Słońce, śmiech, beztroska strona młodości.
Trawy kołyszą się na boki, jak smętny chór. Zamek; wypiętrzone wieże, jedna
większa od drugiej - druidzi, którzy znają tajemnice czasu. Grafitowa, łagodna
toń jeziora. WIR. Krótkie mgnienia, krzyki, zwątpienie; zamek w ogniu, spirale
wody, wzburzone fale zacinają zbłąkane zaklęcia. Trawa płonie, niebo płonie,
pola oblane marsową czerwienią...
Aleja. Długa, schowana pod wysoką, luźną
kopułą liści, miejsce rozmów i milczenia, początków i rozstań. Między cieniami
drzew wyzierają seledynowe plamy sączonego przez listowie słońca. Draco stoi w
miejscu, przyglądając się znajomym lipom i rozłożystym kasztanom. Przez chwilę
odczuwa przyjemną nostalgię – sentyment, który patrzy na wszystko jego oczami,
jest prawie namacalny.
- Jesteś szczęśliwa? –
słyszy za plecami. Nie ma odwagi, żeby się odwrócić, bo wie, co by zobaczył.
Wie, że to jego własne słowa, wypowiedziane przed szesnastoma latami. Wie, że
jeśli teraz podniesie wzrok, wszystko się zmieni.
- Oczywiście... Co to
za pytanie?! – Wie, że już się zmieniło. W tym wspomnieniu przegrał własne
życie, przynajmniej w jednej sprawie. Niepewnie odwraca głowę, ale ku własnemu
rozczarowaniu dostrzega tylko siebie: dwudziestokilkuletniego chłopaka z dłońmi
niedbale wciśniętymi w kieszenie spodni, jakby nigdy z nikim się nie liczył i
nic nie miało dla niego większego znaczenia. Biała sukienka znika w gęstwinach
lasu, jak jego ostatnie spojrzenie.
Obraz
rozmywa się w mglistą paletę barw. Draco mruży mocno oczy, płonie, pali się na
wiór; szczypie go serce, w duszy pożar sieje spustoszenie, umysł nasiąka
oleistymi, łatwopalnymi myślami. Wystarczy jedna iskra, żeby eksplodował, żeby
ładunek uległ nieuchronnej detonacji. Tylko jedna iskra... Niemal z
masochistycznym samozaparciem próbuje przypomnieć sobie, o czym wówczas myślał
i czy przez minione lata zdołał to zrealizować. Prawda jednak jest taka, że
jego najskrytsze marzenia na zawsze pozostały w cieniu, niespełnione, rzucone
na łaskę i niełaskę upływającego czasu i siwiejących pomysłów... A to miało
duże znaczenie.
Nokturn, ciemna ulica,
meandry śmiercionośnych zaułków. Podejrzani ludzie, nieufne spojrzenia.
Skorpion stąpający powoli po kontuarze. Trucizna. Słowa sprzedawcy. „Kropla,
dwie, nie więcej. Tak w ogóle... Na co to panu?”. „Na problemy”. „Natrętne
gryzonie, co?”. „Tak..."
- Hermiona, no
nareszcie... Ej! Co ty robisz? Co się stało?!
- Nic nie mów.
- Stój. Powiedz...
Powiedz mi, co się dzieje. Znowu masz napady furii? To zrozumiałe. Dziecko,
zmienia się wszystko i...
- Zostaw mnie... Jasny
gwint! – Dobiegł go odgłos rozbijanego szkła i uchylanych drzwi. Otworzył jedno
oko, następnie drugie. Opierał się o parapet białego okna, przez nieuwagę
trącając potylicą opuszczone rolety. Niepewnie potoczył wzrokiem po pokoju, w
którym się znalazł - zwyczajnym, choć dość przytulnym; łososiowe ściany, meble
z ciemnego drewna, kanapa, dwa fotele, kilka ładnych malowideł
przedstawiających martwą naturę, w kącie magiczny fiskus, niemrawo unoszący
liście na dźwięk obecnie trwającej kłótni. Draco zmarszczył czoło, zaplótł ręce
na klatce piersiowej. Zastanawiał się czy to, co teraz zobaczy bądź usłyszy,
wstrząśnie nim bardziej niż dotychczasowe obrazy. Szczerze w to wątpił. Rzucił
ukradkowe spojrzenia Hermionie, bo to właśnie ona zdawała się być inicjatorką
zagorzałej dyskusji. To dziwne. Mimo że znajdował się w czyimś wspomnieniu - do
kogokolwiek ono należało - nie potrafił patrzeć na nią bezkarnie. Wciąż czuł
się tak... tak...
Z zaciemnionego kąta
przy schodach niespodziewanie wychynęła Ginny Weasley, właściwie już Potter.
Draco nie mógł powstrzymać powątpiewającego uśmieszku na samą myśl o tym, że Wiewióra
związała się z Bliznowatym, ale to już osobna kwestia, której nie miał zamiaru
zbyt długo rozpatrywać. Ponownie popatrzył na Hermionę. Najwyraźniej była czymś
wzburzona, a zarazem przygnębiona, nie, zrozpaczona. Poły jej zwiewnej, białej
sukienki, mocno opiętej na zaokrąglonym brzuchu, wiernie podążały za plątaniną
nerwowych, krótkich kroków.
- Co się dzieje?
Wpadasz tu jak burza, nie mówiąc nic. Co cię tak zdenerwowało, powiesz mi w
końcu?! – mruknęła poirytowana Ginewra. Draco chciał zadać to samo pytanie, ale
w jego przypadku zabrzmiałoby ono dość niemo, o braku odpowiedzi już nie
wspominając
Hermiona przystanęła w
kuchni.
- On tu jest – wyszeptała, pochylając się
nisko nad zlewem i czując, jak zbiera jej się na wymioty.
...winny.
- Kto? – Nie usłyszawszy
żadnej odezwy, Ginewra obróciła ją ku sobie i przyszpiliła ostrym spojrzeniem.
Hermiona była czerwona od pośpiechu i wyraźnego roztargnienia. Nie płakała,
wewnątrz siebie wcale nie zamierzała tego zrobić.
Obiecała to zbyt wielu osobom.
Nigdy nie obiecywała
tego sobie.
„Przeklęty...
Przeklęty!!!”
- Kto?! – powtórzyła rudowłosa kobieta, tym
razem głośno i z naciskiem, jakby zamierzała pytać ją o to dopóty, dopóki nie
uzyskałaby klarownej odpowiedzi.
- Malfoy. – Oczy
Hermiony widocznie się zaszkliły. Starała się je szybko otrzeć przypadkowym
gestem dłoni, do samego końca przekonując się, że to tylko zwykła
alergia, koniec lata, pyłki, przecież spotyka to wielu ludzi, bez
wątpienia, ale...
- Draco Malfoy. Mieszka obok.
Dowiedziałam się przed chwilą. – Zapłakała gorzko, a jej głowa z powrotem
zawisła nad strumieniem chłodnej wody, którą chwilę później napełniła sobie
ręce.
Draco bacznie
obserwował reakcje stojącej obok Ginewry. Jej twarz, początkowo
zniecierpliwiona dziwnym zachowaniem Hermiony, miała wyraz głębokiego
zdumienia, który stopniowo przechodził w niepokój. Gdy jednak zobaczyła, jak
przyjaciółka krząta się po kuchni, impulsywnie wrzucając sztućce i garnki –
wypakowane dopiero co przed tygodniem – do pierwszego lepszego pudła, którego Ron
zapomniał wynieść na strych po przeprowadzce, oprzytomniała.
- Nie rób tego – odparła tonem tak
oziębłym, że Hermiona, która dotąd bez opamiętania wpadała z kuchni do salonu i
na odwrót, przystanęła. Przez moment, zgięta w pałąk, tkwiła w jednym miejscu,
dopóki nie opadła bezsilnie na kanapę.
Ginewra oparła się o framugę drzwi oddzielających część gastronomiczną od
wypoczynkowej. Posyłając skulonej kobiecie trudne do określenia spojrzenia,
bezdusznie zaplotła ramiona na klatce piersiowej.
- Czego? – Cienki, niemal bezdźwięczny
szept otarł się o uszy Ginewry, która momentalnie rozprostowała ręce, po czym
westchnęła ciężko.
- Nie uciekaj, nie dawaj Ronowi do
zrozumienia, że go nie kochasz – zrobiła kilka kroków do przodu. – Że gdyby nie
tchórzostwo Malfoya, nie zwróciłabyś na niego najmniejszej uwagi. Że wystarczy
jedno przypadkowe spotkanie z tamtym nieudacznikiem, żeby wszystko, dosłownie
wszystko, do ciebie wróciło – zlustrowała ją uważnie, nabierając pewności – i
że właściwie to nigdy nie odeszło.
Bąble na ciele Dracona pękły boleśnie. To, co usłyszał, poparzyło jego uszy,
dalej podpełzło do myśli, strawiło je, po czym, jak kaskada żrącego kwasu,
ściekło równomiernie w dół: do przełyku, serca, płuc, żołądka... Nagle zrobiło
mu się niedobrze. Nie to miał zobaczyć, nie to miał usłyszeć, nie to miał
poczuć. Wszystko było na opak, zupełnie nie tak, jak on to widział kilkanaście
lat temu!
- Co... co ty mówisz, Ginny...? –
Hermiona podniosła na nią sine, podpuchnięte oczy. – Ja przecież... dobrze
wiesz, że to nie jest tak!... dlaczego mówisz mi takie rzeczy...
- Ginny... och... – Przez usta
kobiety przeszedł uśmiech przyjemnego zaskoczenia. – Dawno tak do mnie nie
mówiłaś. Myślę, że oprócz tego, że jestem twoją szwagierką, jestem też twoją
przyjaciółką. I zdaje mi się, że przypomniałam sobie o tym kilka lat za późno.
Przykro mi... Nawet nie wiesz, jak bardzo. Ale nie możesz dłużej uciekać, nie
ty. To jest ten czas, kiedy musisz przestać. Wszystko skończone. – Kropka
postawiona na końcu zdania przez Ginny była bolesna, ale słuszna. Hermiona
czuła się fatalnie, rozżalona i wściekła jednocześnie. Wspomnienia ostrzeliwały
ją jak z karabinu maszynowego i za nic nie umiała uniknąć pocisków. Jedyne, co
mogła zrobić, to godnie je przyjąć, nawet jeśli ów akt odwagi miała przypłacić
życiem, zderzyć się ze śmiercią tego, co było, czymś, co zwała przeszłością - a
jej przeszłość nosiła imię Draco. Musiała w to wierzyć, musiała w coś wierzyć.
Położyła dłoń na swoim brzuchu. Wierzyła w to dziecko, piękny kwiat okaleczony
kolcami smutku swojej matki. Jej mała, słodka różyczka. Rose.
- Tak... –
przytaknęła posłusznie, a na jej wargach pojawił się słaby uśmiech. – Masz
rację, Ginny. – Gdy zadarła dzielnie głowę, Draconowi wydawało się, że patrzą
sobie w oczy, ale było to tylko zwykłe złudzenie. Miał wrażenie, że wszystko
zostało już powiedziane – w tamtym i obecnym życiu, bo właśnie tak je podzielił.
Na kiedyś i teraz. Bolało; bo o ile łatwiej powiedzieć „żegnaj”, o tyle
trudniej to od kogoś usłyszeć. Nigdy nie sądził, że ktoś kochał go tak mocno i
że on też mógł, że... że był w stanie... Ale to była zła myśl. Z ł a, bo jeśli
rozpatruje się miłość w czasie przeszłym, to znaczy, że tak naprawdę nigdy nam
się nie przytrafiła. Dobrowolnie zamknął oczy. Po raz pierwszy od czasu swojej
wędrówki przez wspomnienia, pragnął skarleć, przemienić się w pył i ulecieć w
powietrze, tak, żeby w drodze powrotnej do domu, do żony, ani razu nie pomyśleć
o tym, co zobaczył dzisiejszego dnia. Żeby wiedzieć to, co się wiedziało, co
się powinno wiedzieć, bez żadnych dopowiedzeń i wyjaśnień, mimo że zdobyta
dotąd wiedza posiadała pewne luki, a w innych przypadkach istne przepaście. Ale
tak było łatwiej. Łatwiej myśleć o Gabrielu Fitzroyu jako o nauczycielu swojego
syna, a nie przeszło stuletnim oprawcy rodziny Malfoyów, który zniszczył
wszystko to, co Draco zdołał samodzielnie zbudować, bez ingerencji rodziców
świadomie ograniczających pole jego wyborów. Łatwiej znać Hermionę Weasley jako
osobę, która nienawidzi go za to, co się stało, a nie jako „Granger”, która
kiedyś go kochała i poświęciła kompletnie wszystko, by mu to udowodnić. A on, w
odwecie, po prostu ją zostawił. Bezopornie oddał w czyjeś ręce, jak rzecz,
którą można podle wycenić i stwierdziwszy, że jest nic nie warta, że nie da jej
się przekuć w pieniądze (wówczas tak bardzo przez niego pożądane), bezdusznie
porzucić. Tak to wyglądało. Taka była prawda. Jakikolwiek Fitzroy miał w tym
udział.
Pocieszny śmiech dziecka. Rdzawe
listki krążą wokół małej główki, na której tkwi kilka cienkich, brązowych
kosmyków; ciepłe słońce kłuje w twarz. Gdzieś w wyobraźni Draco siąpi deszcz,
gdzieś jeszcze przebijają mroźne płatki. Skurczone liście opadają, kłosy zboża
kłaniają się na polach. Październik, listopad, grudzień. Świat zasypia w ciszy
pod białą kołdrą. Niebo zasępia się szarością chmur i dymu z kominów. Kanonada
śniegu. Kanonada głosów. Kanonada świateł. Rozbłysków małych, kolorowych,
choinkowych, neonów, szyldów, szeleszczących girland. Małe, błękitne oczy, ich
pierwsze spojrzenie. Lekarz i pielęgniarka wyszli, mama nie patrzy, strudzona
wysiłkiem, a... Nie. Taty tu nie ma. Poszedł na papierosa.
Skromny, ale przytulny domek z
zadbanym ogrodem i huśtawką. Wzgórze z wyobcowanym drzewem. Monumentalna,
bogata posiadłość, obejmująca lasy, jezioro i wstęgi cienkich jak pień rzek.
Urocze, malutkie domostwo Welaseyów kontra Malfoy Manor o niezliczonej ilości
pustych pokoi...
Gdy otworzył oczy,
jego ręce drżały jak ofierze choroby Parkinsona; osobliwa siła wyporu z
powrotem ulokowała go w kancelaryjnym gabinecie. Potarł czoło zewnętrzną stroną
nadgarstka i machinalnie spojrzał w kierunku okna. Zaczęło widnieć, kolejny
dzień zaświecił mu w twarz. Ale nie był to „jeden z wielu”, jak zwykł mawiać.
Już wiedział, jaką moc posiadają dwadzieścia cztery godziny. Lub kilka sekund,
gdy po dwudziestu latach krzyżują się dwa spojrzenia, bo nie dano im tego było
zrobić na czas.
Wystarczyła chwila,
by podjął decyzję. Zamierzał w najbliższych dniach złożyć niezapowiedzianą
wizytę Gabrielowi Fitzroyowi, ale by to uczynić, musiał zrobić coś, co wymagało
od niego swego rodzaju poświęcenia i wskrzeszenia wiary w rzeczy, w które już
przestał wierzyć. Musiał wrócić do Hogwartu.
***
Scorpius przez długie minuty śmiał się w duchu „jakich to ludzie problemów nie
mają”, a mowa oczywiście o burzliwej i dość dramatycznej rozmowie Pottera i
Triq. Nie był to jednak śmiech, który cechował typowe dla Malfoya postępowanie,
czyli kpiący, ironiczny i cierpki - ale raczej niedowierzający. Tak,
niedowierzający. Sięgając pamięcią wstecz, nie potrafił przypomnieć sobie
sytuacji, w której przyszło mu się o kogoś pokłócić. Zazwyczaj to on stanowił
podmiot wszelkich sporów, a nie ich uczestnika. Zresztą, rzadko kiedy rozmawiał
z kimś na takie tematy, jakie zdołał dziś podsłuchać. Poważne tematy, tematy
wymagające nerwów, stanowczości i odrobiny improwizacji. Tematy ludzkie. Mając
wszystko, nie musiał wdawać się w szczegóły, dlaczego zdobył to, a dlaczego
tamto. I kochał tę świadomość. Kochał swój świat. A jeśli jego światem był on
sam, to musiał kochać też siebie; wsłuchując się w swoje potrzeby, doradzając i
odradzając wewnętrznym głosom, pocieszając, podnosząc na duchu, krzepiąc i
motywując, był dla siebie powiernikiem tajemnic. A więc był dla siebie
najlepszym przyjacielem. Człowiekiem samowystarczalny we wszystkich sferach
życia. Jeśli istnieje prawda tragiczniejsza niż ta, to jest nią tylko śmierć.
Smutne jest to, że tacy ludzie nie wiedzą, że tak naprawdę nigdy nie żyli...
Miał zamiar odejść, wrócić do swoich spraw, ale coś nagle przykuło jego uwagę.
„Potter zrobi wejście smoka czy ta jego cizia-mizia?”, pomyślał, kiedy jego
czułe na dźwięk uszy wychwyciły odgłos zbliżających się kroków.
Wychynął niepewnie zza kolumny, która dzisiejszego dnia bezsprzecznie służyła
mu jako centrum dowodzenia, ale kiedy ujrzał trójkę chłopaków stojących mniej
więcej pięć metrów dalej, pośpiesznie zrobił krok do tyłu. Trzech na jednego to
nie było dobre rozwiązanie, nawet Ernie przekalkulowałby to sobie w głowie i
stwierdziłby, że nie warto się narażać.
- Puchoni
harcują po dobranocce, no proszę... – Scorpius zacmokał sarkastycznie pod
nosem. Znał ich, przynajmniej z widzenia. „Siódmoklasiści”. Najwyższy z
tria, szatyn o dziwnym nosie, jakby doświadczonym licznymi złamaniami –
Scorpius zdawał sobie sprawę, że są to pamiątki po tłuczkach umyślnie odbitych
przez Dae’a w zeszłorocznym meczu Qudittcha - podał krępemu, najniższemu w
grupie zawiniętą w folię paczuszkę. Tym bardziej Malfoy nie zamierzał ryzykować
ujawnieniem swojej obecności. W tych czasach żaden z Domów nie darzył się
przesadną sympatią, w tej sprawie Hogwart niewątpliwie ewoluował – niechęć nie
obejmowała już tylko Ślizgonów i Gryfonów, z czego rzeczywiście niegdyś słynęła
szkoła, ale zamknęła okrąg wokół całego zamku. Wzniosłe maksymy upadły,
wartości rozpalające ludzkie serca zgasły. Ludzie co prawda byli mniej zacofani
niż kiedyś, ale utracili honor i męstwo. Pokolenie za doby Wielkich Bitew
załamałoby ręce, gdyby zobaczyło, do czego doprowadziły lepsze czasy, o które
tak żarliwie walczyli na śmierć i życie – czasy wolności, swobody i dostępu do
dóbr nowej technologii. Nic się nie liczyło, wszyscy wszystko mieli gdzieś,
dbali tylko o własne interesy. Malfoy przypomniał sobie nagle, gdy w trakcie
nieoczekiwanego spotkania z Weasley na najwyższej z wież, kilka miesięcy temu,
zapytał ją, czy zdarza jej się taka chwila, kiedy odczuwa, że „czas się z nią
nie zgadza”. Właściwie sam nie wiedział, czym się kierował, mówiąc coś takiego
osobie, która kompletnie nie zasługiwała na pozostanie jego powiernikiem
tajemnic. Teraz myślał, że chciałby żyć w zupełnie innym świecie, o zupełnie
innej porze. Starał się zrobić, co tylko było w jego mocy, żeby zapomnieć, że
jest tu i teraz, a nie gdzieś tam i kiedyś. Łykał te swoje świństwa,
„cudowne tabletki”, zapominał, zasypiał myślami w chorej bezsenności.
Przeczytał masę książek wydanych w trakcie otwartej wojny z Voldemortem i
przedstawione w nich archetypy Ludzi Honoru wywarły na nim ogromne wrażenie –
nie żeby nazbyt cenił pojęcia takie jak: patriotyzm, odwaga i męstwo, bo te
były mu zdecydowanie obce, nie mniej jednak lubił zamykać oczy i rozkoszować się
złudzeniem, że dokonał rzeczy epokowych, wpływających na losy całej ludzkości.
Wyobrażenia legend scalił z rzeczywistością, ostateczna konkluzja nie tyle go
przygnębiła, co sfrustrowała. Podejrzewał, że w obliczu potencjalnego
zagrożenia nikt nie podjąłby się walki – Hogwart nie był już domem, w którym
kształtowały się światopoglądy co poniektórych, a może nawet większości – i
którego się broni, gdy ktoś zamierza go zniszczyć – a najzwyklejszą instytucją,
gdzie wykłada się uczniom gotową listę zaklęć, a ci po prostu muszą ją wykuć,
żeby zdać ewentualne egzaminy. A później i tak niczego nie pamiętają.
- To na pewno
jest to? – mruknął ten, nie kryjąc sceptycyzmu. Scorpius nazwał go w myślach
„Pulpet”, bo tak w istocie wyglądał – okrągły, nieciekawy i cholernie spalony.
- W mordę, ale
ty przynudzasz. Jest towar, to go bierz, a nie zadawaj głupich pytań. –
Dopalacze, bletki, skręty, speed, papierosy, alkohol. Malfoy zacisnął usta.
Moment, w którym doszło do niego po co zorganizowano owo spotkanie na korytarzu,
oblał go niewytłumaczalną falą wściekłości. W takich momentach czuł, że Hogwart
zamienia się w jedno wielkie dymiące gówno, a uczniowie w płynące z prądem
śmieci. Ktoś postronny słusznie stwierdziłby, że Malfoy niczym nie różnił się
od tej śmierdzącej masy, ale... Ale przecież on mógł. Mógł się bezkarnie
narkotyzować, brać różnorakie antydepresanty, jeśli nie daj Boże dopadł go
deficyt preferowanych środków. Mógł zanosić się nienaturalnym śmiechem i nikt
nie wytknąłby mu głupoty, nikt nie powiedziałby: „Weź się już zamknij”, nikt by
go nie opieprzył za snucie niedorzecznych wywodów. Mógł bezkarnie palić
papierosy, pierwszy, drugi, trzeci, z niesamowitą ciągłością bez początku i bez
końca, i nikt, nawet w żartach, nie powiedziałby mu, że „capi” i że „przydałoby
się wreszcie rzucić”, chociaż wszyscy myśleliby jednakowo. Widzicie, Scorpius
Malfoy jest typem takiego człowieka, którego boimy się najbardziej – z pozoru cwaniaczek,
nie wnoszący niczego innowacyjnego w uczniowską monotonię, po bliższym poznaniu
okazuje się jednak, że nie bez powodu skupia wokół siebie oddane grono
zwolenników i nie bez powodu sprawia, że ci analizują jego słowa tak wnikliwie,
jak gdyby słuchali oracji wybitnego filozofa. Nigdy nie wiadomo, kiedy taki
Scorpius Malfoy weźmie sobie nas za cel i publicznie upokorzy lub uraczy jakimś
wybitnie chamskim komentarzem – a my usłyszanej uwagi nie puścimy mimo uszu,
ponieważ nie będziemy mogli jej wytłumaczyć „bezbrzeżną głupotą i idioctwem”
nadawcy, jak to dotąd robiliśmy. Malfoy zawsze był usprawiedliwiony. Malfoy nie
był śmieciem.
- McHewitt –
mruknął gburowato Połamaniec, trącając łokciem milczącego dotąd chłopaka, który
sprawiał wrażenie zamyślonego, a jednocześnie bardziej „do rzeczy” niż jego
wyższy kolega, pożal się Boże diler. Pewnie handlował marnymi podróbkami, a
naiwne kujony, które nie potrafiły „bez niczego” nauczyć się na pamięć całej
książki z zaklęciami, najbardziej sprzyjały jego brudnym interesom. „Przepustka
świąteczna”, jak to trafnie ujął Dae, była doskonałym momentem na uzupełnienie
swoich zapasów. McHewitt, McHewitt... Scorpius kojarzył go. Raz czy dwa
przewinął się przez grotę podczas pojedynków. Był niezłym przeciwnikiem, choć
nigdy nie zagościł w Zgromadzeniu na dłużej niż kilka spotkań w roku.
McHewitt rozejrzał się wokół siebie, nie gorączkowo, nie nerwowo, był
nadzwyczaj spokojny, jakby nie przewidywał, że jakiś duch może bez uprzedzenia
przeniknąć przez ściany ani że nikt ich obecnie nie podsłuchiwał... Scorpius
wyszczerzył się szeroko do siebie.
„Pan McHewitt handluje jakąś szmirą... Co to ma niby być?!”
- Powiedz mu, bo
mnie za moment trafi! – ponaglał Połamaniec, podczas gdy Pulpet zezował
niespokojnie na boki. Tacy ludzie, jak on, nigdy się nie zmieniają. Boją się,
że poprzez jeden, wprost niewinny błąd – cokolwiek by to było – bezpowrotnie
stracą budowaną przez lata reputacje. A z drugiej strony nie chcą, by posłuch o
ich umiejętnościach i osiągnięciach opierał się na zadawnionych sukcesach.
Czasem po prostu nie wytrzymują. Czasem po prostu przekraczają wszelkie
granice. Perfekcjoniści aż do samego końca. Bez początku.
Pulpet wyciągnął archaiczne okulary z kieszonki koszuli i nałożył je sobie na
nos - jak kujon, to kujon po całej linii. Scorpius znał tylko jednego
człowieka, który ubierał się równie... ekstrawagancko. Był nim Frances „Frank”
Sage, koordynator technicznej strony imprez w Pajęczynie, na którą, swoją
drogą, Malfoy tradycyjnie dziś się wybierał
- Czy to jest
to, co ostatnio? – dociekał Pulpet, przyglądając się podejrzliwie zawartości
nabywanego pakunku. – Nie mam zamiaru się otruć. Przecież wiecie, że mam
alergię! – wyjęczał, wskazując na swoją czerwoną twarz, którą Scorpius uznał po
prostu za spaloną.
- Ja pierdolę! –
„Przytakuję bez protestów.”
Połamaniec wywrócił oczyma, po czym spojrzał z wyczekiwaniem na McHewitta. Był
wyraźnie poirytowany i zniecierpliwiony ponadplanowym przeciąganiem sprawy. Dawaj
forsę i spadaj – mówił jego wyraz twarzy. Dłonie zaciśnięte mocno za jego
plecami były bardziej wymowne; weź mnie trzymaj, bo mu te prochy wsadzę w
dupę i podpalę z dzikim uśmiechem!
- Spokojnie, Ice
– przystopował go McHewitt, kiedy po twarzy Pulpeta przebiegł cień realnego
strachu. „Ice? Ooo brachu, rodzice chyba cię nie polubili. Hah! Lód. Lodzik.
Lodziczek. No nie mogę...”, Scorpius musiał aż zagryźć pięść, żeby
skutecznie stłumić śmiech. Dopiero po chwili coś do niego dotarło. Jego samego
rodzice chyba też nie polubili, jeśli jadowitość zapisali mu już w imieniu.
- Towar jest
sprawdzony. Znamy się długo, myślałem, że nam ufasz. – „Taa, jasne, a ja
jeszcze siadam Mikołajowi-pedofilowi na kolanach. Tani chwyt, pewnie sprzeda mu
jakieś gówno, a głupek uwierzy w cudowne właściwości l e k u, zamiast zaufać
swoim szarym komórkom. To się nazywa niska samoocena. Piiiiiiiiiii... Och, no
tak, to ciągła linia mojej dobroci. Koniec, dzisiejszy limit bezapelacyjnie się
wyczerpał! Boże, jakie on ma denne okulary... Czy tak trudno zainwestować w
swój wizerunek?! Nawet bycie kretynem tego nie usprawiedliwia!”
Pulpet spojrzał nieufnie na Ice’a, który wiercił się z frustracją i gdyby nie
McHewitt, który gestami dawał mu do zrozumienia, że nad wszystkim panuje,
bezzwłocznie przeniósłby swoją złość na nos niedoszłego klienta.
- Szybka
decyzja. Bierzesz czy nie? – mruknął rzeczowo McHewitt, a w jego oczach
pojawiła się przekonywująca koleżeńskość. „Pozory równowagi umysłowej,
przyjemnego usposobienia. Ale ja jeszcze pamiętam, jak miotał zaklęciami na
Zgromadzeniu, pieprzony szaleniec. To coś w stylu ‘pogadamy, ale czy później
mogę cię trochę przewałkować, rozciągnąć i przemielić? No wiesz, tortury i
takie tam pierdołki... I, jeśli oczywiście pozwolisz, mogę cię na końcu zabić?
To nic wielkiego, naprawdę, jeśli masz coś przeciwko...’ I jestem pewien, że
taki Klops, czy, o Jezu, co za różnica, Pulpet, nabrałby się na tę serdeczność
i, o kopnięta ironiooo!, dodałby jeszcze ‘super! No to kiedy zaczynamy?’. Wiem,
co mówię. Czasem też tak robię... Och, znacie mnie. Ciągle tak robię.”
Malfoy nie usłyszał odpowiedzi, bo coś nagle szarpnęło go za rękaw, wprawiając
ślizgońskie serce w istny łomot. Wystraszył się, nie mógł temu zaprzeczyć.
- Arnie? –
szepnął, cichaczem wymykając się z korytarza, w którym dotąd przebywał. Przez
cały czas trzymał chłopca pod rękę i nawet nie starał się, by uścisk, w którym
zamknął jego drobne ramię, był w miarę słaby.
- Co ty tu
robisz, smarkaczu?! Wiesz, która jest godzina?! – wycedził z nieukrywaną
wściekłością, odsuwając go na odległość swoich ramion.
Arnie spojrzał na niego z wyrzutem. Malfoy odniósł wrażenie, że dzieciak za
chwilę się rozpłacze, jak to miało miejsce w trakcie dodatkowych lekcji dla
„mniej uzdolnionych”, na które zmuszony był iść razem z Weasley, ich czynną aktywistką.
Wyglądało na to, że nic się nie zmieniło od tamtego czasu. Malfoy jednak nie
zamierzał ryzykować. Było już grubo po godzinie policyjnej, a ewentualnie
przyłapany nawet nie mógł się wytłumaczyć, gdyż w grafiku dla prefektów
patrolujących korytarze jego nazwisko nie figurowało przy dzisiejszej dacie.
Zrezygnowany opuścił barki i lustrując z litością anemicznego, karzełkowatego
chłopca w monstrualnych, komicznych okularkach, poczuł coś na kształt szczerego
współczucia. Mimo niezwykle bogatej wyobraźni, Malfoy był otwarcie zdumiony,
kiedy dowiedział się, że Arnie ma jedenaście lat. Wyglądał na siedem. „Słabe,
wątłe chucherko, nieszczęśliwie przypominające szczura z przerostem uszu... no
i nosi nazwisko Tiny...”
Malfoy zmarszczył czoło i westchnął ciężko.
- Gdzie byłeś? –
mruknął, siląc się na ostry ton, ale tak naprawdę było w nim więcej
zakłopotania niż gniewu. Zakłopotania, ponieważ nie miał bladego pojęcia, czego
Arnie od niego oczekiwał. Wiadomo, mogli się przypadkowo spotykać na korytarzu,
ale po co smarkacz go zaczepił?!
- Czekałem aż
Howard sobie pójdzie, lubi się ze mnie nabijać i... ech... Musiałem siedzieć w
schowku na miotły przez trzy godziny – spuścił głowę, rozpamiętując tamten
okropny czas z nieukrywaną goryczą.
Malfoy rzucił mu dziwne spojrzenie, coś na pograniczu pogardy i zdziwienia.
- Kim jest
‘Howard’?
Arnie wykrzywił usta w kwaśnym uśmiechu.
- Ślizgonem! –
zawył po chwili, a Scorpius parsknął pod nosem. Chłopiec zrobił urażoną minę i
zgromił go wzrokiem, co w jego wykonaniu wypadło dość cudacznie.
- Myślisz, że to
jest śmieszne? – mruknął cicho; Malfoy momentalnie umilkł, później zastanawiał
się, dlaczego to zrobił. Dzieciak był od niego znacznie młodszy, bezdyskusyjnie
głupszy i mniej urodziwy, a mimo to Malfoy poczuł się totalnie zgaszony.
„Pytanie” zadane przez Arnie’go zabrzmiało poważnie, a zarazem, jak na jego
wiek i fatalną pozycję społeczną, niezwykle heroicznie – przepaście, które
kontrastowały ich światy, nagle wyblakły, a oni byli sobie równi. To sprawiło,
że Malfoy zobaczył w tym chłopcu coś, czego nigdy nie spodziewał się zobaczyć.
Osobowość. Waleczność. Rozumność. „Hm... O nie, nie ma mowy. Nie podjudzaj
mnie, ty wstrętny Dobry-Scorpiusie... Nie będę się litował. Nie będę się
litował!... Nie będę, nie będę, nie będę! Zły Scorpius, bardzo, bardzo zły!”
- Nie, to nie
jest śmieszne – odpowiedział po dłuższej pauzie. Arnie jeszcze przez pewien
czas patrzył na niego nieufnie, aż w końcu, uderzony jakąś gwałtowną myślą,
odezwał się:
- Jutro środa.
Przyjdziesz?
Malfoy zmarszczył ze zdziwieniem brwi. Arnie uśmiechnął się z wahaniem.
- Korepetycje –
streścił podniośle, jakby ta kwestia była dla niego priorytetem. Malfoy wciąż
miał rozkojarzoną minę.
- Obiecałeś mi.
Obiecałeś, że będziesz mnie uczył. Nie pamiętasz...?
Scorpius wypuścił powietrze z powłóczystym sykiem. Więc o to mu chodziło.
- Pamiętam –
odparł krótko, z dzikim pośpiechem obmyślając sobie wiarygodne alibi, które
jasno dałoby Arnie’owi do zrozumienia, dlaczego jego mentor jutro się nie
zjawi, jaka nie cierpiąca zwłoki sprawa ZMUSI go do tego, by, doprawdy z
wielkim żalem, nie przyszedł na dodatkowe lekcje.
- Nie obiecuj mu czegoś,
jeśli wiesz, że nie dotrzymasz słowa.
- Skąd masz pewność,
że nie dotrzymam?
- Bo jeszcze nigdy
tego nie zrobiłeś?
- A czy kiedykolwiek
składałem ci jakieś obietnice?
- Nie...
- Więc nie mów, że nie
dotrzymam. Nie mów tego, Weasley. Nigdy. Bo możesz się rozczarować. (...)
Nie dotrzymywał żadnych obietnic, już wtedy to wiedział, chciał po prostu, żeby
Weasley poczuła się winna, ilekroć nazwała go kłamcą i oszustem. I tak też się
stało. Tylko później znowu jej coś o b i e c a ł – sięgając pamięcią
wstecz, dotarł do momentu, kiedy siedzieli w jego dormitorium, a on przyrzekł,
że przestanie dręczyć jej brata. Och, ten gamoń aż sam prosił się o manto,
Scorpiusa za każdym razem świerzbiły pięści! Po co to mówił, po co cokolwiek
mówił?! Przy niej mówił różne rzeczy, niekoniecznie dla niego korzystne. Może
chciał jej coś udowodnić, pokazać, że jest lepszy, niż sądzi, a później
zręcznie wywinąć się ze wszystkiego - i to była całkiem dobra taktyka, nie znał
efektywniejszej. Ale teraz... teraz poczuł, że czas coś zmienić. Bez obawy, nie
spłynęło na niego żadne zaskakujące olśnienie, podjudzające do podjęcia się
bezinteresownej działalności charytatywnej. Wszak był perfekcjonistą;
potraktuje to jako pionierską misję, strategię na osiągnięcie pełnego absolutu.
W końcu musi „odbębnić” swój ludzki przydział szlachetności, bo jak nie teraz,
to niby kiedy?
- Spoko, będę –
powiedział niedbale. Zły-Scorpius uśmiechnął się szeroko, Dobry-Scorpius został
potraktowany chamskim nokautem.
- Jutro o
siedemnastej. – Arnie wyglądał na szczerze uradowanego. Dobry-Scorpius otworzył
ciężko posiniaczone oczy.
Chłopiec ukazał w uśmiechu swoje krzywe, śmieszne zęby, a kiedy już odchodził,
dla pewności sięgając zlęknionymi spojrzeniami do każdego ciemnego zaułka, obok
którego przechodził, Malfoyowi coś nieoczekiwanie zaświtało w głowie.
- Howard to imię
czy nazwisko? – odparł na tyle głośno, by dzieciak go usłyszał, ale na tyle
cicho, by był on jedyny, który to zrobi.
Zły-Scorpius z zawiścią wycedził coś przez zaciśnięte zęby. Dobry-Scorpius
uśmiechnął się blado, niedowierzając.
Arnie odwrócił się niepewnie.
- Nazwisko.
Malfoy pokiwał głową w zamyśleniu.
- W tych schowku
musiało być niezbyt wygodnie, co? – spytał retorycznie, bo odpowiedź była
przecież oczywista.
- Mam
klaustrofobię, więc... Tak... nie było wygodnie – wyszeptał Arnie z uchwytnym
smutkiem. Malfoy, słysząc to, mimowolnie spuścił wzrok.
Dobry-Scorpius pokazał Złemu-Scorpiusowi środkowy palec.
Zły Scorpius powiedział Dobremu-Scorpiusowi, że jeszcze pożałuje...
***
Okiem Caleba.
„Czuję się jak ćpun. Czuję, jak coś
niszczącego krąży moimi żyłami, obezwładnia wszystkie kończyny, obezwładnia
wszystko to, co ma dla mnie jeszcze jakieś znaczenie. I nie mogę tego przerwać,
nie mogę z tym skończyć, bo to sprawia mi... przyjemność...”. Zamknąć oczy,
przeczekać podręcznikowe osiem godzin, otworzyć oczy, zjeść śniadanie, wyrzygać
śniadanie, obserwować skrzaty, w myślach zabijać skrzaty, wyrywać im ręce,
wyrywać im nogi, drążyć dziury, słyszeć chrzęst łamanych kości i udawać, że
tego nigdy nie było, i walczyć, i wykrzywiać usta w uśmiechu „na odwal się”, i
czytać bez wytchnienia złowrogie słowa, mówić do siebie i pytać, i znowu jeść,
i znowu rzygać goryczą, złością, tym całym ludzkim świństwem, jaki ciśnie się
do mojego gardła. Samym sobą.
Wszystko, co robię, wydaje mi się marą nocną. Patrzę na ludzi, jak na zamglone
kontury nierzeczywistego obrazu. Nie kontroluje swoich odruchów, instynktów,
steruje mną siła niepojęta, nie mająca żadnego odzwierciedlenia w
ekwilibrystycznych księgach. Będąc sam, macham na oślep różdżką – wydobywają
się z niej zaklęcia, których nigdy nie znałem i których nigdy bym nie poznał.
Proces zaostrza się, postępuje... Kain... czuję cię... Czy to sen? Gdy
podnoszę do ust łyżkę z zupą, to chyba jest właśnie sen, wszystko się rozciąga,
każdy ruch, mrugnięcie powieką. Czuję w ustach słonawy, lekko wędzony smak,
ciepło na języku, aromat na podniebieniu, ale to jest tylko sen – nic mnie nie
zaspokaja, nie jestem głodny, a mimo to bezustannie muszę coś jeść i to
zwymiotować, udowodnić Kainowi, że jestem silny, że potrafię przestać być
człowiekiem, że nie potrzebuję ludzkich dóbr. W uszach dźwięczy mi jakaś
dziwaczna muzyka klasyczna, która w pewnej chwili brzmi jak syk gwałtownie
wzbitej w powietrze miotły. Totalna kakofonia. Słyszę znajome głosy, dostrzegam
bliskie twarze, gesty, mimikę ciała, dyskretne grymasy na obliczach skrzatów,
które sygnalizują między sobą, że są już zmęczone przynoszeniem i odnoszeniem
mis z obiadem. Ale ja to widzę. Widzę wszystko.
W swoim śnie zaciskam palce na tych cienkich, lilipucich, drgających
gardełkach, czerpiąc nieopisaną satysfakcję z poczucia niekontrolowanej władzy.
Mieć czyjeś życie w pięści... Wiedzieć, że wystarczy jeden, mocniejszy uścisk,
by zabić lub kilka ciągnących się chwil tortury, by urozmaicić swoje dzieło, by
zakończyć własną męczarnię... Diabelska utopia. Miewam przebłyski dawnego
Caleba, przywołuję go poprzez swoje wspomnienia, ale coraz mniej z nich
rozumiem, coraz mniej pamiętam, jakby wszystko stopniowo się we mnie
zamazywało. Nie wiem, kiedy kończę się ja, a kiedy zaczyna Kain, granice
nierównomiernie nakładają się na siebie. On nie jestem moim alter ego. On
jest we mnie. On ją mną. Rzygam swoim dawnym życiem, wypędzam go z
siebie, piętnuję, zabijam...
Wciąż ją widzę, na jawie, we śnie, o poranku i w nocy. Wciąż widzę
t a m t ą scenę. Jestem z Jane w lesie, przykładam jej różdżkę do głowy,
bez mrugnięcia okiem wypowiadam mordercze zaklęcie. Caleb, który nie chciał jej
skrzywdzić, porzucił ją, ale Caleb, który tak bardzo jej pragnął, który tak
bardzo chciał mieć jej życie w pięści, który teraz na nią patrzy –
siedzi w bujaku, kiwa się, w tę i w tamtą, jak żywa, realna, na wyciągnięcie
ręki, usta wykrzywia uśmiech, szepcze coś do mnie – dusi się z tęsknoty. Z
chorej tęsknoty, pragnienia, obsesji. Uczucia Caleba Frowarta są twardą, zlodowaciałą
zmarzliną i, choćby uderzał w nią okrutnie swą wewnętrzną pięścią woli, nic nie
jest w stanie jej skruszyć, a tym bardziej stajać.
To zimny sen. Przenika mnie, mrozi kości, powoli, żebym koniecznie poczuł,
paraliżuje sprawne komórki. Nic nie czuję, tylko bez przerwy się trzęsę... Ten
cholerny chłód...
O czym myślę? Nie myślę o niczym albo tak mi się wydaje – w mojej głowie
rozpętała się prawdziwa wojna, chaos, piekło, nie wiem, na co powinienem
zwrócić uwagę, co się liczy, co ma znaczenie, co jeszcze jest, a czego już nie
ma na pewno. Jane, skarbie... Patrzysz, jakbyś już wiedziała. Ale ty nic nie
wiesz, nie masz zielonego pojęcia, co się dzieje. Mówisz coś do mnie, twoje
wargi niewyraźnie układają się w słowach, ale ja nic nie słyszę, nic z tego nie
rozumiem. Obserwujesz mnie. Ja obserwuję ciebie. Obserwujemy się nawzajem. Kto
pierwszy coś powie znika, obraca się wniwecz. Och... Zimno mi... tak bardzo...
tak bardzo mi zimno... Nie mogę znieść tego byle jakiego stanu pośredniego, w
jakim wegetuję - ani to szczęście, ani to ból, jak instytucja nieba i piekła,
między którymi ktoś przypadkiem lub całkiem celowo rozciągnął bezmierną płachtę
czyśćca, etapu wyroku. Zapadam się na kolejne osiem godzin, w dół, w tą
przepaść bez dna, decyzja została podjęta, słyszę bezapelacyjny werdykt.
Towarzyszysz mi przez cały czas. Co? Mówisz... ty mówisz...
...Wybaczam ci.
I
znikasz.
Nie bądź naiwna, Jane. Tego, co muszę zrobić, nikomu nie można wybaczyć.
~*~*~
Podejrzewam, że rozwlekłe wywody Scorpiusa mogły was nieco znużyć, ale bardzo
chciałam, żebyście mieli głębsze spojrzenie na to, jak wygląda teraz Hogwart -
jak wygląda w 2023 roku. Królują opisy i niezbyt wyszukane słownictwo, więc
myślę, że nie będzie problemu z przyswajalnością treści. Tytuł rozdziału odnosi
się do wszystkich wątków w nim zawartych, stopień natężenia zależy od waszej
interpretacji. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz