Przecięli jedną z głównych
ulic Londynu. Wiatr podrywał ku górze zwinięte, zmarznięte liście, które
piętrzyły się przy krawężnikach jak bezdomni, i zuchwale popychał je na
jezdnię.
- Zwróć uwagę na datę – polecił Fitzroy,
wskazując niedbałym ruchem dłoni na związaną paczkę gazet, którą dzierżył jakiś
chuderlawy, mijający ich chłopiec. – Będziesz miał pewność, że nic nie jest
spreparowane.
- Tak, widzę, dzisiejsza. Ale to niczego nie
dowodzi – odparł chłodno Draco, będąc święcie przekonany o swoich racjach,
przynajmniej bardziej wiarygodnych od szmirowatych domysłów tego wariata!
Szli w milczeniu, lecz
żaden z nich nie wyglądał na specjalnie zakłopotanego; Malfoy wciąż zastanawiał
się nad celem ich dzisiejszego spotkania, natomiast Gabriel... Cóż, jak zwykle
sprawiał wrażenie osoby, która ma nad wszystkim nadzwyczajną kontrolę i wcale
się z tym nie kryje.
Po dłuższej chwili stanęli
na jakimś podrzędnym moście, niedaleko wyniosłego Bigbena, którego wieża
odcięła się czarno na tle zszarzałego, jednolitego nieba. Pod potężną, stalową
konstrukcją, rozciągała się płyta ciemnej, jak noc wody, okutej tu i ówdzie
szklistą zmarzliną. Na jezdni, która wiodła przez tenże most, snuł się sznur
samochodów o zaparowanych szybach.
Gabriel zwolnił, Draco
zrobił podobnie. Rozejrzał się pobieżnie i nie dostrzegłszy nic wyjątkowego,
uniósł lekko brwi, oczekując jakiejś odezwy – a nadeszła ona niemal od razu.
- Widzisz tamtego chłopaka? – Draco wyostrzył
spojrzenie i, rzeczywiście, w oddali majaczył zarys jakiejś postaci.
- To jest Duncan, ma dziewiętnaście lat. Od
trzech lat mieszka z matką i młodszym rodzeństwem, jego ojciec powiesił się w
piwnicy.
- Znowu jakieś dziwne zagadki? Nie mam czasu
na ‘historie z życia wzięte’, do rzeczy, panie Fitzroy, do rzeczy – mruknął
nieco poirytowanym głosem. Argumenty dostarczone przez Gabriela tego ranka
zdecydowanie mu wystarczyły, nie potrzebował niczego więcej, by stwierdzić, że
ten facet był chorym na umyśle odszczepieńcem!
Gabriel, niezrażony tym
komentarzem, ciągnął dalej.
- To przystojny, ciemnooki młodzieniec.
Rówieśnicy uwielbialiby go, a dziewczyny kochały. Byłby odważny, szlachetny i
lojalny... to by im imponowało, wiesz, co mam na myśli, prawda? – zerknął
sugestywnie na Dracona, a jego usta wygiął półuśmiech. – Byłby też dobrym mężem
i świetnym ojcem, starałby się nie powtarzać błędów własnego. Oczy jego dziecka
zawsze patrzyłby na niego z bezgraniczną miłością, wiedząc kim jest. Jest jednak
taki człowiek, którego Duncan nigdy nie pozna...
Draco poruszył się
niecierpliwie.
- Cudownie... A więc? Co się teraz stanie?
Znowu znikniesz i... – urwał, jakby uderzyła go pewna zastanawiająca myśl. – Co
to znaczy „byłby”? – zaakcentował dosadnie i zmrużył podejrzliwie oczy. Z
początku rozważał, o co mogło mu chodzić, kiedy jednak spojrzał we wskazanym
przezeń kierunku, spostrzegł, jak wspomniany chłopak chodzi nerwowo tam i z
powrotem wzdłuż barierki, najwyraźniej targany jakimiś sprzecznościami.
Zrozumiał.
- Tym człowiekiem będzie on sam? – szepnął do
siebie, nie spuszczając wzroku z palców chłopaka, które zacisnęły się kurczowo
wokół łańcucha, a później z jego twarzy, która wyrażała niepokojącą gotowość.
Gabriel spojrzał na wieżę
Bigbena. Ciemne wskazówki sunęły po tarczy coraz wolniej i wolniej...
- Cztery minuty...
Draco rozwarł lekko usta;
jego oddech przyśpieszył, a w oczach pojawiło się niedowierzanie, koleją rzeczy
wyparte oburzeniem.
- Nic nie zrobisz? Chryste! Wiesz, że za
chwilę odbierze sobie życie, a TY nic nie zrobisz?! Cholerny sukinsyn... –
syknął, zaciskając pięści. – ‘Muszę patrzeć’? – uśmiechnął się z grymasem,
jakby właśnie coś do niego doszło. – Nie, nie muszę, nie będę idiotą! Odejdę
stąd, uznam to za głupi żart, a ciebie za totalny odchył natury! Szybko o tym
zapomnę. – Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie, rzuciwszy ‘Duncanowi’
krótkie, dość pobłażliwe spojrzenie, nacechowane słowami: „Ty też brałeś
udziale w tym kabarecie?”.
- Dwie...
Wskazówki drgały.
Draco, zważając na liczną
obecność mugoli i zachowanie bezpieczeństwa, nie teleportował się. Idąc wąskim,
gdzieniegdzie oblodzonym chodnikiem, słyszał jak śnieg trzeszczy pod jego
butami, a łomoczące serce powoli odzyskuje swój regularny, zwyczajny rytm.
Włożył dłonie do kieszeni spodni, myśląc gorliwie, że już dziś złoży wizytę
dyrektorce Hogwartu z apelem o bezzwłoczne zwolnienie Gabriela Fitzroya, a
ordynatorowi św. Munga z prośbą o rychłe umieszczenie tegoż nauczyciela na
oddziale zamkniętym.
Czując za plecami wzmożoną
ruchliwość i plątaninę różnych głosów, stwierdził, że najpewniej spowodował to jakiś
korek samochodów albo stłuczka, na tym paśmie drogi zdarzało się to bardzo
często - przez myśl mu nie przeszło, że przyczyna była zupełnie inna.
Zainteresowany popatrzył
przez ramię.
Fitzroy spoglądał na niego
z łagodnym uśmiechem.
Most zamienił się w
prawdziwe pandemonium.
Wskazówki Bigbena stanęły
na dwunastce.
Duncan zniknął.
Draco spojrzał w grafitową
toń rzeki - na tafli lodu pojawiła się nierównomierna, duża dziura, wokół
której wciąż jeszcze falowała wzburzona woda.
- Nie wszystkich da się uratować – i nie
wszystkich powinniśmy – usłyszał. – Wracajmy, nasz czas tutaj już się skończył.
*
Pół godziny później, gabinet Dracona Malfoya…
- Szybko o tym zapomnisz? – mruknął
sceptycznie Gabriel.
Draco zacisnął
niewidocznie usta, a drżące pięści schował pod blat biurka. Fitzroy zaplótł
ręce za plecami, jak przystało na strapionego, zeszło-epokowego jegomościa, i
lekko pochylony do przodu ruszył nerwowym krokiem wzdłuż ściany.
- Czuję się... podle. – Draco znowu miał
nieodpartą ochotę zwymiotowania.
- Wiem.
Rzucił mu ponure, krótkie
spojrzenie.
- Jak to jest... wiedzieć... i nie móc...
nic... a oni... oni wszyscy... Ilu? – wybełkotał niedołężnie, jakby nie dawało
mu to spokoju.
- Pytałeś, co zrobiłem – zaczął cicho
Gabriel, dobierając ostrożnie słowa.
Draco spojrzał na niego z
wyczekiwaniem, a jednocześnie ze strachem.
- Wielu ludzi umarło przez mój w y b ó
r – dostrzegłszy skonsternowany wyraz twarzy Dracona, pokręcił przecząco głową.
– Nie, Duncan to nie moja sprawka. Chodzi mi o tych, którzy byli przed tobą, a
później z tobą... Chodzi mi też o ciebie, Draco – odrzekł opieszale, jakby nie
wiedział, jakiej reakcji powinien się spodziewać. Nie zobaczywszy jednak żadnej
polemiki ze strony Malfoya, kontynuował:
- Byłem wściekły i rozżalony. Pałętałem się
po świecie, jak nikt istotny... przecież nie powinienem, ja... przecież
byłem... wyjątkowy...! A moja matka... kazano jej się mnie wyrzec. Gdy byłem
dzieckiem, obiecała Starożytnym, że będę trwał w prawdzie. Byłem jej
dziedzicem, a ona moim nauczycielem – gdyby to wszystko wyszło na jaw,
musiałaby... Nieważne.
Moja wędrówka trwała
wieczność; żyłem, ponieważ miałem coś jeszcze do zrobienia. Po drodze
spotykałem różnych ludzi. Nie pomagałem im, nie wskazywałem właściwej drogi. Na
prostytutki zsyłałem brutalnych, niewyżytych klientów, zakochanym wpajałem
zdradę, zazdrość, cokolwiek, co by położyło kres tej ich żałosnej sielance...
Prowokowałem konflikty, mając nadzieję, że któregoś dnia dopadnę tego, kto mi
to wszystko zrobił! Umysłami głupców owładnęły nierealne sny, w których ci
odnajdywali otaczającą ich rzeczywistość, doszukiwali się nieistniejących
podobieństw. Zostawiali swoje rodziny i wyruszali w ‘podróż marzeń’. Umierali w
rowach, lasach, pubach... Innych karmiłem iluzjami, zmyślonymi przepowiedniami
o bogactwie, sławie – zmrużył posępnie oczy – i miłości. Każdy się na nią
nabierał, bo nie zauważał, że była zwykłym złudzeniem...
- Do czego to wszystko zmierza? – mruknął
Draco niecierpliwie, choć miał wrażenie, że gdzieś w nim znajdowała się
konkretna odpowiedź. Dźwignął się z siedzenia.
Gabriel westchnął cicho.
- Kiedyś miałem pewien sen. Widziałem lśniące
jezioro, w którym odbijał się zamek na skale - dostojny i piękny. Flagi
powiewały na wietrze, jak drogowskazy - i mnie się przydały. Ruszyłem ku
pobliskim wzgórzom, nie wiedząc dlaczego, nie wiedząc po co i dla kogo.
Pragnąłem się obudzić, ale coś kazało mi patrzeć, obserwować, czekać...
Musiałem patrzeć.
Przed twarzą Draco
zamajaczyły wysokie wieże – piętrzyły się, jedna po drugiej, prąc ku górze na
tle czerwonego nieba, jak klingi zakrwawionych mieczy. Obraz był tak realny i
nieosiągalny zarazem, niczym rozczarowujące przebudzenie z idyllicznego snu –
posmak niespełnionego marzenia. Przywołane
wspomnienia działały podobnie, tyle że mocniej i dłużej.
- Nagle wszystko zawirowało, nie potrafiłem
tego zatrzymać - byłem całkowicie bierny. Gdy rozmazane obrazy spoiły się w
jedno, owładnęło mną zaskoczenie i niepokój, a później... cóż... czysta
ciekawość. Znajdowałem się pośrodku pola marsowego, zamek tonął w rozbłyskach,
ogniu i mieszających się zaklęciach - po flagach został tylko popiół, który
wirował w powietrzu niczym strzępy książek. Widziałem, jak Czarni Czarodzieje walczyli
z Białymi. Słyszałem krzyki, wrzaski, nawoływania i lamenty; agresję,
nienawiść, zemstę... Byłem niczym Erynie zamknięte w jednej osobie, wiecznie
głodny mściciel - aby się pożywić, potrzebowałem ludzkiego cierpienia, a więc
tamta wizja – urwał, wpatrując się w zdumioną twarz mężczyzny – szczególnie
przypadła mi do gustu. Moją uwagę przykuły pewne dwie dziewczyny, przylegające
do siebie plecami, jakby od ich współpracy rzeczywiście zależało w s z y
s t k o...
Draco odwrócił się w
stronę okna. Kiwając się lekko na piętach, włożył dłonie w kieszenie spodni.
Zamknął oczy.
- Niecierpliwiłem się, nie wiedziałem, do
czego to zmierzało. Czekałem. Sytuacja sprzed kilku minut powtórzyła się
jeszcze parokrotnie. Raz stałem za jakimś chłopakiem, który wyszedł z
pobliskiego lasu, później obserwowałem, jak wspinał się na tamto wzgórze –
zauważył coś, kogoś, nie wiem... Biegł, krzyczał... I znowu. Znowu kręciłem się
w rotacji wizji, wyłapując z eteru poszczególne obrazy - ujrzałem j e g o,
pochylonego nad czyimiś zwłokami. To była dziewczyna – jedna z tamtej dwójki.
Myślałem – czy i oni uwierzyli w moje podszepty? Czy widzą to, co ja chcę
widzieć? Wzbudzali we mnie żałość...
Różdżka, rękojeść w kształcie
głowy węża. Horda śmierciożerców; kroczą równo i sprzężenie niczym wyrachowany
legion - raz, dwa!, raz, dwa! Dystans zmniejsza się, a krąg zacieśnia, osacza,
kłuje ostrzami złych spojrzeń... Wzgórze faluje od czarnych szat; gdzieś
jeszcze prześwitują plamki białego materiału, gdzieś jeszcze jest nadzieja,
gdzieś jeszcze jest wiara na cud. Wiatr niesie gorzki śmiech, miesza się z
krwawymi oddechami rannych, zastygłymi w niewypowiedzianym słowie ustami
poległych... Ogniste języki trawią las, ludzie wrzeszczą za żywymi i umarłymi.
W tle rozbrzmiewa czyjś głos – nieistotny, podrzędny, bezdźwięczny, mimo że
jego właściciel krzyczy z całych sił...
- Ale to jednak było prawdziwe – słowa
Gabriela podziałały na umysł Dracona niczym uderzenie ciężkim przedmiotem,
którego bolesne i głuche tąpnięcie o wnętrze czaszki przywraca do
rzeczywistości w najbardziej dotkliwy sposób.
Rozpamiętywał.
- Konsekwencje złamania przyrzeczenia zaczęły
im doskwierać. Im dłużej niszczyłem, tym rzadziej miewałem wizje. Nie
wiedziałem, gdzie g o szukać... Znałem tylko tę cholerną
różdżkę! – wskazał ze wściekłością i żalem na przedmiot trzymany przez
Dracona. – Cały ten „dar” ulatniał się ze mnie, jakbym zmierzał do końca...
takiego żałosnego, takiego... niegodnego mnie! Chciałem z tym skończyć, zapaść
na jakąś śmiertelną chorobę - ciche, bezkrwawe samobójstwo, ale z e m s t
a jeszcze się nie dopełniła... Śniłem o zamku - bezustannie,
niezmiennie... wciąż ten sam sen. Po raz pierwszy od wielu lat miałem cel,
chociaż nie potrafiłem go dokładnie sprecyzować. Szukałem jakichś znaków, już
podejrzewałem, że iluzja wyspy i zamku wcale nie jest iluzją. Trafiałem do
pewnych miejsc, ale za każdym razem miałem wrażenie, że już coś tam się
zdarzyło, że to działo się szybciej, niż ja byłem w stanie pojąć! Właściwie nie
wiedziałem, co tak naprawdę chciałem odnaleźć. Po prostu zmierzałem do nikąd.
Byłem już całkowicie zrezygnowany, czułem wyniszczającą bezsilność, praktycznie
nie żyłem. Siedziałem w jakimś obskurnym barze, upijałem swoją świadomość. W lokalu
było kilka osób, a ja, nie mając nic innego do roboty - a właściwie nic mi już
więcej nie pozostało - bawiłem się ich myślami. Był też tam pewien chłopak. Nie
widziałem jego twarzy, on zresztą mojej też nie. Rozmawiał z barmanem, użalał
się. Zdołałem usłyszeć strzępy rozmowy. Gdy już wychodził i zobaczyłem jego
oblicze... zakotłowały się we mnie myśli - jego myśli, jego wspomnienia, jego
życie. Losowo, a może celowo wybrane przebłyski tego, co przeżył, co wzbudzało
w nim najwięcej skrajnych emocji. Widziałem dziewczynę ze snu, walcząca i
poległą, i jego - w różnych sytuacjach, okolicznościach i stanie ducha. W tym
momencie oboje ‘patrzyliśmy’ – on nieświadomymi myślami, ja oczami duszy – na
zamek trawiony ogniem, uderzany piorunami i ludzką nienawiścią...
To byłeś ty, Draco.
Mieliśmy taką samą wizję. Głupcy nazywają to przypadkiem - ja przeznaczeniem.
Uderzyła mnie fala radości, w końcu odzyskałem możliwość w i d z e n i a
, a było to jedyne, co mi pozostało, jedyne, co wciąż łączyło mnie z dawnym życiem
– urwał na wydechu. – Znowu czułem nieodpartą ochotę spełnienia swojej zemsty.
W końcu miałem siłę, mogłem odnaleźć swojego oprawcę, mogłem sprawić, by poczuł
to, co ja, by poczuł się samotny, przeklęty i skreślony, jak umarły!... Taak...
U m a r ł y... Cóż... Śmierć nie ominęła go szerokim łukiem... Ani jego syna..
Straciłem rachubę czasu – błądziłem przez kilka dekad, a kiedy wreszcie g
o odnalazłem, mogłem tylko kopnąć w jego grób, nic więcej. Jednak jeszcze
nie wszystko było stracone. Po kilku mglistych, niepełnych objawieniach,
zebranych na przełomie zmarnotrawionych lat - udało mi się odszukać jego wnuka,
Lucjusza Malfoya – zakończył z przekąsem, a jego miodowe, jakby stopione
żarem spojrzenie spotkało się z matowymi tęczówkami Dracona.
- Był bogaczem, który mógł wszystko i miał
to. Och... Taki jak ojciec, taki jak dziadek... – Jego oczy zmrużył spazm
goryczy. – Żył tak, jakby nigdy nic się nie wydarzyło, jakby... jakby nic nie
wiedział, zapomniał!... Ale ja nie zapomniałem – zadrżała mu szczęka. – To były
czasy walki. Czasy lojalności – i jej braku. Czasy całkowitego zakłamania. Lucjusz
Malfoy prowadził dwa życia. Chciało mi się śmiać, gdy wchodził do
Ministerstwa, witany serdecznymi uśmiechami urzędników, jak król, jak jegomość,
jak dobry człowiek... ‘Toż to prawdziwy filantrop!’, mówił Minister. ‘Wzorowy
obywatel!’, przyznawał jego współpracownik. Nikt nie podejrzewał, że wszystkie
zebrane informacje, które nigdy nie powinny wypłynąć spoza budynek rządu... Lucjusz
Malfoy przekazywał największemu wrogowi świata, by później wrócić spokojnie
do domu – do żony... do syna... – w ogóle nie myśląc... nie wiedząc!... że w
jego żyłach płynie krew tego, co mi odebrano! Nie potrafiłem się z tym
pogodzić, przeszłość rozdzierała mnie na pół, piętnowała, napędzała krew w
żyłach! To nie mogło się tak skończyć... Nie po to szukałem tyle lat!...
Długo myślałem, w jaki
sposób zemścić się na twojej rodzince, by trafić w jej najsłabszy punkt.
Na obmyślanie miałem mnóstwo czasu, ale kiedy wreszcie przyszło co do czego,
nie potrafiłem zebrać myśli, wybrać czegoś odpowiedniego... Chciałem, by
„kara”, która spotka tę rodzinę, była współmierna do jej win. Kłótnie i
kłamstwa... wiele kłamstw... nie sprawiały mi już takiej satysfakcji, jak na
początku. Potrzebowałem czegoś, co by mnie zadowoliło, co dałoby mi ulgę... I
wtedy pojawiłeś się ty. – Malfoy mimowolnie zacisnął pięści. Wciąż - niczym
słup soli – spoglądał na uśpione w śniegu miasto, od czasu do czasu przenosząc
zatrwożone spojrzenie na sterczącą ponad wierzchołkami budynków stalową
konstrukcję mostu. Słowa Gabriela wydały mu się zbyt odległe, by mógł je do
siebie dopuścić, przeanalizować w charakterystyczny dla swojej natury sposób.
Dopiero po krótkiej chwili dobiegł go stłumiony, jakby zamknięty w hermetycznym
pokoju, głos.
- Kiedyś powiedziałeś, że ludzie są jak
pionki – masz rację. Ale to nie ty byłeś spośród nich najsilniejszy. To tobą
manipulowano. I to ja byłem tą osobą.
- Pionki? – Draco powtórzył pod nosem,
kojarząc fakty w dość żółwim tempie. – Więc wszystko, co robiłem... To twoja
sprawka...?
Fitzroy uśmiechnął się
złośliwie.
- Nie usprawiedliwiaj życia, jakie
prowadziłeś od najmłodszych lat. Miałeś szesnaście lat, kiedy zacząłem cię
obserwować i nie, nie wpływałem na twoje decyzje. Do pewnego czasu, oczywiście,
bo okazja nadeszła niezwykle szybko.
Draco zwęził oczy.
- Cokolwiek chciałeś zrobić, a co może nawet
i zrobiłeś... Nie udało ci się. Nie złamałeś mnie, nie zniszczyłeś. Spójrz
tylko – mam rodzinę, pieniądze, firmę, szacunek większej części świata –
powiedział chłodno, bez emocji, jakby, paradoksalnie, nic z wymienionych rzeczy
w obecnej chwili nie stanowiło dla niego żadnej wartości – a w osiągnięciu tego
nikt mi nie pomógł, do wszystkiego doszedłem sam, zupełnie... zupełnie sam! –
dodał z naciskiem, jakby mimo wszystko aż do samego końca zamierzał stać przy
swoim.
Gabriel przytaknął z lekką
perfidią.
- A więc nie dopada cię czasem taka myśl, że
zrobiłeś coś, czego przy zdrowych zmysłach nigdy byś nie zrobił? Nad czym nawet
się nie zastanawiałeś, bo takiej możliwości nigdy nie brałeś pod uwagę... a
mimo to?... Wiem, więcej niż ci się wydaje. Czujesz? Tak, czujesz to... Ten
żal, wciąż silny, chociaż minęło tyle lat, szczęśliwych i mniej przychylnych
chwil, trochę rutyny... i jeszcze, jeszcze więcej... od czasu do czasu radość,
satysfakcję, spełnienie, zadowolenie i znowu... tą MYŚL. Bo c o ś
się stało, a ty nadal nie wiesz, dlaczego. No właśnie - dlaczego, Draco? Mimo,
że wtedy było wtedy, a teraz jest teraz...? – dodał z przekąsem.
Twarz Dracona zasnuła
czerwona mgiełka złości. Dopiero teraz zauważył (a może był to kaprys jego
silnie pracującej wyobraźni?), że budynki, na których zatrzymał wzrok,
przypominały szachownicę. Nad czarno-białą kamienicę nadciągały chmury –
zarówno z prawej, jak i z lewej strony, prąc na siebie z niewyobrażalną
prędkością. Nacierały na siebie i, stoczywszy pojedynek, upadały na pogrążoną w
szarej nieświadomości metropolię, niczym pionki przegranego przeciwnika. Przez
chwilę w bladoniebieskich, zmatowiałych oczach widniało podniebne
przedstawienie, a później... coś w nich rozbłysło, mimo że ‘kurtyna’ zdawała
się już dawno opaść. Dwa popielate snopy wciąż jeszcze dryfowały nad
zlodowaciałą jezdnią; okręcały się wokół siebie – ni to wieże zamku, ni to
ludzie – i tańczyły, i wirowały, i były sobie równe, jak partnerzy, a nie
wrogowie. W końcu się załamały.
„Pionki... Taa, coś pamiętam.”
A potem znowu coś w nich
umarło...
- Gdy ujrzałem cię wtedy, w tamtej gospodzie,
po raz pierwszy... I kiedy dowiedziałem się, kim jesteś, kto jest twoim
ojcem... zacząłem cię obserwować. Uważnie i bacznie, wiedząc, że moje
poczynania mogą być swobodne. Nie wyczuwałeś mojej obecności, ponieważ...
- Zawsze byłem kontrolowany – dokończył
cicho, jakby do siebie.
- Właśnie. Byłeś idealnie przygotowany na
moją manipulację. Miałeś już tak zahartowany umysł, że niczego nie
podejrzewałeś. Draco Malfoy - taki sam jak Lucjusz, Abraxas i Hyperion. Geny
prędzej czy później dają o sobie znać, w tym przypadku były widoczne na każdym
kroku. A tu – proszę bardzo! Wychyliłeś się z rodzinnej tradycji, chociaż sam
nie potrafiłeś się do tego przyznać. Zaskoczyłeś mnie! Twoje... jakby to
nazwać?... może... uczucia...? – odchrząknął, robiąc makiaweliczną pauzę – były
dla mnie wyśmienitą rozrywką. Wiesz, nigdy nie spotkałem człowieka, którym
targałoby tyle sprzeczności, a on do samego końca uważałby, że uda mu się nad
nimi zapanować. Co ty zrobiłeś, Draco? Głupiec... – podsumował zdawkowym tonem,
patrząc z uwagą na obraz Temidy i rejestrując na nim pojedyncze, choćby
delikatne drgnięcia, które świadczyłyby o niepożądanej obecności starożytnej
‘sekretarki’ Dracona. Upewniwszy się, że bogini naprawdę opuściła swe ramy na
czas trwania ich konwersacji, ciągnął dalej:
- Miłość... – smakował słowo z obrzydzeniem
na twarzy. – Miłość odbiera trzeźwość umysłu, zmienia wszystko, co wydaje się
trwałe. No a później zabija. Może coś dorzucisz? – Draco, słysząc to, skrzywił
się boleśnie. Domyślał się, że Fitzroy znał odpowiedź, a stosowane przez niego
zabiegi, te pytania retoryczne, były najzwyklejszą formą pewnego sarkazmu, gry
słownej.
- Jak na tamte czasy - czasy wiecznego
niepokoju - uczucie, którym zacząłeś darzyć tamtą dziewczynę, było dla mnie
czymś niepojętym, nienormalnym... Bo jakim cudem...?! Jakim cudem dziedzic
bezwzględnego Hyperiona i jego syna, i jeszcze gorszego wnuka, był zdolny do
tylu poświęceń? Wystarczyła ci świadomość, że ta dziewczyna żyje i że nie uważa
cię za zdrajcę, za zwykłego śmiecia... Reszta straciła jakiekolwiek znaczenie.
Wizja, jaką doświadczałem niezmiennie od kilku miesięcy – obraz zamku w
płomieniach, ciebie, jej... nękała mnie, a zarazem ciekawiła. Dziewczyna umrze?
Przeżyje? A może oboje zgniecie? Albo... w ogóle nic się nie stanie – ona
będzie żyła własnym życiem, a ty własnym, i zapomnicie o sobie równie szybko,
jak zapominają o sobie niezbyt bliscy znajomi ze szkoły. Bo tacy od samego
początku do samego końca mieliście być. Cokolwiek, co ma siłę osądu, nigdy was
nie zaplanowało.
Musiało stać się coś,
żebyś zrozumiał, że to nie zwykłe złudzenie. I stało się.
Miałeś j ą
zlikwidować, bo zbyt dużo wiedziała, nieprawdaż? Było to jednoznaczne z końcem
mojej rozrywki, brakiem finiszu, rozwiązania tamtej przepowiedni – wszak miało
zabraknąć jednego z jej podmiotów. Sądziłem, że mój dar automatycznie zniknie -
ZNOWU! - i od początku zacznę tułać się po świecie, jak sflaczały pies.
Skłoniłem twoją niczego nieświadomą matkę do podmienienia Eliksirów. Miałeś
zafundować Granger tylko trochę snu, sprawiającego wrażenie zgonu, by zmylić
Voldemorta, tylko!... To był plan doskonały... Ale przecież nie mogłem
podejrzewać, że postąpisz inaczej, wbrew wszelkim zakazom i nakazom ojca,
poleceń samego Czarnego Pana! Myślałem, że mimo wszystko jesteś na to zbyt
tchórzliwy, a przez twoje żyły przepływa krew zbyt wielu Malfoyów. I tu
ponownie mnie zaskoczyłeś! Sądząc, że w twoim posiadaniu znajduje się Eliksir
Zapomnienia, którego zażycie w nadmiarze było niczym innym, jak po prostu
zabójstwem lub... samobójstwem... wypiłeś go. To była twoja decyzja, nie miałem
na nią żadnego wpływu, nie przypuszczałem... nie mogłem przypuszczać... że tak
postąpisz. Patrząc w oczy Śmierci, wyrywałeś się z jej mrocznych szponów, mimo
że dobrowolnie padłeś w jej ramiona. I udało się. Wróciłeś. – Chłodny głos
Fitzroya zdawał się stajać, ale tylko przez kilka sekund, bo parę chwil później
obezwładniła go ta sama oschłość, co wcześniej.
- Już? To koniec opowieści? – mruknął ironicznie
Draco. – Nie... – dopowiedział po dłuższej pauzie milczenia, opuszczając
ciężkawo powieki. – Co było dalej? – Czuł, że ta rozmowa zmierza do meritum.
- Pamiętasz chwilę, w której upadł Czarny
Pan? Pamiętasz tamto niewielkie wzgórze przy zamku? To dziwne... Wszedłeś na
wzgórze, a zszedłeś z prawdziwej góry.
Draco uśmiechnął się
krzywo.
- Miałem wtedy szesnaście lat, nie sięgam
pamięcią tak daleko – odrzekł sarkastycznie, na co Gabriel parsknął pod nosem.
- Naprawdę nie pamiętasz momentu, w którym
pomyślałeś, że ‘wszystko będzie dobrze’? To był jedyny taki moment w twoim
życiu, kiedy wiedziałeś to na pewno – zaczął sugestywnym tonem, jakby bawił go
widok skonsternowanego i jeszcze bardziej bladego niż zwykle Dracona. – Kiedy
planowałeś, rozważałeś, cieszyłeś się, ot tak, po prostu... Kiedy patrzyłeś na
nią, a ona na ciebie, i już wiedziałeś, że niczego nie żałujesz. Że... ‘tak ma
być’ ? A później, o – teatralnie pstryknął palcami – twoje marzenia rozpłynęły
się w ciągu paru sekund, bo nagle się wycofałeś, porzuciłeś wszystko to, co
dotąd miało dla ciebie największą wartość w imię... no właśnie – w imię czego?
Innych i d e i i? Odszedłeś, chociaż miałeś świadomość, że robisz coś
wbrew sobie. Wbrew własnym zasadom. Czy byłeś zakochany? Czy potomek wielkiego
Hyperiona Malfoya k o c h a ł? I czy był zdolny do porzucenia c z e g o
ś, o co walczył z całym światem? Tak ciężko, tak długo...? Mógłbym wciąż
zadawać ci to samo pytanie, a ty milczałbyś za każdym razem, tak jak teraz. –
Opuścił nieco głowę, odwracając się w kierunku gabloty. – Gdy wtedy, na
wzgórzu, rzuciłem na ciebie urok Confudus, nie miałeś o tym zielonego pojęcia.
Przez całe swoje życie byłeś dla siebie mordercą, który tak naprawdę nigdy
nikogo nie zabił.
To, co wydarzyło się w
następstwie tych słów, trwało zaledwie kilka sekund - bo wystarczyło właśnie te
kilka sekund, by Draco pojął sens całego życia. Zadarł gwałtownie podbródek i
doskoczywszy nieoczekiwanie ku Gabrielowi, zacisnął pięści na połach jego
szaty. Zbliżając drżące wargi do jego uszu, docisnął go mocniej do ściany.
- Confudus?!... – wychrypiał. – To on mnie
oślepił, zdezorientował?!... nie wiedziałem, co myśleć, co powiedzieć... To
wszystko twoja wina?!
- Miłość za miłość... Bez żadnych porozumień,
bez taryfy ulgowej...
- A co to ma niby być?! JAKAŚ PIEPRZONA
TRANSAKCJA?!
Draco poruszył się
niespokojnie, jego szczęka zadrżała.
- Kim ty jesteś, by tym rozsądzać?!
Walniętym, przekreślonym wróżbitą, który zapragnął pobawić się w BOGA?! Po co
tu przylazłeś?! Po co mi to powiedziałeś?!
- Historia zatacza krąg, wkrótce wszystko się
zacieśni, nie będzie odwrotu! A twój syn...
- Nie mieszaj do tego mojego syna, jasne?! –
wysyczał, patrząc w jego miodowe oczy, w których zdawały się rozbłysnąć
wściekłe iskry. – Skąd ta nagła potrzeba spowiedzi? – spuścił wzrok, jakby się
nad tym poważnie zastanawiał. – Ruszyło cię sumienie, co, panie Fitzroy? Grunt
sypie ci się pod nogami i nie wiesz, co dalej robić? No co, „moc” znowu cię
opuściła, hm?!
- Jestem już zmęczony, Draco. Czuję, że życie
przeze mnie przepływa. Nim jednak odejdę, muszę coś jeszcze zrobić... –
wycharczał mężczyzna ostatkami sił; jego gardło znajdowało się w okowach
zaciśniętych dłoni Malfoya.
- Zrobiłeś to dwadzieścia lat temu. Chyba
wystarczy. – Draco rozluźnił stalowy uścisk, by w końcu wycofać się za swój
fotel i stanąwszy przy wielkim gramofonie, przenieść długą igłę na lekko
porysowaną powierzchnię adaptera.
- Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał bezbarwnie,
usłyszawszy pierwsze, nostalgiczne nuty jakiejś melodii. Tylko tego mu było
trzeba, pomyślał i skrzywił się, nie czyniąc jednak żadnego gestu ku wyłączenia
gramofonu.
To, czego się dowiedział,
wyprało go z jakichkolwiek emocji. W pewnej chwili stwierdził, że wcale nie
czuł żalu, choć ten powinien mu teraz towarzyszyć, ani pretensji, które w innej
sytuacji runęłyby na niego bolesnymi kaskadami. Ku własnemu zdumieniu doznał
czegoś, czego obecności w ogóle się nie spodziewał – katharsis było w nim
prawie namacalne. Właśnie się dowiedział, że minione dwadzieścia lat nie
były jego winą, że to nie przez niego... nie przez niego ona... oni... nigdy...
Ale nie mógł teraz o tym myśleć. To zadawniona sprawa, mimo wszystko nie
powinien...
- Moreen... – wycedził Gabriel, masując swoją
zaczerwienioną szyję.
Draco zmrużył oczy,
zamyślony.
- Chcesz, żebym ci pomógł i wygrał tę sprawę
dla ciebie? Zebrało ci się na szczere wyznania, w których oznajmiasz mi,
że zniszczyłeś mi życie i właściwie dlatego mam ci pomóc? – mówił wolno, cicho
i nieprzerwanie, jak robot, który nie miał już zbyt wiele do stracenia.
Gabriel nic nie
powiedział. Dopiero po chwili raczył na niego spojrzeć, jakby nie widział innego
wyjścia.
- Dałem ci odpowiedź. Czyż nie jej szukałeś?!
– wybulgotał, z marnym skutkiem siląc się na łagodny ton, którym posiłkował się
w tej rozmowie od samego początku. Tracił swoją (przeszło stuletnią!)
cierpliwość i mimo najszczerszych chęci nie był w stanie tego ukryć.
- Może nie chciałem jej znać, może jest już
za późno. Zabijałeś moją rodzinę od środka, nie dałeś mi żadnego wyboru.
BOŻE!... Nawet nie wiedziałem, że go nie mam!
Gabriel niemal słyszał,
jak filtrowane powietrze pogwizduje w jego ściśniętych od oczekiwania płucach,
jak zduszone gromadzi się w jednym miejscu, obezwładnia krtań, nagłośnię i
pozostałe narządy potrzebne do mówienia. Po jego plecach przemknęły
nieprzyjemne dreszcze, a zimny pot wstąpił na czoło. Żołądek podszedł mu do
gardła. Dusił się. To był jeden z tych trudnych dni, kiedy dopuszczał do myśli
podejrzenie, że zabrnął zbyt daleko...
- Nie naprawisz przeszłości, jeśli o to ci
chodzi – stwierdził sceptycznie Draco, tym razem spokojnie, jakby jego złość
zdołała już okrzepnąć.
Gabriel zagryzł lekko
dolną wargę.
- Nie mówię o przyszłości.
Wciąż miał ułudną
nadzieję, że uda mu się spleść postrzępione końce, związać je w mały, niemal
niewidoczny supełek, jednocześnie przywracając prawidłową kolej rzeczy, ale...
to nie wystarczyło, by spauzować ciąg wydarzeń. Jeśli pozwoli na jakieś, choćby
najmniejsze uchybienie, znowu... znowu powstanie ‘luka’ i znowu, nitka po nitce
będzie musiał wiązać, szukać, myśleć, kombinować! Chryste! NIE! To już za długo
trwało, nie zniósłby kolejnych tułaczek i tej świadomości, że poprzez jeden,
wprost niewinny występek doprowadził do apokalipsy ludzkiego życia – jednego,
drugiego... Setek. Tysięcy.
Draco pozostawił tę
wypowiedź bez żadnego odzewu. Zmarszczył w zamyśleniu brwi.
- Masz tego więcej, co? – Spojrzał wymownie
na perlistą zawartość, kotłującą się w kamiennej misie, a w odwecie na
Gabriela. – Na pewno masz... – Gdy ten nie zareagował, udzielając Draconowi
odpowiedzi samą głębią swego milczenia, Malfoy spuścił wzrok, zwarł mięśnie
szczęki i zmrużył nieznacznie powieki, sygnalizując stan zadumy. Krótką chwilę
później odetchnął ciężko, jakby właśnie podjął ostateczną decyzję. Wyjął dłonie
z kieszeni spodni i obszedł dookoła biurko - powoli, bez gwałtownych ruchów -
po czym stanął naprzeciwko Gabriela w odległości paru centymetrów i stwierdził
cichym, beznamiętnym barytonem:
- Przeprowadźmy prawdziwą transakcję, panie
Fitzroy. Moreen za moje wspomnienia. Życie za życie. Bez żadnych porozumień.
Bez taryfy ulgowej.
Gabriel kiwnął usłużnie
głową. Delikatnym, aczkolwiek stanowczym ruchem dłoni przesunął runiczną misę w
stronę Dracona.
- Wszystko?
Fitzroy przytaknął.
- Wszystko…
Gdy podejrzliwe spojrzenie
Draco spoczęło na myślodsiewni, a później na Gabrielu, nauczyciel zrobił kilka
kroków do tyłu. Nie był to jednak żaden akt ucieczki czy zrezygnowania.
Fitzroy, mimo zdenerwowania, przybrał postawę zwycięzcy, jakby właśnie odniósł
tryumf, a jego plan postępował według wyznaczonych punktów.
- To nie przez moje sumienie.
W pokoju została już tylko
jedna osoba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz