Kiedy Gabriel Fitzroy
teleportował się z gabinetu, słońce konało w agonii. Wskazówki po raz siódmy
obiegły tarczę zegara. Zapadł wieczór. Draco, który wciąż nie mógł otrząsnąć
się z bezwzględnej prawdy, spoglądał w oświetlone latarniami miasto. Mógł bić
rękoma o drzwi, pulsować wściekłością, krzyczeć, nawet płakać, ale wiedział –
Boże, tak bardzo wiedział – że to niczego nie zmieni. Żałował jedynie, że
czasem zastanawiał się, „jakby to mogło być, gdyby...?”. Bo tak właśnie by
było, gdyby nie przeklęta zemsta jednego człowieka. I za co to...? Za co?
Dlaczego ktoś odważył się wyrządzić mu taką krzywdę?! Za błędy jego przodków?!
Dlaczego, aż do dzisiaj, myślał, że to wszystko jego wina, z czego poczuciem
żył przez dwadzieścia lat, a dopiero teraz, w chłodny, ponury dzień, zderzył
się z rzeczywistością? Nie. To ktoś pozwolił mu się z nią zderzyć. Znowu
nie miał żadnego wyboru.
Z udręczonym wyrazem twarzy
potarł skronie. Wyciągnął z kieszeni marynarki białe pudełeczko, oznaczone
bezsensownym, oklepanym sloganem „palenie zabija!”, po czym włożył sobie do ust
papierosa. Zapalił go jednym machnięciem różdżki. Zaciągnął się głęboko,
zbawienna nikotyna omiotła jego obezwładniony goryczą umysł. Otworzył okno;
mroźny powiew wiatru smagał jego spiętą skórę. Z nonszalanckim wyrazem twarzy
strząsnął popiół z papierosa, który szybko zniknął w odmętach nocy.
Zamyślił się.
Nie chodziło tylko o Gra....
Weasley. Chodziło o coś więcej. Wtedy, tam, na wzgórzu, stracił szansę na inne
życie – inne, niż to, jakie wiódł jego ojciec, dziadek, a nawet pradziadek.
Nigdy nie chciał być zły, a jeśli jego czyny świadczyły zupełnie inaczej... Oni
wszyscy tacy byli. On też musiał się taki stać.
„Gdzie bym był, na co bym
patrzył, gdybym wówczas nie zszedł ze wzgórza w pojedynkę? Teraz stoję na
szczycie góry. Patrzę na wszystko i wszystkich z wysoka... Czy dno z n i
ą też byłoby takie nudne i cholernie przewidywalne?”
Z jego ust popłynęła
siarczysta wiązanka przekleństw. Już nie zważał na to, czy osobie jego pokroju
takie zachowanie przystoi. To był sen. Zły sen, z którego na chwilę się wyrwał.
Musiał tylko z powrotem zamknąć oczy i usilnie myśleć o ranku, kiedy to powinno
nadejść przebudzenie...
Wiedział, że to nie nadejdzie
nigdy.
- I na co mi to?! Nie musiałem o tym wiedzieć... –
wymamrotał, po czym opadł na fotel i ruchem wyrażającym zrezygnowanie oparł
czoło o blat biurka. – Jest już za późno... Och... dwadzieścia lat... Ileż w
tym kłamstw! – Przez chwilę trwał w bezruchu, jakby zasnął, dopóki
nieoczekiwanie nie rzucił się w kierunku pobliskiej gabloty. Machnięciem
różdżki usunął szybę, by następnie, w porywie wściekłości i żalu – bez żadnych
zahamowań i sentymentów – opróżnić zawartość regału, począwszy od zniszczenia
wszelkiego rodzaju odznak, dyplomów, a kończąc na zdjęciach i miniaturowych
reprodukcjach portretów rodzinnych. Nagle zastygł i wycofał rękę.
- Będziesz miał inne życie. Dopilnuję tego – syknął
pod nosem, zostawiając na szafce tylko jedną ramkę – zdjęcie z podobnym do
siebie chłopcem, którego zmatowiały i obojętny wyraz oczu sprawił, że Draconem
szarpnęły niespodziewane wyrzuty sumienia. Przeżywając dzień spod znaku prawdy,
mimowolnie odkrywał jej kolejne oblicza. Świadomość, że nie był dobrym ojcem
usprawiedliwiał domniemaniem, że on sam nigdy takiego nie miał. Ale mniejsza
część niego – ta prawdziwsza, a jednocześnie mniej aktywna – wciąż utrzymywała,
że miał wyraźną skłonność do wymówek, zwłaszcza jeśli chodziło o jego sprawy. I
w kwestii rodzicielstwa nie było inaczej.
- Ekhm... – dobiegło go czyjeś znaczące
odchrząknięcie. Automatycznie odwrócił głowę. Temida, która od pewnego czasu
pochrapywała cicho w swoich ramach, w chwili obecnej gromiła go wzrokiem.
Dopiero po kilku sekundach, ze wzrastającą dezorientacją, która szybko
przerodziła się w głęboki szok, przeniosła spojrzenie na drobinki papieru
wirujące w powietrzu, odłam złotej Odznaki Zasług leżący gdzieś pod ścianą i
świecącą pustkami gablotę.
- Toż to istne pobojowisko! – zaczęła podniośle,
jakby planowała udzielić mu ostrej nagany, dotyczącej jego karygodnego
postępowania.
On jednak zignorował jej
aluzyjne prychnięcia.
- Sprawa Moreena. Chcę wiedzieć wszystko.
DOKŁADNIE WSZYSTKO – odparł dosadnie, nie spuszczając wzroku z samotnego
zdjęcia.
„Wtedy było wtedy... A teraz
jest teraz. Czuję dziwną ulgę. Wiem, że to nie była moja wina. Ale nie mogę
ciągle myśleć o tym, co było. Teraźniejszość zależy ode mnie. To, co zrobiłem,
to, co robię... To jest moja wina. Muszę żyć. Muszę wreszcie zacząć żyć... Bo
to już jest nie tylko moje życie.”
Odkaszlnął – jeden, drugi,
trzeci raz, chyba coś go łapało. „Palenie rzeczywiście zabija”, zaśmiał
się ponuro w myślach, rzucając niedokończonego papierosa do leżącej na biurku
popielniczki.
***
Był dokładnie drugi stycznia
2023 roku, kiedy pociąg ze stacji King’s Cross zaczął kołować, wyrywając
uczniów Hogwartu ze świątecznego amoku. Adepci zajęli przedziały zgodnie z
odwiecznymi regułami rządzącymi uczniowską rzeczywistością – jesteś kimś,
siadasz z przodu, jesteś Gryfonem, siadasz z tyłu, jesteś obojnakiem,
poniewierasz się po korytarzu, jesteś idiotą-numer-x twoja głowa zastępuje
szczotkę do ubikacji lub inne, przyziemne – mówiąc dosłownie – akcesoria, dajmy
na to wycieraczkę do butów, niezbędną podczas zalegającej zimą breji. Austin
dostrzegł ten podział nawet i bez ‘przydatnych’ wskazówek Malfoya, który
najwyraźniej podjął obowiązek obycia go z normami i zwyczajami panującymi w
Hogwarcie. I, nie wiedzieć czemu, był z tego nadzwyczaj zadowolony.
- Nikt nie wie, że straciłeś pamięć, oprócz paru
nauczycieli i, oczywiście, mnie – przez jego oblicze przeszedł zawadiacki
uśmieszek. – Na twoim miejscu nie przyznawałabym się do swojej, rzecz jasna,
tymczasowej... eee... niedyspozycji – urwał, zastanawiając się, czy użył
właściwego słowa. – Wiesz... Ludzie bywają złośliwi... – dodał, co Austin
skomentował nieskorym przytaknięciem.
- Nikomu nie powiem – oświadczył naiwnie, przywierając
plecami do ściany, a tym samym przepuszczając w przejściu grupkę
rozchichotanych dziewcząt.
- Hej, Scorpius – zaszczebiotała najzgrabniejsza
z nich. W odpowiedzi Malfoy przywołał na usta łaskawy uśmieszek. Powiódł
wzrokiem za oddalającą się świtą ucieleśnionego wdzięku i Austin mógł przysiąc,
że dziewczyna była bliska omdlenia, kiedy Scorpius tak na nią spoglądał spod
lekko nastroszonej grzywki. Nie mógł uwierzyć, że Malfoy, bez użycia
jakichkolwiek słów, był w stanie wywrzeć na kimś tak piorunujące wrażenie.
Jakby na jego uwagę należało najpierw zasłużyć. I jeszcze raz zasłużyć.
- Ostra selekcja – skwitował obojętnie Scorpius,
wprawiając Austina w niemałe zmieszanie. Jeśli ta dziewczyna – swoją drogą
bardzo atrakcyjna, długonoga brunetka o dużych, lśniących oczach – nie
przypadła do gustu Scorpiusowi, to jak wymagające musiał mieć on oczekiwania?
Człowiek-zagadka, chciałoby się rzec.
Krukon opuścił barki. Ludzie
obserwowali go w skupieniu, niektórzy uśmiechali się i rzucali mimochodem
krótkie ‘cześć’. A on – żeby nie wyjść na głupka, chociaż właściwie już tak się
czuł – odpowiadał im i szedł dalej. W jego pamięci wyzierały ogromne luki,
które nieudolnie próbował załatać zauważanymi twarzami, pozlepiać marnymi
strzępami uzyskanych informacji, ale ciągle było mu za mało... och, za mało!
Przystanął przed jednym z
przedziałów usytuowanych na początku pociągu. Ostre światło jarzeniówek
prześlizgnęło się po złotej, metalowej klamce. Austin zerknął kątem na
stojącego obok Scorpiusa, który kiwnął głową, w jego mniemaniu pokrzepiająco.
Zasunął za sobą drzwi, po
czym opadł na puste siedzenie, nieopodal dwóch ślizgońskich kolosów. Przedział,
dotąd wypełniony podniosłymi dyskusjami i podekscytowanymi głosami, zgodnie
ucichł. Austin starał się zaprzeczyć myśli, jakoby to on był przyczyną nagłego
zastoju wśród zgromadzonych, ale nie mógł zaprzeczyć czemuś oczywistemu. Miał
wrażenie, że jego policzek przecięty pionową, głęboką blizną skupił większe
zainteresowanie, niż samo ich przybycie. Przełknął cicho ślinę, a jego usta
wykrzywił grymas wściekłości. Był kaleką. Cholernym kaleką, przy którym nie wie
się, co powiedzieć.
- Jestem pewien, że przerwaliśmy wam bardzo
interesującą rozmowę. Kontynuujcie – podsunął sugestywnie Scorpius, słysząc
przytłumione rozmowy dochodzące zza ścianki.
Austin wlepił wzrok w
zmieniające się krajobrazy. Jego oczy zarejestrowały jakieś drzewo, jakiś młyn,
jakąś budę, jakieś pola... ale do końca nie mógł orzec, czy to, co widział,
rzeczywiście było tym, za co ową rzecz uważał. „Wszystko jest j a k i
e ś... Bez sensu”. Tak samo wyglądała jego pamięć – rozmazane plamy: czy to
ludzkie twarze, rodzinny dom, letni piknik, a może Hogwart, potężny gigant
usytuowany na skale?... W chwilach zwątpienia zaczynał odchodzić od zmysłów, bo
nie potrafił przypomnieć sobie najprostszych wydarzeń, zwłaszcza, że przebłyski
– te cholerne, rozmazane plamy! – powinny go na coś naprowadzić, zesłać znak, w
który mógłby uwierzyć. To tak, jakby mieć coś na końcu języka i denerwować się
przez cały dzień, bo nie jest się w stanie trafić na szukane słówko. Austin żył
w ten sam sposób. Szukał siebie.
- Kto cię tak porysował? – odezwał się
Ernie, nie pozostawiając żadnych złudzeń co do osoby jego rozważań. Kilka
chłopaków w przedziale sprawnie stłumiło śmiech, paru mniej uzdolnionych wciąż
drżały kąciki ust, ledwo co powstrzymywane przed otworzeniem się na wszerz. Ale
Ernie, najwyraźniej, nie widział niczego zdrożnego w swoim pytaniu, bo jego
wyraz twarzy jasno sugerował, że nadal czekał na odpowiedź.
Ostrzegające spojrzenie Malfoya
zdawało się go wprasować w siedzenie. Musiało to być naprawdę ciężkie
spojrzenie, jeśli Ernie ugiął się pod nim z miną mopsa na innowacyjnej diecie.
- Taak... Szrama, jakby szyta na ciebie! –
zakrzyknął z przesadną euforią, co Scorpius podsumował pełnym udręki jękiem:
- Płacę, wymagam... Zamilcz. – Po tym
niwelującym wszelkie niejasności komunikacie, atmosfera stopniowo zaczęła się
rozluźniać, aż w końcu nikt nie zwracał uwagi na to, że krawat Zabiniego ma
inny kolor, niż pozostałe, wiszące na szyjach zgromadzonych w przedziale
uczniów. Już nikt nie pytał, dlaczego Krukon, który do tej pory izolował się od
wszystkich, absolutnie wszystkich, obdarzając szczególną nienawiścią elitę
Ślizgonów, teraz rozmawiał z nimi, jak z dobrymi kumplami, pozbawiony
jakichkolwiek uprzedzeń – zupełnie jakby poznawał ich pierwszy raz. I chociaż
każdy, bez wyjątku, zastanawiał się nad tą dziwną sytuacją, żaden z nich nie
wypowiedział swoich myśli na głos. Najwyraźniej Scorpius Malfoy doskonale
wiedział, co robi, a nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiał podważać jego
nieomylnych decyzji.
*
Podróż upłynęła Austinowi w
dość przyjemnym nastroju. Miał wrażenie, że trafił do społeczności, w której
mógł poczuć się jej integralną częścią – a wszystko, co działo się wokół, i
wszyscy, którzy bytowali w tej aurze, zgodnie owo przypuszczenie potwierdzali.
Po raz pierwszy od wielu tygodni Austin wiedział, że jest we właściwym miejscu,
z właściwymi ludźmi. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze przed kilkoma
miesiącami gardził ślizgońską awangardą, a osoba, którą niegdyś darzył szczerą
nienawiścią, w chwili obecnej traktował jak dobrego przyjaciela. Jego oczy
patrzyły inaczej – patrzyły na złudzenie rzeczywistości, której tak naprawdę
nigdy nie było.
Zważając na porę roku,
zmierzch zapadał znacznie wcześniej. Wskazówki na podręcznych zegarkach co
poniektórych wskazywały godzinę siedemnastą. Sznur odzianych w ciemne szaty
adeptów wyległ z pociągu, zgodnie wkraczając w chaszcze przybocznego lasu. Grupka
wysokich chłopaków, w tym Austin i Scorpius, wysforowali się na prowadzenie.
Kiedy Malfoy nagle przystanął, automatycznie hamując pośpiesznych towarzyszy,
niebieskie oczy zaciekawionego Krukona powiodły tuż za nim. Nawet się nie
zdziwił, gdy parę metrów dalej ujrzał drobnej postury dziewczynę o połyskującej
grzywie, którą co chwila odgarniała, bynajmniej – jak na Austina gust – nie z
powodu dyskomfortu, ale w celu zwrócenia na siebie uwagi męskiej części
populacji. A szło jej to bardzo umiejętnie; jeśli potrafiła zatrzymać na sobie
spojrzenie Scorpiusa Malfoya, a na dodatek wzbudzić w nim coś więcej, niż
czyste znudzenie, które aż do czarności rozpalały w nim „jego zdaniem nie
wyróżniające się niczym dziewczyny”, to naprawdę musiała być w tych fachu wybitną
profesjonalistką. I taka w istocie była.
- Kto to? – zapytał Austin i nim zdążył
zrozumieć swój błąd, Bernie i Ernie z podekscytowaniem wymalowanym na twarzach
skupili się wokół jego osoby, jak natrętne muchy. A raczej wielkie, owłosione
bąki.
- Scorp nazwał ją kiedyś... jak to było?... aaa!... ‘BESTYJKA’!
– zapiał zadowolony Ernie. Bernie, który stał tuż obok, uderzył się otwartą
dłonią w czoło, jakby wytykał durnowatość swojego głupszego kolegi – albo
swojej drugiej połowy, jak kto woli. Austin jeszcze nie rozstrzygnął, który z
nich był większym kretynem, mimo że znał ich niespełna kilka godzin - co nie
zmienia faktu, że jednak zdołał ich już nieco polubić, właśnie przez tę
dziecinność, ujemne IQ i niespotykaną gorylowatość.
- Virginia Straaaaw – przeciągnął melodyjnie
Bernie, robiąc nieco znudzoną minę. W jego wykonaniu wypadło to co najmniej
komicznie. Austin, dla którego natłok nowych ludzi i twarzy był dość gwałtownym
procesem, zaczął rysować w myślach charaktery poszczególnych osób – Bernard
„Kong” Valentino był dla niego ucieleśnionym przerostem formy nad treścią, jak
krótka, niezbyt ciekawa książeczka z obrazkami.
- Virginia? – zamyślił się Austin, co
Bernie-Inteligent pozwolił sobie odpowiednio skomentować:
- Nie wygląda, co nie?
- Już Scorpa w tym głowa... – dopowiedział Ernie
i rechocząc niesmacznie rozejrzał się po ich twarzach, żeby sprawdzić, czy jego
‘żarcik’ wywarł na obecnych takie wrażenie, jakiego oczekiwał. Nie widząc
jednak żadnej reakcji, stwierdził w myślach, że to oni, „za grosz!”, nie
mają poczucia humoru, a nie, że jego kawał był odrobinę... toporny.
- Jego była laska – dorzucił wymownie Bernie.
- Obecna? – zakwestionował Ernie, marszcząc
brwi, jakby coś sobie kalkulował.
- I chyba przyszła. – Austin, na dźwięk tej
dyskusji, zrobił nieufną minę.
Scorpius, który niechybnie to
usłyszał, plasnął ich w tył głowy.
- Morda w kubeł – wycedził, kierując się do
samobieżnych powozów.
- Słowem: wielofunkcyjna... – mruknął z powagą
Ernie, kiedy Malfoy oddalił się na stosunkowo bezpieczną odległość.
Austin otworzył szerzej oczy.
Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Scorpius musiał cieszyć się naprawdę
ogromnym respektem, jeżeli nawet chłopcy, którzy wyglądali jak goryle, pokornie
zapadali się pod jego ostrym spojrzeniem, wypełniając wszystkie jego polecenia
niczym pełnoetatowi bodyguardzi.
- Nie widzisz napisu: „No error”? – usłyszał
przed sobą głos Scorpiusa, który zdążył się już wygodnie rozeprzeć na
kilkuosobowej kanapie i niezbyt grzecznymi gestami wypraszał z powozu
niechcianych pasażerów.
- Nic nie widzę! – zarzekł się jakiś naiwny,
krępy chłopiec, a wnioskując po trzymanym przez niego drugim tomie podręcznika
do transmutacji, był to drugoklasista.
Malfoy udał przygnębienie.
- Ile widzisz koni? – mruknął ze sztuczną troską
w głosie.
Chłopiec wyostrzył wzrok i,
nie dostrzegając niczego oprócz sznura powozów i krzątających się wokół
uczniów, pobladł.
- Jakie konie? – dociekał nieufnie.
- Naprawdę ich nie widzisz? – „zdziwił się”
Scorpius, a kiedy drugoklasista odszedł do swojej grupki z kwaśną, trochę
zdezorientowaną miną, zadowolony Ślizgon wyłożył obie nogi na przeciwległe
siedzenie.
- Happy New Year! – zawołał, zacierając
uciesznie ręce.
Zabini przyjrzał mu się
badawczo. Kto by pomyślał, że przyjaźnił się z osobą tego pokroju? Nie pamiętał
ich przyjaźni – a takie rzeczy powinien pamiętać, choćby kilka ogólników,
choćby jedną rozmowę, jej krótki fragment... Nie pamiętał niczego. Ale jeśli
Scorpius tak mówił... i jeśli miał taki charakter... to co z nim
samym? Kim tak naprawdę był Austin Zabini? Był taki sam, jak jego przyjaciel? Z
takim przyjacielem nie musiał mieć już wroga.
- Właźcie wreszcie! – warknął Scorpius, oburącz
trzymając się oparcia. Zaniepokojonym kiwnięciem głowy wskazał na gromadzącą
się pod drzwiczkami powozu młodzież, która nie zamierzała iść do Hogwartu na
piechotę.
Bernard, Erold i Austin
pośpiesznie wśliznęli się na wolne miejsca.
- Nooo nieee... – Scorpius z niedowierzaniem
wywrócił oczyma. – Na zewnątrz Tarzan, w środku Jane... – skwitował cierpko,
gdy po drewnianych schodkach wdrapał się biały kotek, a Ernie – oczarowany nim
aż do głębi – posadził go sobie na kolanach i aż pod samą hogwarcką bramę
czochrał swą bochenkowatą ręką, jak dywanik.
Austin uśmiechnął się pod
nosem. Pomyślał, że jego życie przed utratą pamięci chyba wcale nie było takie
złe... Zaryzykował śmiałym stwierdzeniem, że nawet mógł być szczęśliwy. Ale
mylił się, wiążąc swoje „szczęście” z kimś takim, jak Scorpius Malfoy. Bo ono
zawsze było ulotne – jego własne, a przede wszystkim wokół niego i osób, którym
przyszło się znaleźć w tym polu rażenia...
*
Mimo że w czasie zimy nie
rozgrywano żadnych meczów Qudditcha, przestrzeń nad boiskiem przecinały liczne
miotły w barwach Slytherinhu. Zwycięstwo w potyczce planowanej na pierwsze dni
marca miało dla zawodników ogromne wrażenie, toteż robili wszystko – absolutnie
wszystko – by w starciu z innymi Domami wykazać się ponadprzeciętnymi
umiejętnościami, nawet jeśli ich nabycie mieli okupić mnogością przeziębień i
innymi dolegliwościami. Krótko mówiąc: Malfoy zagroził im, że jeśli się nie
postarają, to, cytując, „będzie ich jeszcze bardziej dupa bolała”. Każdy, kto
go znał, wiedział, że nigdy nie poprzestawał na słowach.
- Ćwiczymy, panowie, ćwiczymy! – ponaglał, a krążące
nad jego głową miotły nabrały jeszcze większej prędkości. W pewnym momencie
poczuł na sobie czyjeś intensywne spojrzenie. Z niewielkim zainteresowaniem
rzucił okiem na obserwatora.
- Co się tak czaisz, Don? – mruknął ze
znudzeniem, wracając do strategii optymalnego rozmieszczenia graczy na przyszły
mecz. Nie usłyszawszy żadnego odzewu, pomyślał, że Don pewnie zagapił się na
jego świetnie ułożoną fryzurę (choć wolał nie snuć takich przypuszczeń,
naprawdę lubił świadomość, że jest stuprocentowym hetero), ale tym razem nie
trafił.
- Gdzie jest Weasley? – Wygiął powoli szyję, nie
wierząc w to, co właśnie usłyszał.
- Wnioskuję, że obecnie w twojej głowie –
warknął, by po chwili dodać: - Z tego, co mi wiadomo, to wyjechała na... na
jakiś czas.
Don nie wyglądał na zbyt
zadowolonego usłyszaną odpowiedzią.
- „Na jakiś czas”? – dociekał gorliwie. – Czyli
na ile? Dokładnie.
- Rugby, co ty pieprzysz? – warknął Scorpius w
kierunku ślizgońskiego zawodnika. – Jeszcze moment, a pomyślę, że ci jej
brakuje! – podsunął uszczypliwie, na co Don oblał się niemal niedostrzegalnym
rumieńcem. Niemal.
- Mam do niej sprawę. Tyle.
Scorpius zmrużył podejrzliwie
oczy, jakby właśnie coś sobie miarkował na boku.
- Kto mi wmawiał, że wykradła naszą strategię na
mecz? Kto chciał mnie pobić?! – wysyczał, uwieńczając ostatnie ‘pytanie’ nutą
histerii. – Więc... co ty teraz do mnie mówisz, Don – odchrząknął,
zorientowawszy się, że szmer przecinających próżnię mioteł ucichł, a zawodnicy,
którzy dotąd ćwiczyli podania, zawiśli w powietrzu, zaciekawieni dyskusją „na
dole”. Spodziewali się jakiejś bójki i wcale nie byliby rozczarowani, gdyby
przelało się trochę krwi. Zawsze to jakieś urozmaicenie.
Malfoy wyprostował się,
przybierając chłodną minę.
- Dlaczego ja ciągle czuję, że chciałbyś mi o
czymś powiedzieć? – wycedził, kątem oka spoglądając na zawiedzionych chłopaków
z drużyny, którzy rozproszyli się w powietrzu, wracając do porzuconych
czynności.
Don spojrzał nerwowo w górę.
Scorpius wątpił, by Rugby był jakoś szczególnie zaciekawiony akrobatycznymi
popisami Dae’a, które stanowiły nieodłączny element każdego treningu, toteż
szybko przywołał go do porządku ostrzegawczym, agresywnym prychnięciem. Aby
uniknąć kolejnej fali zainteresowania ze strony drużyny, weszli do szatni. Don
przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby bił się ze swoimi myślami, rozważając, co
zrobić, by w konfrontacji z niekwestionowanym królem Ślizgonów
zaprezentować się jak najgodniej, przynajmniej na tyle, na ile było go stać.
Nad pewnymi rzeczami nie miał jednak żadnej kontroli i dziwnie szybko to do
niego dotarło.
- Z tą „kradzieżą”, to... no więc... Skopiowałem
każdemu zawodnikowi nową strategię, wiesz, żeby każdy sobie ją przyswoił,
wiedział „co i jak”. Tyle, że... – urwał, robiąc kwaśną minę – ktoś ją zostawił
na boisku. Jakiś idiota z Gryffindoru, który miał po nas trening, znalazł ją
później na trybunach. Skąd mogłem wiedzieć, że tak to się potoczy?! No więc...
ekhm... wybacz za te oskarżenia i tak dalej... – Gdy skończył, spojrzał
przelotnie na Scorpiusa, który z kolei wpatrywał się w niego z szeroko
otworzonymi oczami, jakby zamierzał go spetryfikować, przemielić i ulepić na
kształt bardzo niecenzuralnego znaku.
- TYLE? – Zamrugał, by następnie potrząsnąć
gwałtownie głową. – Kiedy się o tym dowiedziałeś?! Czy ty w ogóle zamierzałeś
mi o tym powiedzieć?! IDIOTA!
Rugby podrapał się ze
zmieszaniem po potylicy. Wyzwisko, które padło z ust Malfoya, przyjął z
umiarkowaną skruchą.
- Podsłuchałem, jak kilku pajaców o tym
gadało... – mruknął, a mówiąc o „pajacach” bezsprzecznie miał na myśli
Gryfonów. – Zrobiło mi się trochę głupio... Zamierzałem iść z tym prosto do ciebie,
ale po drodze spotkałem Weasley... no i jakoś tak...
Malfoy uniósł lewą brew.
- „Prosto do mnie”? Masz zeza czy jak?! –
pokręcił głową z dezaprobatą. – Przeprosiłeś ją? – zdziwił się.
- Jeśli słowa : „sory za tamto, ale nie myśl, że
już cię lubię” są przeprosinami, a myślę, że w TYCH okolicznościach, akurat do
TEJ osoby... no tak, tak, przeprosiłem. A co? Nic ci nie mówiła? – rzucił z
powątpieniem Don, co jeszcze bardziej zirytowało drugiego ze Ślizgonów. Jakby
to z Rugby’m jadała śniadania, obiady i kolacje, jakby to w jego dormitorium
przebywała dzień w dzień, jakby to z nim korespondowała – wprawdzie błędnie
biorąc go za jakiegoś tam Luigi’ego, ale, jasny gwint, czy to miało teraz
jakiekolwiek znaczenie?! – jakby to przez niego ryczała! HA! PRZEZ TEGO
KUTAFONA RUGBY’EGO?! „Na widok jego przewalcowanej mordy naprawdę można się
poryczeć – ja osobiście ryczę ze śmiechu.”
- Nie.
Don uśmiechnął się pod nosem,
ale Scorpius był pewien, iż dojrzał w nim cień złośliwości. Poprzysiągł w
myślach, że wykorzysta najbliższą okazję – i błagał, żeby takowa się nadarzyła
– by ściągnąć mu z tego kwadratowego, płaskiego ryja drwiący uśmieszek, nawet
jeśli miałby go zedrzeć wraz ze skórą. „Oby z nią.”
- Jest jeszcze coś. Zgadnij, kto przekonał ich,
żeby nie korzystali z naszej taktyki... – zaczął sugestywnym tonem, a kiedy
Malfoy posłał mu niedowierzające spojrzenie, Don przytaknął z zadowoleniem - bo
wiedział coś, czego nikt inny nie wiedział, ha!
- Teraz mi to mówisz?! – Scorpius nie patrzył na
niego, patrzył na wszystko wokół. Nie był to jednak wzrok pełen uwagi,
zawieszony na określonym punkcie, a rozbiegany i bezcelowy.
- Kurwa... – zaklął szpetnie, pocierając w
konsternacji skroń. Po chwili coś wzbudziło jego podejrzenia. – Po co akurat
teraz jej szukasz?
- To całkiem dobre źródło wiedzy – Don nie krył
samozachwytu. – Po jakie licho mam śledzić Gryfonów, jeśli jedna z nich u nas
mieszkała?
- Wątpię, żeby Weasley dała się tak podejść –
zastanowił się Scorpius. – Jest zbyt dociekliwa, wszędzie szuka haczyków... –
złapawszy się na zbyt długiej zadumie, szybko oprzytomniał. – Chcesz ją
wykorzystać, taa? Nie masz żadnego honoru. Ale to mnie akurat w ogóle nie
dziwi.
- Odezwał się! A ty niby co robiłeś? – Nic na to
nie odpowiedział.
Don, który nie był w stanie
zrozumieć reakcji Malfoya, a raczej jej braku, zaryzykował śmiałym powtórzeniem
pytania:
- No więc... Kiedy wraca?
- Głuchy jesteś?! Mówiłem ci, nie wiem! – Malfoy
wiedział, że do jej powrotu zostało jeszcze jedenaście dni i około cztery
godziny. Chyba. Właściwie nie wiedział, dlaczego o tym pomyślał.
- Wsiadaj na miotłę, Don – nakazał władczym tonem,
któremu nawet buntowniczy Donald Rugby nie śmiał się sprzeciwić. – Musimy
oczyścić teren do przyjścia tych ogrzymóżdżków.
Don parsknął pod nosem,
jednocześnie odbijając się nogami od podłoża.
- Kto ma po nas trening? Gryfoni? – zawołał z
cynicznym uśmieszkiem, znajdując się już kilka metrów nad ziemią.
- Taa... Gryfoni... – Gdy wielkie drzwi od
szatni zamknęły się z donośnym łoskotem, w środku zapanowała niepokojąca cisza.
Scorpius wstrząsnął niedbale ramionami, starając się przekonać samego siebie,
że słowa Dona nie mają żadnego wpływu na jego obecne samopoczucie. Próbował
skupić uwagę na czymś neutralnym. Powiódł wzrokiem wzdłuż wieszaka, ale kiedy
na jednym z haków zauważył ciemno zieloną koszulkę z liczbą ‘23’ wyszytą
srebrnymi nićmi, jeszcze bardziej się zdenerwował. To był jego numer. Numer
kapitana. No właśnie. Był kapitanem, a myślał o tak prymitywnych rzeczach...
Litości!...
„Jedenaście dni i cztery
godziny. Jedenaście dni i...” - drewniana
skrzynka, w której zazwyczaj trzymano zapasowe pałki i kafle, rozpadła się nagle
na pojedyncze kawałki. Jeszcze przez długie minuty stopa Ślizgona pulsowała
wściekłym bólem. Do samego końca wzbraniał się przed myśleniem o tym, co siedzi
w jego głowie i dlaczego jest takie ciężkie, ścieśnione, nie do zniesienia...
*
To nie były wyrzuty sumienia.
Żadna rozpacz, ubolewanie czy dręczące zwątpienie w swoje racje. To nie było
nawet nic smutnego, przecież nie odczuwał przygnębienia. Na pewno istniało
jakieś logiczne wytłumaczenie jego zaciętej miny, żylastych, totalnie
pokręconych myśli i usilnego podtrzymywania głowy na minimalnie dopuszczalnym
poziomie. Musiał patrzeć przed siebie, nie było innego wyjścia – wiedział to
kiedyś, a teraz...
„Na pewno.”
Przystanął przy kolumnadzie,
oddzielającej od siebie szerokie, długie okna. Oparł plecy o kamienny murek, by
następnie, w rytualnym już geście, sięgnąć do kieszeni i wyjąć z niej
papierosy. Nawet ich nie lubił. W obliczu obecnej sytuacji wyznanie to wypadało
dość sprzecznie, ale taka była prawda, jakkolwiek banalnie by to brzmiało. W
trakcie swego, trwającego przeszło ponad trzy lata nałogu papierosy straciły
dla niego smak i zapach. Kiedy się zaciągał, nie wzdychał z ulgą, jak niegdyś „Boże...
nareszcie...!”, ale garbił się, pochylał do przodu i palił, palił, byleby w
końcu móc wyrzucić za siebie peta i stwierdzić pod nosem „nareszcie”. Tak samo
wyglądało jego życie, choć nie miał o tym zielonego pojęcia...
Korytarz świecił pustkami,
ale Scorpius nie widział w tym nic dziwnego. Zapadł wieczór, uczniowie woleli
siedzieć w swoich dormitoriach lub w pokojach wspólnych, niż wałęsać się
zimnymi korytarzami i towarzyszyć korowodom szukających azylu pająków. Scorpius
chętnie wybrałby tę samą opcję, gdyby w jego pokoju nie było jeszcze chłodniej
i ciemniej. Nauczyciele nie patrolowali pięter z tego samego powodu, co ich
podopieczni. Zima usypiała, paraliżowała spontaniczność i motywację do
zrobienia czegokolwiek. Zamek tonął w ciszy i rozleniwieniu, co udzielało się
także samemu Malfoyowi – nawet ruchy jego rąk, gdy podnosił do ust rozżarzony
atrybut, były powolne i jakby od niechcenia.
Kiedy odetchnął ciężko,
łapiąc w usta powietrze przesiąknięte dymem, mrozem i wonią butwiejących liści,
nieoczekiwanie na przeciwległej ścianie pojawiły się dwa cienie. Automatycznie
rzucił pod nogi niedokończonego papierosa i pośpiesznie rozgniótł go podeszwą
buta. Spodziewając się nalotu jakichś pedagogów, przywarł tułowiem do muru. Gdy
pomiędzy kolumnami dostrzegł jednak wysokiego, chudego Pottera, pochylającego
się nad kimś, uniósł ze zdziwieniem brwi. Wygiął szyję, zdecydowanie
przekraczając swoje ludzkie możliwości, ale był tak ciekaw, z kim rozmawiał
Potter – „z dziewczyną? Chyba w poprzednim życiu, tysiąc lat temu...” –
że nawet niepokojące strzykanie w karku nie odwiodło go od podjęcia kolejnych
prób. Jeszcze mocniej przycisnął się do filara, nadstawiając uszu.
- Zawsze wiedziałem, że wy, dziewczyny, w
pewnych sprawach jesteście strasznie naiwne... Ale ty po prostu przeszłaś moje
najśmielsze oczekiwania! OPAMIĘTAJ SIĘ, DO CHOLERY! – „Oooch, Potter
się unosi, ciekawe... Dajcie mi tu kreeeew!”
- Bo mam szansę na coś lepszego? – „Albo może
nie.”
- A co to znaczy „coś lepszego”, hm? Co ty w
ogóle sobie myślałaś, Mich?! To, że ma kasę, nie znaczy, że nagle odmieni twoje
życie. Czego ty się właściwie spodziewasz?! Wszystko, czego potrzebujesz,
znajduje się w zasięgu twojego... Znajduje się dookoła! Czy naprawdę mierzysz
tak nisko? Gringott nie jest bogaczem o złotym sercu, ale gnidą dworską, „to
chcę, to mam, to, co mi przeszkadza, przestawiam i niszczę, i walę, co się z
tym stanie”! – “Delikatnie mówiąc.” – Przecież nie zmieni cię w
księżniczkę! – parsknął ironicznie.
- Jasne... Nikt mnie w nią nie zmieni. –
Dziewczyna spochmurniała. „Tak, najprawdziwsza dziewczyna. Nie wierzę.”
- Moja krew nie należy do słynnych Potterów, Malfoyów czy Zabinich, to chciałeś
powiedzieć?! I nie ma mowy, żeby ktoś mnie zauważył? Posłuchaj się, Al! –
zmrużyła oczy. Stała plecami do Malfoya, ale nawet to utrudnienie nie
przeszkodziło mu w rozpoznaniu jej tożsamości. Złote, drobne loczki
bezapelacyjnie należały do Michelle Triq, kolejnej gryfońskiej cnotki, którą od
pewnego czasu interesował się Zane Gringott, co zresztą Malfoy zdołał już
odpowiednio skomentować. Spodziewał się po nim większej wyobraźni – chociaż
wyobraźnię musiał mieć ogromną, jeśli wymienił Amelię Ferox na tę całą
Michelle. Właściwie to już sam nie wiedział, co tak naprawdę wydarzyło się
przed wakacjami między czarnowłosą Ślizgonką a Gringottem, ale od tej pory nie
widział ich w swoim towarzystwie ani razu. Wyglądało na to, że Ferox zastąpiła
Zane’a kieliszkiem i imprezami – a Zane... cóż... Wszyscy oszaleli, tylko
Scorpius został nienormalny w sposób całkowicie normalny! Co się działo z tymi
ludźmi, do diaska?!
Potter poruszył się nerwowo, biegnąc
gdzieś spojrzeniem.
- Nie miałem tego na myśli – wyjaśnił cicho,
jakby właściwie nie wiedział, jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. –
„Baran. Nawet twój kciuk ci zaprzecza.”
- Od pewnego czasu nie wiesz, co masz na myśli –
powiedziała, nie kryjąc wyrzutu. - Opierasz swoje zdanie na opinii innych, to
są tylko stereotypy, Zane... on wcale nie jest taki zły, w ogóle go nie znasz –
stwierdziła na wydechu, jakby za wszelką cenę usiłowała go przekonać do swoich
racji. Chciała mieć w nim oparcie, ale nic nie wskazywało na to, że tak będzie.
- Na pewno bardziej niż ty – zaperzył się.
Michelle położyła dłonie na
biodrach, łypiąc na niego ze wściekłością.
- Daj mi choć jeden dowód na to, że się mylę. – „A
po co się tak ograniczać?!”
Potter przestąpił z nogi na nogę i,
przywoławszy na usta zacięty grymas, już otwierał usta, żeby „dać jej dowód’,
ale szybko zrezygnował z tego pomysłu.
- Ja... ja nie mogę ci powiedzieć... Po prostu
mam podstawy, żeby tak uważać.
- To nie wystarczy.
Czarnowłosy Ślizgon wzniósł
oczy do nieba, jakby z prośbą o zbawienną wskazówkę. Chciał jak najszybciej
uciąć tę bezsensowną dyskusję, która najwyraźniej zmierzała do punktu wyjścia –
on znowu wyjdzie na zazdrosnego kretyna, a ona na miłosierną samarytankę, która
musi się z nim użerać. Zaczynało go to irytować.
- Czy naprawdę jest ci tak źle? – spytał z
naciskiem, zastanawiając się nad paroma nurtującymi sprawami, które mimo
zaistniałej sytuacji wcale jej nie dotyczyły. Podniósł wzrok. Nie patrzył w
brązowe tęczówki Michelle, ale w czarne, zamglone i smutne, przykrytą
farbowaną, ciemną grzywką. Jego spaczona wyobraźnia działała na najwyższych
obrotach i był tym równie zdziwiony, co przerażony.
- Tacy ludzie, jak Zane Gringott, potrafią tylko
niszczyć. Palą za sobą mosty, podcinając drogę innym! Po co angażujesz się w
taką znajomość?! Zasady ich nie dotyczą, osąd ich nie dotyczy, a wszystko, co
robią, to fałszywe zagrywki... Myślą, że mając szmal, mają w pięści cały
świat. – „A nie jest tak?” – Ale to w ogóle się nie liczy...
- A co się w takim razie liczy?! To twoje
pokręcone, a jednocześnie monotonne życie?! Nie potrafię tak, jak ty... tak...
Bez celu, bez zmian, bez... nikogo – powiedziała, spoglądając na niego
niepewnie spod serpentyn włosów.
W tym momencie oboje
zamilkli. Nawet Scorpius nie wydał z siebie żadnego pomruku zadowolenia czy
złośliwego chichotu. Oczekiwał na rozwój wydarzeń – w myślach, z pewnego
rodzaju ekscytacją, przygotowywał kolejne odsłony melodramatu, jaki od paru
minut przedstawiała mu ta dwójka.
Potter pokiwał lekko głową,
jakby coś sobie uświadomił; nałożył na twarz słaby uśmieszek, a po chwili
zaczął wycofywać się w kierunku Lochów. Zachować pozory, mimo wszystko. Czyż
nie tego uczono w Domu Węża?
- Albus... – Michelle westchnęła cicho. – Gdzie
ty idziesz?
- Tam, gdzie jest moje życie. Wracaj do swojego. –
„Ej... Co jest? Robi mi się tak dziwnie... tak jakby... no nie!... że co?... że
niby... smutno?! Och...” – Odszedł. Dziwne, ale Scorpius wcale nie miał
ochoty ruszyć w jego ślady, chociaż zmierzali w tym samym kierunku. Jego
egzystencja też była pokręcona, ale z tego szaleństwa też wynikała pewna
rutyna. Kiedyś patrzył na ludzi i wiedząc, co myślą, śmiał się w głos.
Przechadzał się wśród nich, oto on, ten Scorpius Malfoy, jedenastoletni
szczyl, który samym swoim chodem sprawiał, że starsi i niewątpliwie lepsi w
wielu dziedzinach uczniowie odprowadzali go zazdrosnymi spojrzeniami. Chcieli
być tacy, jak on, a on... tylko wyśmiewał ich za plecami, bo wiedział, że nigdy
tacy nie będą. Górnolotne ambicje, moi drodzy – zdarzało mu się wymruczeć
zarozumiale pod nosem. Znał ich refleksje. Kiedyś, przemierzając piętra,
usłyszał czyjąś myśl: „Idzie taki cwaniaczek... o,
Scorpius Malfoy... Ma wszystko, patrzy na ciebie z góry, nie... on SELEKCJONUJE
na kogo będzie patrzył. Coś strasznego... Wystarczy jedno pstryknięcie palcami,
byś przeturlał się przed nim, jak głupi szczeniak. Co wy wyprawiacie, idioci?!
To tylko człowiek. Jest taki sam, jak wy, tylko bardziej widoczny”. Gdy
odwrócił głowę, dotknięty tym nikczemnym komentarzem, zauważył w kącie jakąś
dziewczynę – kujonka przepisywała notatki. Jak śmiała porównywać go do
pospólstwa, zwykłego, szarego plebsu?! Nie widzisz, głupia, że na ciebie
patrzę...? Dlaczego ty też nie spojrzysz?! Uważasz, że możesz mnie ignorować?
Nie możesz tego robić.
Wiecie, kim ona była.
Od tej pory minęły trzy lata;
Scorpius wciąż kroczył dumnie hogwarckimi korytarzami, mijał ludzi, którzy
sądzili, że wiedzą o nim wszystko, podczas gdy jemu zdarzało się widzieć ich po
raz pierwszy – czasem i po raz ostatni. Ale już się nie śmiał. Milczał.
Zrozumiał, że jego życie było tak samo nudne i przewidywalne, jak ich – tyle,
że oklejone w bardziej pstrokaty, błyszczący papier, według sugestii tamtej
kujonki. Miała rację i to był jeden z powodów, dla których jej nienawidził.
Sprzężenie zwrotne. Nikt nie przypuszczał, że los Scorpiusa Malfoya też mógł
być „bez celu, bez zmian i bez nikogo”, ale ta świadomość nie doprowadzała go
do rozpaczy czy furii, właściwie nie przywiązywał do niej większej wagi –
zawsze spotykało go coś, co dało mu satysfakcję i doraźne zadowolenie,
odciągając od przesadnie długiej zadumy. Tylko czasem, ale czasem, krótko i po
cichu, zdarzało mu się ciężko odetchnąć. Jeszcze nie wiedział, że oprócz
„satysfakcji i zadowolenia” spotkało go jeszcze coś. Była to samotność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz