38. " 9 "



‘W przygnębieniu.'

Okiem Amelii.

Nino Katamadze - "Once in the street"

 

     Zataczam kręgi na gładkiej obwódce kieliszka. Już wiedzą, co lubię. Przychodzę i wiedzą, czego się napiję. Wiedzą, że piję tylko ostre rzeczy i dziwnie na mnie patrzą. Wódka z winem, nie gap się, lej, jedno popijane drugim, mój przewidywalny detonator. Kolejne odsłony życia wyciekają mi z gardła; żółć, niedosyt na ustach... Czuję się lepiej. Wiem, co robię. Myślą, że oszalałam, ale ja mam plan. Ich to już nic nie obchodzi.
     Kładę się na kanapie. Wiedzą, że to moje miejsce. Unoszę rękę z różdżką i rysuję nią w powietrzu koła, kwadraty i trójkąty, precyzyjnie łącząc ze sobą poszczególne odcinki. Rozjarzone smugi dryfują nad moją głową, niby to gwiazdy na metalowym stropie; drobinki światła igrają w przestrzeni, prześlizgują się po mojej skórze: moje gwiazdy, moje niebo, moja lepsza chwila. Biorę głęboki oddech, jakbym nurkowała. Zapadam się, cicho, po kryjomu, pod powierzchnię, pod wodę, ciężko w dół, na samo dno. Firmament maleje, powoli zwęża się. Gwiazdy bledną, zgiełk ucicha. Kleiste dźwięki rozszczepiają się na boki, później jeszcze raz i jeszcze, gęstsze i cięższe od wody. Cząsteczki krążą wokół mnie, zimna wstęga rozcieńczonych głosów łączy się w pierścień. Głuche echo. Słyszę głuche echo. Gdzieś ponad mną toczy się życie, ale tam, gdzie jestem, jego już nie ma. Tam, gdzie spadam, jest spokojnie i bezpiecznie. Pogrzebana w grząskiej niepamięci przez przyjaciół, pochłonięta przez żywioł... Zabijam się z cierpką przyjemnością. Nie pozostało mi nic więcej. Ludzie kochają oglądać upadki innych. Niech więc patrzą.

*

     Nie wie, co się z nią dzieje, kompletnie nie kontaktuje, zero świadomości. Patrzy jakby przed siebie, ale dalej niż wszyscy. Może wstecz. Rozmyśla. Cóż -  jest zalana w trupa. Dziwne, że dziewczyna, tak filigranowa i niepozorna, potrafi pochłonąć tyle alkoholu. I papierosów. Pamiętam jej twarz sprzed roku. Jej włosy… Ścięła je. Były długie, jasne, sfalowane, a teraz – czarne, krótkie, poszarpane, zaniedbane. Obserwuję ją bez żadnego kamuflażu. Nie potrzebuję go. Mógłbym klęknąć obok jej głowy, krzyczeć wprost do ucha, a ona i tak nie zwróciłaby na mnie najmniejszej uwagi. Jej dzisiejsza dawka zapomnienia zaczęła działać według swojej powinności. Ferox błądzi teraz własnymi ścieżkami, w utopijnym świecie. Nie mogę odwrócić wzroku, przejść obojętnie, nie mogę!... Ferox dba o to, byś patrzył - a ty zawsze będziesz patrzył, bo na nią trzeba patrzeć - do momentu poczucia winy, i dłużej, aż zrozumiesz, że właściwie nic nie zrobiłeś. Zane’owi pluje w twarz samym spojrzeniem. Jest kwintesencją czystej postaci nienawiści, bez zbędnej ornamentyki. To śmieszne! Ludzie są tacy nieprzewidywalni! Mogła mieć wszystko, w gruncie rzeczy miała to, więc… dlaczego teraz jest wrakiem? Niegdyś naprawdę mnie fascynowała, a teraz myślę, że znajduje się głęboko pod płaszczyzną dna. Nie ma stamtąd żadnego wyjścia. Tylko sen.

*

     Zataczam kręgi na gładkiej obwódce kieliszka. Już wiedzą, co lubię. Przychodzę i wiedzą, czego się napiję. Wiedzą, że piję tylko ostre rzeczy i dziwnie na mnie patrzą. Wódka z winem, nie gap się, lej, jedno popijane drugim, mój detonator. Kolejne odsłony życia zdzierają moje gardło. Nie kontroluję niczego, nie robię żadnej selekcji, zapominam o tym, co się zdarzyło, o tym, co już nie może się zdarzyć. Ostatnie wspomnienie mojej matki wisi na pograniczu mnie i nie-mnie, próbuję go zawrócić, daremnie zatrzymać... cholerne, ostatnie wspomnienie... wyobrażenie… nieprawdziwe… Zamykam oczy. Mija euforia, dopada mnie placebo, karmię się tym, co małolaty nazywają miłością – to mój zdradziecki Jowisz, to ty... ty... ty... synonimy banalnych uczuć... Prawdę mam na końcu języka, twoje imię wypowiadam z przekleństwem. Czy tak powinien wyglądać mój żal, moja nienawiść, ból? Powinnam cię o wszystko obwiniać, nie tylko mówić o tym z dzikim przekonaniem, ale i równie mocno o tym myśleć, być pewna swych słów, a tymczasem czuję, jak trzymasz mnie za rękę, i jest mi z tym boleśnie dobrze; zwodzisz obietnicami bez pokrycia, mówisz to, co chcę usłyszeć, koisz zmysły, których burzycielem jesteś ty sam. I jesteś katem, Zane, i sprawiasz, że ja jestem masochistką... och, dość, dość! Myśl o tobie torturuje mnie aż do krwi; wbijam paznokcie w skórę... nie mogę przestać... Będę zaciskać pięści aż do momentu, kiedy nie ujrzę czegoś więcej niż... Błędne koło zaczyna być obłędem... Tęsknię za tobą. To się nigdy nie skończy. Nie wiem, co robię, mówią, że oszalałam, nawet nie zaprzeczam, zaprzeczenie zaostrza atak, ja atakuję wszystkich.
 - Na co się gapisz, nie masz nic innego do roboty?! Spieprzaj...
     Los srebrzystych figur geometrycznych zostaje uwieńczony przez ostatni migot pyłu, który, niepomny chwili własnej samodestrukcji, wiruje w próżni, jak w tantrycznej świątyni. Wyciągam ramiona.  Znika. Wpatruję się w sufit, tam, gdzie zgasła ostatnia iskra, uśmiecham do siebie, nie wiem dlaczego, nie wiem jak długo i czy kiedykolwiek znowu to zrobię. Jakaś niepojęta siła wprawia w drganie moje wewnętrzne struny.
     Nie poruszając innymi kończynami, przechylam lekko głowę w bok, intuicyjnie wyznaczając spojrzeniu właściwy kierunek.
     „Mmm… Jak się bawisz, Potter?”
     Przez chwilę patrzę na nieruchomą sylwetkę, pokonuję zmysłami siwą ścianę nikotyny, przypominającą nienaturalną, gnuśną mgłę za oknem, a później, jak gdyby nigdy nic, powoli przenoszę spojrzenie na strop pokryty imitacją stali. Przyszedł. Po co, dla kogo? No? - powiedz.  Nie ma tu nikogo dla ciebie. Nie ma powodu, dla którego mógłbyś zostać. Jesteś śmieszny. Jesteś żałosny.

*

     Na co zareagowałaś? Gdzie patrzysz? Kto jest tak zajmujący, że go zauważasz? Podążę za twoim wzrokiem. Niech mnie… To Potter! Skąd on się tu wziął?!  Ach, no tak… Zdrajca Zane’a. Przyprowadził cię tu, a ty… ośmieliłeś się podzielić jego zainteresowanie wobec Ferox. Och, mój drogi, smutny Pottasiu… To nie jest dziewczyna dla ciebie, uwierz. Absolutnie nie twój rejestr, nie twoja liga. Odpuść sobie. Widzisz, komuś bardzo zależy na tym, żeby Ferox z nikim, przynajmniej na razie, nie była. To znaczy z nikim, kto nie jest  n i m. Bądźmy szczerzy. Jesteś jego zdrapanym awersem. Szary, otępiały, nieciekawy. Nawet nie jesteś dobrotliwy, jak ci wszyscy twoi, pożal się Boże, miłosierni kuzyni. Powiedziałbym raczej, że gruboskórny. Najgorzej jest być nijakim i wszystkim obojętnym. Żyjesz sobie obok i nic mnie to nie obchodzi. Ale zaczynasz być podejrzany. Zbyt często cię widzę i jeśli cię nie zniszczę, Zane zacznie rozgrzebywać moje grzechy przeszłości. Nikt inny nie popełnił ich tak wiele. Muszę zadbać o własne interesy. Zniknij szybko i niezauważenie, żebym momentalnie o tobie zapomniał.

*

     „Nie próbuj mnie stąd wyciągać.”
     Kątem oka widzę, jak ledwo co przytakuje.
     Nie jestem sprawą, którą musisz załatwić dla spokoju własnego sumienia. Nie spędzam ci snu z powiek, nie jestem ich piaskiem. Nie potrzebuję niczyjej pomocy.”
     Uśmiecha się z tą swoją sztuczną pewnością siebie. Dym rozrzedza się niepostrzeżenie, rozstępuje, tworząc prostą, pozbawioną ograniczeń drogę. Drogę dla czego. Dla kogo. Nie ma powodu, nie ma nikogo.
     On, ja i trzydzieści obcych par oczu.
     Wiem, że patrzy. Trzyma w ręku butelkę piwa, przechyla ją do ust. Nie patrz się – albo… rób co chcesz. Teraz patrz.
     Obejmuję kurczowo szklany trzon, czuję pod palcami denerwującą lepkość zwietrzałego alkoholu. Unoszę kieliszek w szyderczym geście toastu i przywieram wargami do szkła. Przełykam z uśmiechem to, co przyjazne.
     Wiem, że patrzy... Coś ciągnie mnie w dół, powoduje, że szybciej tracę oddech. Już się nie boję. Cierpliwie czekam na ranek, na przebudzenie. Sen mnie miażdży. Ale najpierw muszę… muszę sobie przypomnieć…

     „Pozwól mi... tylko na chwilę... Utonąć.”

     Ja i dwadzieścia dziewięć obcych par oczu.
   
     „Dobrze, Potter. Wiesz, tam, gdzie spadam, nie powinno być nikogo.”

*


IX.
01. 09. 2022 r.

     Wyczuwam na ciele regularne, przeszywające wibracje. Przedział pachnie zetlałą tkaniną i piżmem. Ktoś przede mną otworzył tu okno na oścież. Nie zamknęłam go. Nikt się nie skarży, bo nikogo, prócz mnie, tu nie ma. Niebo ciemnieje, mijane drzewa przybrały jednolity, popielaty kolor. Robi się coraz zimniej, a w powietrzu wisi zwiastun jesieni. Pada deszcz.
     Nie zapomnę.

VIII.
28. 08. 2022 r.

     To trwało jedynie pięć sekund, ta ulga, ten... lekki oddech. Myślałam tylko o pozytywnych stronach. Że będę mogła dalej się uczyć, że skończę szkołę, że nikomu nie pokrzyżuję planu tym… tą… przeszkodą, i nikt niczego nie będzie miał mi za złe. Same korzyści, tak myślałam. Minął okrągły miesiąc. Nie wiem, chyba go oczekiwałam. Czczę ten dzień jak jakąś uroczystą rocznicę - czczę każdy dzień, który oddala mnie od tamtego dnia. Czasami kładę dłoń na brzuchu, jakby jeszcze coś tam było. Ale tam nie ma już niczego. Nie myślę. Nie płaczę. Boję się tylko tego nienaturalnego spokoju, w którym trwam, jem, nie śpię, patrzę na wszystko wokół, przemieszczam się z pokoju do pokoju. Boję się, że zapomnę. Staję się zbyt cicha, zbyt szara. Nigdy nie chciałam być niezauważalna, a teraz… 

VII.
16. 08. 2022 r.

     Jest noc, w kominku piętrzy się rozjarzony popiół. Spoglądam w tamtym kierunku - ponad szarą warstwą prochu wystaje kawałek banknotu. Zapłacił mi. Powiedział: „Kup sobie coś ładnego” – delikatna peryfraza „Masz tu pieniądze i milcz, dziewczyno!”. Sfinansował zabieg. Nie chciałam brać od niego żadnych pieniędzy. Pieniędzy za coś. Za dobrze wykonaną robotę. Za... p r z y s ł u g ę. O tych pieniądzach wiem tyle, że palą się niewiarygodnie wolno. Każą mi na siebie patrzeć. Nie jest mi przez nie ciepło. Zane nie napisał do dziś. Coraz rzadziej mam na ustach jego imię, coraz częściej milknę w porę. Coś zżera mnie od środka… wchłania… spala… słońce mnie oślepia, noc przeraża…  Jestem gdzieś pośrodku. Jestem tam sama.

VI.
04. 08. 2022 r.

      Powinnam się bardziej starać. Wystawiam się na burze, na deszcz, na wiatr. I nic. Życie owinęło się wokół moich kostek mocniej niż kiedykolwiek wcześniej, ciąży jak balast z worków. Stoję twardo na gruncie, choć już dawno straciłam go spod stóp. Jestem chora, nadal… wcale mnie nie wyleczył… Ochh… Jak bardzo nie chcę wstawać z tego łóżka… rozsuwać kotar… Jeszcze jeden dzień, tato, wiesz? Daj mi jeszcze jeden dzień. Później zjem, później się umyję, ubiorę… Jeszcze jeden dzień… to już na pewno…

V.
18. 07. 2022 r.

     Miało być jak pyłek, kompletnie niewidoczne. On tak mówił. Mówił, że niczego nie zobaczę. Że to za wcześnie, że to w ogóle nie jest życie. Pomiędzy szczypcami trzymanymi przez lekarza coś się jednak poruszyło. Magomedyk poinformował mnie, że to zwykły skurcz, kawałek cieniutkiego mięśnia lub skóry - że nawet trudno go określić, bo jest niczym. Skóra pulsowała. Przestała dopiero po kilku sekundach. Dotarło do mnie. Boże. Słyszałam bicie serca własnego dziecka, widziałam je. Drgało tak szybko, jakby jeszcze chciało zdążyć. Brzmiało jak nikły szmer, jak wypuszczone spomiędzy ust powietrze. Po raz pierwszy od kilku miesięcy przemknęło mi przez myśl: „Przecież poradziłabym sobie, sama czy z kimś, może jeszcze się uda to naprawić, może… może…”. Zaklinałam rzeczywistość. Lekarz bez żadnych skrupułów zacisnął kleszcze, chyba sam uwierzył w to, o czym tak gorliwie próbował mnie przekonać – skóra, mięsień, nie, nie serce… Zmiażdżył je.
     To powinieneś być ty...
     Zane… Gdzie jesteś...

IV.
18. 07. 2022 r.

     Powiedział, że rośnie we mnie złośliwy guz, którego należy w porę zoperować, żeby się nie powiększył. Że jestem chora, ale on mnie wyleczy. Mówił to w tak przekonujący i łagodny sposób… Uwierzyłam. O to mu chodziło. Jestem zdecydowana. T o… nie ma żadnej przyszłości, szansy na godne życie. Jego kochany tatuś woli kroczyć po najmniejszej linii oporu, wybiera najłatwiejsze wyjście. Jest tak przerażony, że wysyła własnego ojca jako mediatora! Tchórz! TCHÓRZ! Jestem wściekła, rozgoryczona, mam ochotę pójść do jego domu i koczować pod drzwiami aż do białego rana, żeby sam mi to powiedział! Żeby powiedział… Idź tam. A ja bym poszła.
     Nie muszę się o nic martwić.
     Wszystko załatwione.
     A on… a jego nadal nie ma.

III.
15. 07. 2022 r.

     Wysłałam do niego list. Zane jest na jakichś szkoleniach czy warsztatach dla młodych przedsiębiorców, powinien już wrócić. Wspomniał kiedyś, że ojciec wysyła go tam od dziecka na część lipca, by „pokazał się w kręgu znamienitych bankowców”, wzmocnił swoją pozycję. Zaadresowałam kopertę do jego domu. Napisałam, że musimy się szybko spotkać. Gdzieś, gdzie jest cicho, bez tego całego, miejskiego zgiełku i ulicznego przekrzykiwania. W lesie, daleko za moim domem. Strasznie się boję jego reakcji, najlepiej byłoby, gdyby milczał, a ja bym mówiła.

II.
08. 07. 2022 r.

     To chyba jakiś żart?! Błagam, nie!... nie teraz, niech to będzie pomyłka, nietrafiona kpina losu... To jakiś szalony, niemożliwy koszmar! Co teraz zrobię, nie mogę... ja... mam piętnaście lat... dopiero... piętnaście... nie mogę tak po prostu...! A Zane… Boże, muszę mu powiedzieć!

I.
26. 05. 2022 r.

     Chwila jest wiecznością, oceanem w pojedynczej kropli… Zane, Zane, Zane… Echo wtłoczone w każdą szczelinę ściany. Nie chcę wychodzić z tego pokoju, ty też nie wychodź… Twój szept mnie uspokaja, a szeptem... kocham... szeptem nigdy się nie kłamie...
   
*

     Zasnęła? Niewykluczone. Po takiej dawce sam zamieniłbym się w zimowego niedźwiadka. Wypadałoby ją odstawić do pokoju. Jest tu zbyt wiele nachlanych facetów, głównie Ślizgonów… Nie warto kusić losu, a ja… A ja i tak nie bawię się zbyt dobrze.
     Zwlekam z dotknięciem jej ramienia. Nie dlatego, że przeraża mnie, jako osoba. Przeraża mnie to, kim jest dla kogoś innego. Jest jak rubin, krwisty niczym jej szminka. Dostępna, ale zbyt cenna.
     Zane jest chory przez ciebie, Amelio. To nie był pijacki bełkot. Przed swym wyjazdem powtórzył mi to kilkakrotnie. Z tą samą groźbą i szaleństwem w spojrzeniu. Będę skończony, jeśli… jeśli powie wszystkim… co zrobiłem. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Pilnowanie ciebie – to nie powinno być trudne. Tym bardziej, że do nikogo się nie odzywasz i nikt cię nie interesuje. Tylko ze mną współpracuj. Tylko tyle. Nawet nie poczujesz, że ktoś cię permanentnie obserwuje... Zrób to. 

*

 - Co ty robisz?! – Uchylam powieki, ktoś się za nimi znajduje.
 - To nie jest miejsce dla ciebie – słyszę. Ta muzyka mnie zabija. Mój detonator zaczyna być gorzki. Za chwilę zwymiotuję. Och, nie tu, nie tu...
 - Skąd to nagłe zainteresowanie? Impreza zamknięta, taa?! I tak się już zbieram… - wstaję pewnie, ale próbując zrobić krok, zginam się w pół i wpadam wprost w przygotowane na tę okoliczność ramiona Scorpiusa Malfoya. Jego twarz jest kamieniem. Nie chcę patrzeć na twarz podobną do…
 - FEROX!

*

A to franca! Uciekła!

*

     „Rutyna. Dopada każdego. Przebudzenie. Krótka rekapitulacja wczorajszej imprezy w Pajęczynie. Transmutacja. Starożytne Runy. Obrona. Dwie Historie. Obiad, który smakuje jakoś lepiej bez tradycyjnego bólu głowy. Znudzenie, znudzenie… I śnieg, znowu śnieg… Denerwująca stagnacja. Lubię życie w biegu.
     Ferox nic się nie stało. To dobrze, muszę jej pilnować, dopóki Zane nie wróci z powrotem.
Zjawiła się na lekcjach. Filch nie zarejestrował jej na korytarzu zeszłej nocy. Dziewczyna ma cholerne szczęście.”
     Scorpius wypalał w rozleniwieniu kolejnego papierosa, kończąc jego marny żywot pod swą bezwzględną podeszwą. Dae dołączył do tego wieczornego, monotonnego rytuału, nie wiadomo, czy ze względu na ślizgońską solidarność, czy raczej za sprawą przemożnej potrzeby człowieka uzależnionego. Gadali o czymś bezsensownym między jednym a drugim buchem, wymieniali się spostrzeżeniami na temat nowo przyjętych, żartowali z ich nieudolnych poczynań na pobocznym, mniej odwiedzanym korytarzu, w którym pierwszoroczniacy kompletnie tracili orientację przestrzenną. I mieli wszystko zupełnie gdzieś...
     No może niezupełnie.
 - Czemu te bachory tak się drą?! – zawodził Scorpius, niemal gryząc pomarańczową końcówkę papierosa.
     Dae wyjrzał zza kolumny, która oddzielała ich od pewnego tajemniczego zbiorowiska, przybierającego na sile z każdą minutą.
 -  A to co? Ustawka wagi koguciej? – rzucił cierpko Malfoy, zerkając w kierunku przejętego tłumu, w którego centrum najwyraźniej działo się coś ciekawego. – Chodź, popatrzymy. – Dae niechętnie powlókł się za kolegą.
     Przystanęli w ocienionej wnęce, pełnej pajęczyn utkanych kurzem. Wybrali doskonałe miejsce obserwacji, a faktycznie było co obserwować. Przy rzędzie szerokich okien, obramowanych dekoracyjnymi arkadami, stłoczyli się głodni wrażeń uczniowie, wśród których ster dzierżył...
 - Ice? – Malfoy aż zmrużył oczy, by nie było mowy o żadnej pomyłce.
     Dae rzucił mu pytające spojrzenie.
 - Ten wysoki? Znasz go?
     Malfoy kiwnął niewyraźnie głową.
 - Powiedzmy, że tak.
     Ich wzrok ponownie ostygł na zbiegowisku, a mózg zaczął przetwarzać dostarczone stamtąd obrazy.
 - Zimą zawsze im się nudzi – odparł chłodno Dae, widząc jak paru gachów zaciąga niskiego grubaska do postawionego na ziemi pudła.
 - Wszystkie chwyty dozwolone... – odpowiedział mu rzeczowo Scorpius. - Dobra, spadamy. Nudzą mnie już tego typu przedstawienia... – Nagle poczuł na przedramieniu ostre, gwałtownie szarpnięcie. Spojrzenie czarnych oczu Dae’a było bezkompromisowe.
 - Poczekaj.
     Mafloy uniósł obie brwi. Masaka rzadko kiedy stosował wobec niego nadmierną siłę. Najwyraźniej bardzo mu zależało na tym, by tu zostać.
 - Misja na Marsa – Ice machnął różdżką i szybkim ruchem dłoni przeniósł wytworzony snop światła na pudło zaopatrzone w niedbały, prowizoryczny silniczek. Splot płomieni przekłuł powietrze.
 - Poszło! – ktoś wybuchł śmiechem; prozaiczny model sondy uniósł się nad ziemią, po czym, wiedziony manipulacyjnym zaklęciem Ice’a, zeskoczył na murek, a z murku przechylił się w mroźną przepaść, wraz z przerażonym, niczego nie świadomym członkiem załogi zamkniętym wewnątrz. Scorpius patrzył na tę scenę z nieukrywanym rozbawieniem. Po kilku minutach karton z powrotem opadł na posadzkę i na zewnątrz wytoczył się oszołomiony, zzieleniały chłopiec. Malfoy zauważył, zresztą tak jak dwadzieścia innych osób, że spodnie „rozbitka” są mokre w okolicach krocza. Dae, który również przyglądał się tej sytuacji, zwęził nienawistnie oczy. „Przegięli”, pomyślał z odrazą. Scorpius nic na to nie powiedział.
 - Hej! A gdzie misja ratunkowa?! – Korytarz przesiąkł kolejną salwą ordynarnego rechotu.
 - Oto on! Wielka gwiazda wieczoru! ŚMIEEEECIONAAAUT! – Zgraja szkolnych opryszków pchnęła na okno jakiegoś niezbyt wysokiego, struchlałego chłopca. Usta Malfoya bezwiednie opadły w dół.
 - Brat Weasley – odczytał bezgłośne spostrzeżenie z warg Dae’a, który nigdy nic nie mówił, a jeśli już odważył się „przerwać pakt milczenia”, stwierdzał oczywistości, ale w tak umiejętny, sugestywny sposób, by Scorpius zaczął je widzieć inaczej. Zazwyczaj czuł się po prostu jak zbity pies.
     Przytaknął skwapliwie bez słowa.
 - Znam to spojrzenie – zakpił, nawet nie odwracając głowy, jakby doskonale wiedział, czego może się tam spodziewać. – „Bądź dobry dla bliźniego, jak dla siebie samego” – wymruczał z udawanym namaszczeniem. – To całkiem w stylu Weasley i jej dobroczynnych misji. Nie, wcale się nad tym nie zastanawiam.
     Dae wzruszył ramionami.
 - Milczę. – Scorpius zacisnął usta i zmarszczył brwi, jakby uparcie szukał jakiegoś solidnego punktu zaczepienia, który dałby mu sposobność do definitywnego pogrzebania Masaki włącznie z jego głupimi aluzjami. W końcu poruszył się niespokojnie, opuścił spięte barki, Broń Boże nie ze zrezygnowaniem (!), jakie to określenie wypadałoby tu umieścić, i westchnął ciężko. Czuł się wściekły, bo przegrał, ale nie chciał, by ktokolwiek, szczególnie ten wredny Żółtodziób, czerpał satysfakcję z jego poległej miny. 
 - Chory manipulant – fuknął tylko, bo właściwie niczego nie mógł mu zarzucić. 
     Dae nie skomentował tej obrazy w żaden sposób. Uśmiechnął się tylko, niby lekceważąco, i zrobił kilka kroków do tyłu. Być może to Scorpius zrobił kilka kroków do przodu.
 - Narażasz na szwank moją reputację, czy ty w ogóle bierzesz to pod uwagę? JESTEM ZŁY, taka ze mnie świnia i tyle! Nie będę ratował ludzkości, czy to moja wina, że zawsze są lepsi i gorsi? Takie podziały. Czemu to ty nie uzdrowisz Hogwartu?! Sukinczajnik!
 - Rasista. – Jeden krok w tył. – Nikogo nie interesuje zdanie kolegi Scorpiusa Malfoya. Otwórz oczy.
 - Nie jestem fundacją charytatywną. – Dwa kroki w przód. – Już dawno powinienem zrąbać cię na małe sushi... – Pięć kroków w przód. – Normalnie, nienawidzę cię...! – wycedził, zadzierając dumnie podbródek. – Zemszczę się za to, uh, za wszystko! A żebyś wiedział! – Ściągnął gniewnie usta, wyprostował plecy i poczłapał swoim krokiem, w jego mniemaniu zaczepnym, w kierunku zgrai żartownisiów. Ściśnięty tłumek, który w obliczu przybycia przeciętnego obserwatora za żadne skarby nie ustąpiłby mu miejsca, gdy tylko ujrzał nadchodzącego, wyraźnie sfrustrowanego Króla Hogwartu, rozstąpił się posłusznie, jak gdyby rzeczywiście był niewartym niczego plebsem na posługach kogoś znacznie wyższego rangą. „Takie podziały...”
     Zaciętość na twarzy Malfoya pogłębiała się z każdym ruchem. Trudno orzec, czym ów gniew był spowodowany: wymowną, niemal przezroczystą sugestią Masaki, czy może myślą, że w tym momencie – „pamiętajcie, że nie z własnej woli, nie z własnej woli! - usłużnie spełniał kolejną obietnicę. Nie, nie zapomniał. Miał nie pastwić się nad bratem Rose Weasley, powiedział to przy niej i boleśnie o tym pamiętał. Jak na razie nie złamał przysięgi, jednakowoż w umowie nie było nic o ewentualnej odsieczy, o próbie niesienia altruistycznej pomocy! HA! A GDZIE TAM! Powinien teraz stać z boku, przyglądać się kolei rzeczy, powątpiewać na widok poobijanych, sinych twarzy Ofiar Losu i nie przejmować się jakimś tam Weasleyem ani jakąś tam Weasley! Ale jego nogi, stanowczo prące naprzód, wszystkie te myśli bezceremonialnie wdeptywały w kilkuwiekową posadzkę i jedyne, co dało się usłyszeć chwilę przed egzekucją, to przeraźliwy, wewnętrzny ryk rozsierdzonego Złego Scorpiusa.
 - Ej, to Malfoy...
 - Cholera… Scorpius Malfoy...
 - Przesuń się, bo da ci w łeb... 
     Rewir zajęty przez zbiegowisko doszczętnie wypełnił się szmerami rozemocjonowanych szeptów. Niektórzy wyglądali na zdenerwowanych (bo nigdy nie wiadomo „kto komu da w ten łeb”), poniektórzy przybierali zadowolone, podekscytowane miny, sądząc zapewne, że chłopak przyłączy się do ich przedniej zabawy, co więcej, przejmie nad nią kontrolę, bo tak niegdyś bywało – a bywało naprawdę  f a j n i e... 
     Wrzawa raptownie ucichła. Przy szerokich oknach, od których dął styczniowy wiatr, kręcił się znany już Malfoyowi Puchon, niejaki Ice, wraz ze swoją muskularną świtą. Gdy tylko Scorpius stanął wprost naprzeciwko dwóch dryblasów z obu stron trzymających za łokieć młodego Weasleya, poczuł, jak coś spycha jego wyrzuty względem Dae’a na odległy tor. Impuls ten był zbyt niespodziewany, by chłopak mógł go określić jakimkolwiek słowem, a wybór miał doprawdy szeroki, jeśli brać pod uwagę jego pękaty intelektualny słownik.
 - Pan Malfoy – zacmokał Ice, zauważając obecność sławnego Ślizgona. Mimo że w jego tonie pobrzmiewały nuty drwiny, zdobył się na charakterystyczny gest dłonią, coś na kształt zachęty, a po chwili dorzucił wymownie: - Dołączysz? – Scorpius pomyślał, że nawet wśród Puchonów o wątpliwej reputacji miał niepodważalny posłuch. Wcale nie zdziwił go brak Aarona McHewitta, który, jak zdążył słusznie wywnioskować minionego wieczoru, był niejako zwierzchnikiem Ice’a, jego czerwonym światłem, środkiem uspokajającym, regulatorem. McHewitt, ubogi w przywary takie jak porywczość i impulsywność, bardzo bliskie jego rosłemu kumplowi, wolał trzymać się z daleka od tego typu zbiegowisk i nie narażać na szwank swojej nieposzlakowanej reputacji. Malfoy uznał go więc za pewne realne zagrożenie i wciąż zastanawiał się – choć odpowiedź była wręcz oczywista – czy McHewitt przybędzie na spotkanie Zgromadzenia Orłów, które wypadało w najbliższy piątek, czyli za dwa dni.
     Malfoy spojrzał półprzytomnie na zniecierpliwionego Ice’a.
 - Obawiam się, że... nie – stwierdził krótko i ostrożnie, trochę bez przekonania, jakby ktoś go zmusił do nagłej interwencji, co zresztą kłamstwem nie było. Doskonale słyszał zwątpienie w swoim głosie. Nic, co czynił, nie opiewał przypadek. Czyhający w cieniu Dae miał tego gorzką świadomość.
 - Dobra, panowie, koniec zabawy. – Obrócił głowę w kierunku Hugo Weasleya, struchlałego pomiędzy dwoma osiłkami. – Puśćcie go, okej? – powiedział to takim tonem, jakby był pewien, że ci go posłuchają. Nic się jednak takiego nie wydarzyło, ale Scorpius wcale nie sprawiał wrażenia zaskoczonego czy rozczarowanego, wręcz przeciwnie. Wszystko postępowało zgodnie z jego przewidywaniami.
 - Nie chce mi się powtarzać. Serio – ciągnął, ale kiedy Ice zaśmiał mu się prosto w twarz, przy okazji trochę go opluwając, spokojnie przetarł policzki, a po chwili, równie opieszałym gestem, wyciągnął różdżkę.
 - Jaja sobie robisz, czy co? – Uśmieszek Ice’a ani przez chwilę nie opuścił jego ust, dopóki Scorpius nie uderzył go jednym z tych swoich tajemniczych zaklęć obronnych, których wynalazcą niewątpliwie był on sam.
 - Jasne. Zawsze robię sobie jaja – skwitował ze znudzeniem.
     Gapie cofnęli się pod ścianę, niektórzy szybko wrócili do swoich dormitoriów. Napakowani kumple Ice’a, zrazu oszołomieni nagłym zwrotem akcji, pośpiesznie wtargnęli na teren „sfery osobistej” Malfoya, niebezpiecznie zmierzając ku jego „sferze intymnej”***.
 - Nie radziłbym. – Przy boku Scorpiusa nieoczekiwanie pojawił się Dae. Co z tego, że był od nich znacznie niższy i mniej barczysty, jeśli jego żelazna pięść doczekała się wśród uczniów aż kilku legend? Kompani Ice’a spojrzeli dwuznacznie po sobie, a następnie cofnęli się nieco do tyłu.
 - Jakim prawem...?! – sapnął Ice, podnosząc rękę do policzka i z niemałym rozgoryczeniem oglądając krew ściekającą po jego palcach.
 - Prawem Prefekta. Uznałem, że muszę przedsięwziąć pewne środki zapobiegawcze. Oczywiście, wszystko na mocy Prawa Prefekta, legalnie – wyjaśnił podniośle Malfoy, doskonale zdając sobie sprawę, że pod jego wywodem kryły się ogromne pokłady perfidii. – Jeśli tylko zechcę, sprawię, że cię wywalą. Czyżby szykował nam się mały skandalik?
    Tłum szybko się przerzedził, nikt nie chciał być zapamiętany przez Malfoya; ofiary tej niewybrednej zabawy skorzystały z okazji i czym prędzej czmychnęły do swoich dormitoriów. W końcu został tylko Ice wraz ze swoimi kumplami i oczywiście Scorpius. Dae stał przy nim wytrwale, z dłońmi splecionymi w miejscu, gdzie powinna znajdować się klamra od paska.
     Ice dźwignął się z ziemi, obrzucił Scorpiusa spojrzeniem w stylu „pożałujesz” i machnął na swoich osiłków.
 - A bierz go sobie. Pedzie. –  Dał znak głową swoim drągalom, którzy skinęli z namaszczeniem, jakby tylko to, oprócz innych, nie wymagających żadnych kompetencji zadań (z wyjątkiem przerostu tkanki mięśniowej i tłuszczowej) obejmował zakres ich obowiązków. Umyślnie pchnęli młodego Weasleya na ścianę. Cichnące echo ich kroków dało Malfoyowi możliwość głębokiego odetchnięcia.
 - Świetnie – warknął ponuro, bezmyślnie zawieszając wzrok na jednym punkcie. – Czeka mnie egzekucja. No to muszą ustawić się w kolejce za Gryfonami. – Nieoczekiwanie usłyszał czyjeś znaczące chrząknięcie. Obejrzał się. Dae’a gdzieś zniknął, był natomiast Hugo Weasley. Patrzył na Malfoya tymi swoimi szeroko rozwartymi, niebieskimi oczami, otwierając i zamykając usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale szybko rezygnował z tego pomysłu.
 - Dzięki – wymamrotał w końcu.
 - Taa, nie ma sprawy... – odparł chłodno Scorpius.
 - Mogę już... czy mogę... odejść?
     Malfoy zamrugał, niedowierzając. Czy naprawdę Hugo Weasley prosił go o pozwolenie na opuszczenie jego towarzystwa? Bał się go, czy jak? Tak, to przecież oczywiste... Z rąk oprawcy, w paszczę potwora. I wszystko jasne.
     Hugo obdarzył go nieufnym spojrzeniem.
 - Nie będę twoim królikiem doświadczalnym – zapowiedział wyniośle w niespodziewanym przypływie odwagi. 
     Scorpius, nie bardzo wiedząc, jak postąpić, po prostu przytaknął, choć nie widział w tym geście żadnego sensu.
- Żadnych usług matrymonialnych! – Hugo w piorunującym tempie przypomniał sobie obelgę Ice’a. Pedzie.
 - COOO?!?!?!?!?!?! – Brwi Malfoya wystrzeliły w górę, a jego usta wygiął kwaśny grymas. – O co ty się mnie w ogóle pytasz?! – Aż się wzdrygnął na samą myśl, że… „Ugrhhh!!!”
     Wyraźnie zmieszany Gryfon przestąpił z nogi na nogę.
 - A ty czego chcesz? No, w ramach wdzięczności za ratunek i tak dalej…
 - Eee, no cóż... – „Haremu wili 90-60-90, piramidy czekoladowych żab, wspólnych łazienek dla obu płci, bez parawanów...” – Nic…
 - Jak teraz się odwrócę, nie dostanę w plecy? – dociekał chłopak, mrużąc podejrzliwie oczy.
 - Jakiś kodeks honoru jeszcze tu istnieje – zaśmiał się Malfoy, wyobrażając sobie, co też młody Weasley musiał przeżyć, jeśli zadawał tak dziwne pytania. – Chyba.
     Hugo przez chwilę dreptał w miejscu, wreszcie zrobił kilka kroków do tyłu, oczywiście utrzymując kontakt wzrokowy ze Ślizgonem, na którego czole pojawiła się nagle głęboka bruzda.
 - Weasley? – mruknął falsetem, który wcale nie powinien zabrzmieć w ten sposób. - Co tam u... Weasley...? Czy... Kiedy ona wraca, tak jak było w regulaminie, czy... Och...* Nieważne.
...
 - NIEEEE! MÓJ BOŻE! WIEDZIAŁEM! ŻADNYCH USŁUG MATRYMONIALNYCH!
 - Weasley, paskudny glonojadzie, daj żyć!
     Pierś Hugona zapadła się pod wpływem ulgi.
 - Czemu mówisz do wszystkich po nazwisku? To takie… chamskie. – Nim zrozumiał, jaki popełnił błąd, pozwalając sobie na niewłaściwego rodzaju poufałość, było już za późno. Scorpius popatrzył na niego z autentycznym zaskoczeniem, równie dużym, jak skrępowanie młodego Gryfona, który poważnie zastanawiał się, czy odejść szybko ze spuszczoną głową, ba!, śmignąć sprintem do Wieży, czy raczej zostać, wrosnąć w posadzkę wraz ze swoją poszarpaną resztką godności i heroicznie – albo wręcz jak tchórz - nadstawić policzek, całego siebie, na baty silniejszych. Taką rolę odgrywał w uczniowskiej społeczności. Przynajmniej zwracano na niego uwagę.
     Już mrużył oczy, gotowy na ucieczkę, kiedy do jego uszu niespodziewanie dotarło pogardliwe prychnięcie. Malfoy uśmiechał się, co prawda ironicznie, mierząc go zdegustowanym spojrzeniem. Nic jednak nie wskazywało na to, że za plecami chował zaciśnięte pięści, które, niczym snajper, oznaczyły nos Hugona nieruchomą, czerwoną kropką.

Jeremy Enigk - "Set It on Fire"

 - Imienia są osobowe – powiedział cicho, a gdy to mówił, wydawało się, że jego pewny uśmieszek nieco zadrgał. Instynktownie przywołał się do porządku.
     Hugo zrobił zadumaną minę.
 - Moja siostra mówi o tobie „Scorpius”. Nie powinna, bo źle ją traktujesz, w sumie każdego, kto nie wygląda tak, jak ty, i nie ma tyle kasy... Ale, wiesz co?! Ona i tak jest ładniejsza od tych wszystkich wypindrzonych Ślizgonek! – mówił szybciej, niż zdołał pomyśleć. Podniósł dłoń do ust i mocno ją do nich przycisnął, będąc już niemal pewnym, że lada chwila Malfoy zetnie go z nóg. Ale ten zastygł. Wściekłość i szczerość, jakie dosłyszał w tonie tego dzieciaka, totalnie zbiły go z pantałyku. Swoją drogą, nie przypominał sobie, by Weasley kiedykolwiek zwróciła się do niego po imieniu, być może raz czy dwa miała miejsce taka sytuacja, ale sięgnięcie w głąb siebie przy tak zaciekłym procesie  z a p o m i n a n i a  było wręcz abstrakcją. Tym bardziej więc był onieśmielony.
     Zrobiło mu się całkiem... to takie dziwne... niemożliwe, ale...
     Złorzeczył na siebie, bo wcale nie... wcale!...
     Wcale nie było mu miło! Pff.
 - Nie powinna? – zaakcentował z nieukrywaną konsternacją. Jego myśli nieoczekiwanie obrały zupełnie przeciwny kierunek. Potrafił szybko kojarzyć fakty, a fakty były takie, że...
 - A idźcie oboje w cholerę!... Pieprzone więzy krwi... – Odwrócił się godnie i niegodnie spojrzał na Masakę ‘nie nawracaj mnie. Jesteś lepszy, co z tego. Ja jestem zły. Cholernie zły. Nie będzie inaczej, z tego mnie znają, za to kochają, za to nienawidzą, wiesz o tym. Ale co z tego’**, który stał oparty o ścianę na styku dwóch pobliskich korytarzy i najwidoczniej na niego czekał.
     Dae’a odrzucił ton tego apelu, o ile apelem można nazwać wyłonioną z czyjegoś umysłu myśl, jakby wręcz podsuniętą mu pod sam nos. Scorpius zadbał o to. Szli obok siebie w absolutnej ciszy, właściwej dla wieczornej pory, ale tak niewłaściwej dla nich – Ślizgonów, kumpli, kolegów z drużyny, którzy zawsze byli dla siebie towarzyszami, nawet jeśli pomiędzy nimi istniał wyraźny podział na mówcę i słuchacza. Nigdy jednak nie mieli żadnych zastrzeżeń, co do roli, jaką pełnili. Wszystko było uzasadnione, logiczne, z sensem, a zarazem absurdalne, szalone, dla niektórych po prostu nie do przyjęcia – ale Ślizgoni kochali grę sprzeczności, kochali wszelką formę gry, szczególnie tę okrutną. Przecież to była tylko zwykła zabawa, co z tego, że nie każdy bawił się równie dobrze. 
     Scorpius grał, zbijał pionki.
     Dae pomagał im ustać w pionie.
 - Dobry uczynek zrobił na tobie aż takie wrażenie? Nieźle... – Dae odezwał się dopiero pod ścianą w Lochach, na której wkrótce po wypowiedzeniu hasła pojawiły się wielkie, mosiężne wrota.
     Malfoy nie odpowiedział. Pchnął wierzeje, przeszedł przez Pokój Wspólny i minąwszy szybkim krokiem ponury, prosty korytarz, wzdłuż którego ciągnęły się rzędy jednakowych drzwi, wpadł do swojego dormitorium.
     Ręka drugiego ze Ślizgonów nieoczekiwanie uderzyła w chłodną, nieprzystępną klamkę. Masaka przyłożył ucho do drewnianej płyty, która najwyraźniej nie była tak dźwiękoszczelna, jak męscy przedstawiciele Domu Węża naiwnie zakładali do dnia dzisiejszego, pod osłoną nocy sprowadzając do swoich alkierzów wybranki serca tudzież wybranki serca czegoś poniżej, kompletnie nieświadomi zagrożenia. Chłopak jeszcze mocniej przywarł policzkiem do drzwi, zza których wyraźnie dochodziły jakieś dźwięki – wybitnie szpetne przekleństwa.
- ... nienawidzi mnie… – wyłonił z powtarzającej się wiązanki.
 - Kto? Weasley?! – Azjata nie mógł wyzbyć się z tonu zaszokowania pomieszanego z całkiem uzasadnionym rozbawieniem. To dlatego Malfoy, ten niezłomny cynik, nie odezwał się do niego ani słowem przez dziesięć minut, to dlatego zatrzasnął mu drzwi przed nosem?! Wszystko przez jakiegoś niewdzięcznego, czternastoletniego gówniarza?! 
     Zapadło głuche milczenie. Dae przypuszczał, że Malfoya zaskoczył ten niespodziewany odzew, bo najwidoczniej nie podejrzewał, iż ktokolwiek śmiał go podsłuchiwać. Ta krótka pauza oznaczała, że rozważał, czy powinien odpowiedzieć i jeszcze bardziej się pogrążać, czy do samego końca udawać niemego, jak to zwykle czynił w niesprzyjających okolicznościach.
     Malfoy przeczesał swe płowe włosy, zbierając z głowy zbędne błahostki. Uśmiechnął się do siebie – jego sposób na przeinaczenie rzeczywistości – by następnie opaść na łóżko, zamknąć oczy, i usilnie izolować usta od grymasu, który w pełni objął jego twarz, jak wyjątkowo namolny cień.
 - Weasley, Weasley, Weasley… Taa... Weasley... – W jego umyśle zrodziła się nagle całkiem niepokojąca myśl o tym, że słowa mogą mieć dwa znaczenia. Że słowa mają dwa znaczenia. A on sam już nie wiedział, o którym z nich mówił.

*

     Dochodziła siedemnasta, niebo za oknem kompletnie przysłonił czarny kir. Scorpius pisał zaległe prace domowe, a raczej dyktował treść swemu niezawodnemu, samopiszącemu piórze, które w smętnym amoku znaczyło pergamin grafitowymi, drukowanymi literami. Pokój był tego dnia wyjątkowo ponury. Może dlatego, że Scorpius, wiedziony jakimś nieodpartym obowiązkiem porządku, powkładał większość klamotów do komody i szafy, sprawiając, że pomieszczenie zaczęło przypominać antyseptyczny gabinet lekarski. Sterylna czystość w dormitorium, sterylna czystość w głowie. Tego dnia wyjątkowo dobitnie chciał podkreślić ład swojego życia, a jakikolwiek, choćby swobodnie leżący na ziemi paproch nadplanowo mu tę linearność burzył, wprowadzał chaos, powodował, że...
     Scorpius zamilkł na moment. Lewitujące w powietrzu pióro, ginące w słabym świetle roztaczanym przez mierną świecę, zastygło. Zdezorientowane długotrwałą bezczynnością opadło w końcu na biurko, nieopodal kałamarza i eseju.
     „Zima jest najlepszą porą. Noce zapadają znacznie wcześniej. Jedyne, co musze zrobić, to zasnąć... o tak... i mieć wszystko... wszystko... totalnie gdzieś.”  
     Przymknął oczy, ale niespełna po sekundzie raptownie je otworzył, zerwał się na równe nogi i porwawszy w biegu bluzę, zatrzasnął za sobą drzwi.
     Dziś była środa. Dziś miał pójść na drugie piętro o siedemnastej i uczyć Arnie’go zaklęć.
Ale było już kilka minut po wyznaczonej godzinie – Scorpius nie dbał o punktualność i szczerze mówiąc nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów. Sam fakt, że w ogóle zamierzał zjawić się na tych durnych korepetycjach powinien zdecydowanie wystarczyć Arnie’mu, a co!
     Wdrapywał się z wolna po wysłużonym schodach, kiedy jego uwagę zwrócił jakiś dziwny odgłos, coś w rodzaju jęku, rozpaczliwego zawodzenia. Chłopak pokonał bezszelestnym truchtem kilka ostatnich stopni, w wyniku czego znalazł się na pierwszym piętrze. Pochodnie rozpraszały wokół siebie nikły, ciemnopomarańczowy blask, który kołysał się gnuśnie na niewyraźnych twarzach trzech sylwetek, stłoczonych przy posągu Kasandry, a w który Scorpius świadomie nie wkroczył. Kamuflaż przede wszystkim. Malfoy nie potrzebował światła, by zidentyfikować głos Jane Divbenmal, byłej dziewczyny Caleba Frowarta. Ogromna część jego perfidnego charakteru, głównie nieposkromiona ciekawość, postanowiła, że na tej kondygnacji zagości dłużej niż podpowiadały mu to resztki sumienia. W pozostałej dwójce towarzyszącej Jane rozpoznał Puchonki z siódmego roku, ale niespecjalnie kojarzył ich nazwiska. Żadna z nich, ku ogromnym zadowoleniu samego zainteresowanego, nie zauważyła obecności intruza.
 - I co teraz będzie... – lamentowała jedna, co z kolei druga skwitowała karcących, trzeźwym prychnięciem.
 - Musisz powiedzieć dyrektorce – odparła nieustępliwie. Twardy dźwięk jej tonu sprawił, że odkryte przedramienia Scorpiusa pokryła gęsia skórka.
     Dziewczyna przy ścianie, prawdopodobnie Jane, osunęła się po murze ze zrezygnowaniem.
 - I co jej powiem? Że co?! – warknęła, po czym ściszyła głos do konspiracyjnego szeptu, którego, o ironio losu, Scorpius nie umiał pochwycić.
 - Nigdy w życiu! – krzyknęła nagle, impulsywnie łapiąc koleżankę za rękę, jakby obawiała się, że ta sama postanowi poinformować o wszystkim dyrektorkę. Poinformować... ale o czym? O czym, do diaska?!
      Scorpius poruszył się niespokojnie. „Najlepiej rozbudzić w kimś ciekawość i pozostawić w niedosycie! Nikt nie ma dla mnie litości...” Zaklął pod nosem, co w zaistniałych okolicznościach zabrzmiało jak syk węża. Z powrotem przeniósł spojrzenie na dyskutujące Puchonki i poczuł, jak ukrop przebiega przez jego żyły. Nie mógł przeniknąć do myśli dziewcząt z czysto technicznego powodu. Nie patrzył im w oczy i nie było mowy o tym, by mógł to zmienić. Niczego więcej nie podsłuchał – trójka chwilę później znikła w splocie korytarzy.
     Charcząc pod nosem i prawie biegnąc, kompletnie niezaspokojony, wręcz przeciwnie – rozbudzony! – Malfoy wpadł do klasy na drugim piętrze, gdzie już od dobrych piętnastu minut mniej uzdolnieni uczniowie ćwiczyli zaklęcia pod okiem swych cierpliwych nauczycieli - jeśli tym mianem można określić nadętych bufonów o zbyt wysokim mniemaniu. Ktoś postronny stwierdziłby, że Malfoy trafił w najodpowiedniejsze dla siebie miejsce, ale jemu nawet nie przemknęło to przez myśl.
     Sposępniały Arnie, którego Malfoy zarejestrował tuż po bezceremonialnym przekroczeniu progu sali, skoczył ku niemu, podekscytowany i trochę zdziwiony faktem, że jego idol jednak dotrzymał złożonego obietnicy. Szok to chyba najdelikatniejsze słowo, definiujące odczucia reszty zgromadzonych w klasie osób. Malfoy butnie zdawał się ignorować ich rozdziawione usta, wybałuszone oczy i zastygłe w bezruchu pozy.
 - Stadion znajduje się TAM – syknął jakiś niezbyt wysoki, masywny chłopak; powiedział to w tak szorstki sposób, że niektórzy, szczęśliwie stojący za plecami Malfoya, obdarzyli go spojrzeniami pełnymi niedowierzania i aprobaty. Najwyraźniej ten „śmiałek” rzadko zdobywał się na tego typu akt odwagi, toteż ich reakcja była w pełni usprawiedliwiona.
      Malfoy sprawiał wrażenie człowieka z lekka zażenowanego, pod żadnym pozorem nie onieśmielonego. „Niech się człowiek wygada, powie co mu leży na wątrobie. Nie ma sprawy - poczekam.”
 - To nie ja tu jestem uczniem, panie...? – zrobił umyślną pauzę i uniósł brwi, oczekując szybkiej odpowiedzi. Ale chłopak o nieco gburowatym wyrazie twarzy, podbudowany afirmacją kolegów i koleżanek, stanął na wysokości zadania. Całkiem dosłownie. Zadarł podbródek, byleby choć w małym stopniu wyglądać równie stanowczo i „męsko”, bo taką postawę niewątpliwie reprezentował jego przeciwnik, i prowokacyjnie uniósł brew – oczywiście nie w tak naturalny sposób, jak Scorpius Malfoy, ale był bliski osiągnięcia perfekcji w tym geście.
 - Przewodniczący – odrzekł, zaplatając ręce na klatce piersiowej. 
 - A więc trafił swój na... swego – Malfoy nie omieszkał się podkreślić swojej pozycji w zastałym towarzystwie. Nawet tak subtelna dygresja musiała zabrzmieć wyniośle i trochę ironicznie, jakikolwiek ton Ślizgon nadałby swej wypowiedzi.
     Pan Przewodniczący prychnął złośliwie.
 - Doskonale wiem, kim jesteś – stwierdził i bez wątpienia nie miał na myśli honorowych tytułów. – Jeśli chcesz narobić tutaj jakiegoś rabanu, to lepiej...
     Malfoy przewrócił oczyma. Czas uciekał, a ten głupek kreował się na jakiegoś, pożal się Boże, przestylizowanego bohatera. Jasne. Gryfon. I jego czerwony krawacik.
 - Lepiej się zamknij, panie P. Przyszedłem tu na korepetycje, a nie na jakieś przedstawienie podnoszące samoocenę zakompleksionym – wycedził oschle.
     Pan P. umilkł, patrząc na niego w osłupieniu, które to stopniowo wyparły wszelkiego rodzaju – bezpodstawne i uzasadnione – podejrzenia.
 - TY? – zaakcentował dobitnie, na co Malfoy westchnął z poirytowaniem.
 - Nauczyciele głupsi od uczniów – jego wzrok śmignął po twarzach adeptów; na usta powoli wpłynął drwiący uśmieszek. – Nie dziwię się, że większość stanowią moi najlepsi przyjaciele, Gryfci...p...ciątka? – Zerknął sceptycznie w górę, marszcząc przy tym czoło. – Boże – prychnął, jak gdyby wypowiadał najgorsze, najbardziej wulgarne przekleństwo, które zresztą nieraz gościło na jego wargach. – Widzisz, a nie grzmisz...?
- On uczy mnie zaklęć, Hip – uszu wszystkich dobiegł nagle cichy, piskliwy głos Arnie’ego, który nawet w trakcie mówienia rozmyślał, czy wtrącanie się było najlepszym pomysłem. Ale jak tego nie robić, no jak?, jeśli jego idol, Scorpius Malfoy, tak, ten, właśnie TEN!, pofatygował się i poświęcił środowy wieczór dla niego, tylko dla NIEGO!, a teraz jeszcze zbierał za to baty? Tak nie może być!
- Hip, Hip... hmm… „Dziecko Kwiatów” – rzucił niewinnie Malfoy, na co Hip zareagował dość przewidywalnie. Zamachnął się, gotowy do ataku, i gdyby nie interwencja pewnej dziewczyny, zresztą bardzo podobnej do niego samego, Hip bezdyskusyjnie spędziłby kilka dni w Skrzydle Szpitalnym, oczywiście przy pomocy Ślizgona.
- Hippo, on cię tylko prowokuje. Kimkolwiek jest, przyszedł tu po to, by komuś pomóc, i takie jest nasze główne założenie, okej? – wyjaśniła, łapiąc Hipa za nadgarstki i w miarę swoich możliwości odciągając go od wyraźnie rozbawionego Scorpiusa.
- HIPPO? Potam załatwimy formalności. Och, wybacz... POTEM.
     Dziewczyna, ciemna blondynka, coś na pograniczu rudego, zmroziła go dziwnym spojrzeniem. Nieczęsto zdarza się, by ktokolwiek patrzył na drugą osobę z nieufną wyrozumiałością – taki oksymoron – przynajmniej Malfoy nigdy wcześniej nie doświadczył tego na własnej skórze. Zatrzymał na niej swoje bladoniebieskie tęczówki.
- Mam nadzieję, że twoje intencje są bez zarzutu – zwróciła się półszeptem ku niemu, kiedy tylko zdołała wyperswadować Hipowi brutalny mord na Scorpiusie, którego naprawdę był w stanie się dopuścić, gdy ten kolejny raz nazwał go „bardzo agresywnym hipisem”.
 - Żaden Ślizgon nigdy dotąd nie odwiedził naszych skromnych włości – odparła, siląc się na luźny ton i doraźne pojednania, nie wiadomo czy ze względu na zbulwersowanego Hipa, czy raczej z własnej, nieprzymuszonej woli.
     Malfoy przypatrzył jej się badawczo. „Nic wyjątkowego”, orzekł podmiotowo, spisując na preriach swego mózgu bardzo konkretną charakterystykę wspomnianej Gryfonki. „Metr sześćdziesiąt, nadwaga, cera gorzej niż nieidealna, lekko odstające uszy, okulary w rogowych oprawkach, włosy w nijakim kolorze. Mało interesująca dziewczyna”. Nie myślała o niczym istotnym, właściwie w ogóle nie myślała, jakkolwiek to rozumieć. Patrzyła na niego, a on na nią – i szczerze mówiąc, nie wychwycił niczego: żadnej inwektywy, której nie mógłby puścić płazem, żadnej odpowiedzi, nawet nic nie znaczących wspomnień z dzieciństwa. Była jakby przygotowana na tę umysłową penetrację, jednak kompletnie tego nie zdradzała, co jeszcze bardziej go zdenerwowało.
 - Wcale się temu nie dziwię – skwitował chłodno i złośliwie.
     Hip zgrzytnął zębami i wymruczał coś pod nosem, jakby miał nadzieję, że obelgi trafią do prawowitego adresata, ale Malfoy kompletnie już nie zwracał na niego uwagi. Odszedł z Arnie’m w kąt, tam, gdzie jeszcze nie wirowały pióra z porozpruwanych poduszek – męczenników straconych pod różdżkami młodych czarodziejów. Scorpius uświadomił sobie z uderzającą jasnością, że, owszem, Hip i reszta prowadzili bardzo altruistyczną i godną podziwu działalność, ale wszyscy byli podporządkowani jednakowym komendom – ‘otworzyć podręcznik Domensa na czterdziestej piątej stronie, punkt osiemnasty, zaklęcie czyszczące’. Zrobić to, zrobić tamto, machnąć tak, a nie TAK. Mentorzy nie rozpatrywali każdego przypadku z osobna, nikogo nie traktowali indywidualnie, co, według opinii Scorpiusa, w pierwszej kolejności należałoby zmodyfikować. Zauważył też, że niektóre dzieciaki ćwiczące zaklęcie czyszczące – niby tak banalne – były w tym temacie doskonale obeznane i z łatwością likwidowały plamy na jasnych, bawełnianych poduszkach, ale przy kolejnych zadaniach wykazywały się kompletnym brakiem wiedzy, w przeciwieństwie do tych, które wcześniej nie potrafiły przyswoić ‘Chłoczyścia’. Jeśli każdy mentor posiadał swego adiutanta, dlaczego żaden z nich nie dostosował poziomu nauczania do indywidualnych zdolności swoich podopiecznych? Ze względu na własną nieomylność Scorpius nie dostroił się do reguł obowiązujących członków tego dziwnego, pozalekcyjnego... koła... naprawczego? Spojrzał na Arnie’go szamoczącego się z poduszką, którą, nie wiedzieć czemu i nie wiedzieć jak, niespodziewanie transmutował w krwiożerczą kurę. W tym momencie Ślizgon podjął decyzję absolutnie skrajną z jego dotychczasowymi zamiarami. Jeśli rzeczywiście musiał poświęcać swój cenny czas Arnoldowi Tiny’emu, sprawi, że nie będzie to czas zmarnowany. Dotąd sądził, że może jakoś uda mu się przesiedzieć te półtora godziny, rzucając Arnie’mu głupie polecenia i rozpowszechniając wśród uczniów pogłoskę, jakim to on jest „dobrym, szlachetnym, pomocnym Ślizgonem”, ale im dłużej patrzył na bezradnego jedenastolatka, tym bardziej wątpił w swe wcześniejsze przekonania.
     Nieoczekiwanie dźwignął się z miejsca, wykonał jeden ruch nadgarstka i po kurze-demonie, dotkliwie skubiącej prawe ucho Arnie’go pozostał jedynie siwy popiół.
 - Brutalne – stwierdził chłopiec, spoglądając na Malfoya z nieukrywanym przerażeniem. 
 - Taki będziesz – stwierdził Scorpius z zaskakującym, nawet dla samego siebie, podekscytowaniem i wyraźnym zniecierpliwieniem.
     Arnie poprawił znacząco swoje wielkie, komiczne okulary, a po chwili zamrugał kilkakrotnie, próbując jak najprecyzyjniej odgadnąć, co też Malfoy mógł mieć na myśli, mówiąc „taki będziesz”.
     Malfoy, dostrzegając niepewność wymalowaną na obliczu swego wychowanka, pokiwał wymownie głową.
 - Bywam zawistny – powiedział spokojnie, zbyt spokojnie jak na takie wyznanie, zwłaszcza z tych ust. Arnie zmrużył nieufnie oczy, bo... Jak to tak? Jak jego idol może być... z a w i s t n y... nie, niemożliwe!... Ech. Właściwie, co to znaczy „zawistny”?
     Arnie spuścił wzrok, a Malfoy, zupełnie niezrażony tą reakcją, kontynuował:
 - I nie chciałbym, żeby w tym przypadku uczeń przerósł mistrza. Jasne? Ale nauczę cię wszystkiego, co wiem. Jesteś wklęsłym zerem, Arnie, narybkiem narybku – nieczęsto posługiwał się imieniem rozmówców, toteż chłopiec spojrzał na niego w tak onieśmielony sposób, jakby doprawdy dostąpił go ogromny zaszczyt i nieważne, że właśnie został nazwany „wklęsłym zerem”. Arnie miał w sobie szczerą siłę spokoju i akceptację krytyki - być może nawet nieświadomy istnienia tych rzadko spotykanych przymiotów - więc nie oponował, kiedy użyto w stosunku do niego niezbyt chlubnych określeń, a przecież ktoś inny byłby wzburzony, nawet jeśli podświadomie przyznałby rację Malfoyowi. Ślizgon widział to w nim od samego początku, ale dopiero teraz uznał to za pewność.
 - Ten zamek cię zabije, a ci co zabijają jego historię, prędzej czy później zmielą się w proch, rozumiesz? – Arnie pokiwał głową. Tak naprawdę nie miał zielonego pojęcia, co Malfoy ukrył w swojej metaforze - jego horyzonty myślowe, właściwe dla wieku, były jeszcze nieco ograniczone.
     Malfoy przewrócił oczyma.
 - Nie nauczysz się z nimi niczego odkrywczego – niedbałym gestem ręki wskazał na grupkę ćwiczących zaklęcia uczniów, co Arnie podsumował niezbyt przyjemnym pomrukiem. Czyżby Scorpius sugerował coś złego o jego przyjaciołach?
 - Same chęci i pilność nie wystarczają. Obserwowałem cię. Czy ty w ogóle opanowałeś jakieś zaklęcie?
     Arnie uśmiechnął się jakby z wyższością. Sięgnął po różdżkę.
 - CHŁOCZYŚĆ! – odparł głośno, zapewne chcąc, by jego sukces śledziły oczy pozostałych uczniów. Strumień nikłego światła jedynie musnął brzeg poplamionej poduszki.
     Adepci, jak gdyby nigdy nic, wrócili do porzuconych zajęć. Najwyraźniej tego typu sytuacje zdarzały się tu nazbyt często.
 - Nie rozumiem... Wychodziło mi! – zawołał z drżącą pretensją w głosie, ale Malfoy wcale nie wyglądał na zaskoczonego. Przewidywał koleje rzeczy.
 - To zaklęcie było zbyt słabe – powiedział. – Przychodzisz tu raz w tygodniu, oczekując cudu? Systematyczność, pewność siebie i siła. To wyniesiesz z naszych lekcji. A jak nie, to ci łeb ukręcę.
 - …
 - Tylko rękę?
     Arnie uśmiechnął się niepewnie, rozważając, czy powinien wziąć słowa Malfoya na poważnie.
 - Będziesz moim nauczycielem? – spytał, oczekując klarownego potwierdzenia, po którym ten nie mógłby się już wykręcić.
 - Nie. – Scorpius gwałtownym, zamaszystym ruchem nadgarstka zamknął podręcznik, jakim posiłkowali się pozostali, i bez żadnych ceremoniałów cisnął go za pobliską szafę. – Będę twoim koszmarem.
     „Nie oszukujmy się. Każdy chciałby mieć TAKIE koszmary.”

*

     Przybrał fałszywą tożsamość, a raczej podszył się pod kogoś, kto rzeczywiście istniał i miał na imię Luigi, ale z winy niewytłumaczalnego błędu sów nadawczych Rose Weasley uważała, że koresponduje ze swoim sycylijskim kolegą – skąd miała takich egzotycznych znajomych, Malfoy wolał nie dociekać. „Był spokój, ale tylko przez kilka dni. Napisała tuż po swoim wyjeździe. A ja odpisałem. Mała idiotka. Opowiada mi niemal o wszystkim, o tym, jak wygląda życie w miejscu, do jakiego trafiła, jak zyskuje nowe umiejętności, raczy mnie swoimi głupiutkimi, łzawymi przemyśleniami. Czasem jestem na siebie wściekły, że umożliwiłem jej ten wyjazd, jednocześnie odbierając szansę samemu sobie! Ech, ta niedorzeczna chwila słabości! W odpowiedziach nie mogę powstrzymać się, by nie zapytać o samego siebie. Chcę przeczytać, że jej mnie brakuje, że nie zna nikogo takiego jak, ja, że jestem lepszy od tego całego motłochu, który chadza ulicami. Ale ona mną gardzi. Gdybym był Luigi’m, pomyślałbym, że Scorpius Malfoy jest śmieciem. W tak karczemny sposób Weasley mnie opisuje! Kiedy wróci, nie omieszkam się zamachać przed jej twarzą plikiem kopert, które niezmordowanie gromadzę, i już nigdy więcej nie spojrzy na mnie tak, jak spogląda się w chmurę zanieczyszczonego powietrza.”
      Rankiem, długo przed wyzwoleniem Hugona Wealeya spod pręgierza puchońskiej durnoty, Malfoy otrzymał białą kopertę. Lustrując skonsternowanym spojrzeniem zawartość przesyłki, nie sądził, że jego knykcie pobledną bardziej niż zwykle.

     Twój ostatni list mnie zaniepokoił. Mówisz o życiu takie rzeczy... Mam nadzieję, że wkrótce odzyskasz spokój, cokolwiek się wydarzyło. Dlaczego pytałeś o Malfoya? Nie rozumiem Cię... Czemu go bronisz?! Solidarność nie dotyczy tyranów. Nie chcę go widzieć. Zostało tylko kilka dni, a ja mam ochotę wymiotować na samą myśl o powrocie do Hogwartu, na myśl o nim. O jego panoszeniu się, wywyższaniu, dominacji i o kompletnej bezkarności, którą zdaje się chlubić. Nigdy nikt mnie tak nie upokorzył, nie zmieszał z błotem! Mówię o nim samymi monosylabami, krótkimi frazami, chociaż mogłabym powiedzieć wiele na jego temat, ale słowa grzęzną mi w gardle z obrzydzenia, wstrętu! Nie będę określać go nużącymi poematami, jak inni. Sądzą, że jest idealny. Gdy mieszkałam z nim, poznałam go ze wszystkimi wadami, od początku, jakbyśmy się nigdy wcześniej nie znali. Wtajemniczył mnie, mniej i bardziej świadomie, w swoje słabości. Chyba nie przypuszczał, że wszystko, co mi przekazywał, ja odnotuję sobie bardzo uważnie i będę to przywoływać. Wpuścił mnie do swojego życia. Nie, zostałam do niego wepchnięta, mimo że się wzbraniałam, zapierałam rękoma i nogami! To nie ideał polubiłam. Polubiłam chłopca, którzy nie może spać, z niepojętą dla mnie pasją poleruje butelkę drogiego wina i uwielbia czekoladowe żaby. Miał urodziny. Nawet kupiłam mu takie duże opakowanie, bo po nich jego humor zwykł ewoluować na wybitnie dobry, a ja lubiłam, kiedy się śmiał, bo śmiał się, jak nikt inny. I to tym śmiechem mnie zabił, wtedy na wzgórzu. Śmiał się ze mnie, nigdy tego nie zapomnę. To górnolotne słowa, ale nie na wyrost. Prezent wyrzuciłam do rzeki, popłynął z nurtem i kawałkami rozkruszonego, grudniowego lodu. Myślałam, że coś się zmieniło. Od tamtego wieczoru nie zastanawiam się już nad niczym. Jestem tu szczęśliwa, stopniowo przestaję martwić się o cały świat. Muszę stać się silniejsza, bo kiedy wreszcie spotkamy się twarzą w twarz, powiem mu: „Nie będę twoją ofiarą”. Nie spuszczę głowy jako pierwsza. Ale mniejsza o to, nie rozmawiajmy o nim, jest wiele ciekawszych i ważniejszych tematów.

     Teraz, pod osłoną nocy, spoglądając machinalnie w kierunku zamkniętych drzwi, poczuł, jak coś nieznośnie wrzącego przebiega przez jego żyły. Rozsądek utrudnił mu rozszarpanie o brzasku  otrzymanego listu na strzępy - następnego do imponującej kolekcji. Ale ten pokój... Niczego tam nie zmienił. Skrzaty nadal wymieniały pościel, stawiały nową świecę na stoliku, wietrzyły pokój, przypinały zasłony z zerwanych żabek. Myślały, że nadal ktoś tam mieszka. Malfoy doskonale wiedział, że już nikogo tam nie ma, a mimo to nie wyprowadził ich z błędu. Gdziekolwiek się nie ruszył, doświadczał pewnych wizji, krótkich, przelotnych wspomnień. Nawet dziś, gdy uczył Arnie’go, przez chwilę miał nieodparte wrażenie, że Gryfonka nagle wkroczy do klasy, cała w feworze, z rozwianym włosem, i obdarzy go jednym z tych swoich oskarżających spojrzeń, jakie zwykle miała w zanadrzu. Coś maszerowało mu w żołądku, ilekroć o niej myślał. Nie uważał tego za tęsknotę. To była tęsknota.

     „Dziewięć dni. Im ty jesteś szczęśliwsza, tym ja czuję się podlej. Nie chcę tak się czuć. Twoja katorga zacznie się od nowa. Jeszcze dziewięć dni, kochanie.”

     Bardzo, bardzo gorzka...

~*~*~

* Jest to myśl Malfoya, której nie wypowiedział na głos.
** Myśl, którą wyłowił Dae przy pomocy Legilimencji.

Jeśli ktoś nie pamięta historii Amelii, którą bardziej przybliżyłam w odcinku 33 pt. „Czarno-biały świat”, to zachęcam do przypomnienia sobie ;)
*** Sfera osobista (od 46 cm do 122 cm) jest wykorzystywana np. na przyjęciach, w pracy lub w spotkaniach z przyjaciółmi. Zapewnienie podanych odległości między osobami nam zapewnia komfort i poczucie bezpieczeństwa, natomiast innym daje poznać, że nie odnosimy się do nich chłodno. Sfera intymna (od 15 cm do 46 cm) jest zarezerwowana tylko dla osób bardzo blisko związanych emocjonalnie z nami. Spotykamy ją np. w przypadku współmałżonków, dzieci, rodziców oraz bliskich przyjaciół. Naruszenie tej sfery przez obce osoby powoduje nie tylko reakcje psychologiczne w postaci utraty komfortu psychicznego, ale także reakcje typowo fizjologiczne, typu zwiększona szybkość pracy serca, większe wydzielanie adrenaliny, potliwość oraz przygotowanie mięśni to ataku lub ucieczki. (źródło: http://luktom.biz/entry/28/strefy-i-terytoria)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz