Tylko tego mu było trzeba, pomyślał i skrzywił się, nie czyniąc jednak żadnego gestu ku wyłączenia gramofonu.
     To, czego się dowiedział, wyprało go z jakichkolwiek emocji. W pewnej chwili stwierdził, że wcale nie czuł żalu, choć ten powinien mu teraz towarzyszyć, ani pretensji, które w innej sytuacji runęłyby na niego bolesnymi kaskadami. Ku własnemu zdumieniu doznał czegoś, czego obecności w ogóle się nie spodziewał – katharsis było w nim prawie namacalne.  Właśnie się dowiedział, że minione dwadzieścia lat nie były jego winą, że to nie przez niego... nie przez niego ona... oni... nigdy... Ale nie mógł teraz o tym myśleć. To zadawniona sprawa, mimo wszystko nie powinien...
 - Moreen... – wycedził Gabriel, masując swoją zaczerwienioną szyję. 
     Draco zmrużył oczy, zamyślony.
 - Chcesz, żebym ci pomógł i wygrał tę sprawę dla ciebie? Zebrało ci się na szczere wyznania, w których oznajmiasz mi, że zniszczyłeś mi życie i właściwie dlatego mam ci pomóc? – mówił wolno, cicho i nieprzerwanie, jak robot, który nie miał już zbyt wiele do stracenia.
     Gabriel nic nie powiedział. Dopiero po chwili raczył na niego spojrzeć, jakby nie widział innego wyjścia.
 - Dałem ci odpowiedź. Czyż nie jej szukałeś?! – wybulgotał, z marnym skutkiem siląc się na łagodny ton, którym posiłkował się w tej rozmowie od samego początku. Tracił swoją (przeszło stuletnią!) cierpliwość i mimo najszczerszych chęci nie był w stanie tego ukryć.
 - Może nie chciałem jej znać, może jest już za późno. Zabijałeś moją rodzinę od środka, nie dałeś mi żadnego wyboru. BOŻE!... Nawet nie wiedziałem, że go nie mam!
     Gabriel niemal słyszał, jak filtrowane powietrze pogwizduje w jego ściśniętych od oczekiwania płucach, jak zduszone gromadzi się w jednym miejscu, obezwładnia krtań, nagłośnię i pozostałe narządy potrzebne do mówienia. Po jego plecach przemknęły nieprzyjemne dreszcze, a zimny pot wstąpił na czoło. Żołądek podszedł mu do gardła. Dusił się. To był jeden z tych trudnych dni, kiedy dopuszczał do myśli podejrzenie, że zabrnął zbyt daleko...
 - Nie naprawisz przeszłości, jeśli o to ci chodzi – stwierdził sceptycznie Draco, tym razem spokojnie, jakby jego złość zdołała już okrzepnąć. 
     Gabriel zagryzł lekko dolną wargę.
 - Nie mówię o przyszłości.
     Wciąż miał ułudną nadzieję, że uda mu się spleść postrzępione końce, związać je w mały, niemal niewidoczny supełek, jednocześnie przywracając prawidłową kolej rzeczy, ale... to nie wystarczyło, by spauzować ciąg wydarzeń. Jeśli pozwoli na jakieś, choćby najmniejsze uchybienie, znowu... znowu powstanie ‘luka’ i znowu, nitka po nitce będzie musiał wiązać, szukać, myśleć, kombinować! Chryste! NIE! To już za długo trwało, nie zniósłby kolejnych tułaczek i tej świadomości, że poprzez jeden, wprost niewinny występek doprowadził do apokalipsy ludzkiego życia – jednego, drugiego... Setek. Tysięcy.
     Draco pozostawił tę wypowiedź bez żadnego odzewu. Zmarszczył w zamyśleniu brwi.
 - Masz tego więcej, co? – Spojrzał wymownie na perlistą zawartość, kotłującą się w kamiennej misie, a w odwecie na Gabriela. – Na pewno masz... – Gdy ten nie zareagował, udzielając Draconowi odpowiedzi samą głębią swego milczenia, Malfoy spuścił wzrok, zwarł mięśnie szczęki i zmrużył nieznacznie powieki, sygnalizując stan zadumy. Krótką chwilę później odetchnął ciężko, jakby właśnie podjął ostateczną decyzję. Wyjął dłonie z kieszeni spodni i obszedł dookoła biurko - powoli, bez gwałtownych ruchów - po czym stanął naprzeciwko Gabriela w odległości paru centymetrów i stwierdził cichym, beznamiętnym barytonem:
 - Przeprowadźmy prawdziwą transakcję, panie Fitzroy. Moreen za moje wspomnienia. Życie za życie. Bez żadnych porozumień. Bez taryfy ulgowej.
     Gabriel kiwnął usłużnie głową. Delikatnym, aczkolwiek stanowczym ruchem dłoni przesunął runiczną misę w stronę Dracona.
 - Wszystko?
     Fitzroy przytaknął.
 - Wszystko…
     Gdy podejrzliwe spojrzenie Draco spoczęło na myślodsiewni, a później na Gabrielu, nauczyciel zrobił kilka kroków do tyłu. Nie był to jednak żaden akt ucieczki czy zrezygnowania. Fitzroy, mimo zdenerwowania, przybrał postawę zwycięzcy, jakby właśnie odniósł tryumf, a jego plan postępował według wyznaczonych punktów.
 - To nie przez moje sumienie.
     W pokoju została już tylko jedna osoba.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz