39. " Spowiedź "




     Piątkowe spotkanie Zgromadzenia Orłów rozpoczęło się punktualnie o godzinie dwudziestej trzeciej i zwabiło do podziemnej groty kolejny tuzin zapalonych uczniaków. Ośmiu pełnoprawnych członków stowarzyszenia obserwowało marne popisy rekrutów z wymownymi, cierpkimi uśmieszkami, które również podzielili wywyższony na piedestale Scorpius i Dae zgarbiony w zaciemnionym kącie. Może już wtedy powinien zastanowić się, dlaczego świece zawsze rzucały jasną poświatę na Malfoya, a jemu niechętnie pozostawiały posępny cień. Nigdy się nie skarżył, bo nie widział w tym niczego złego. Tyle zawdzięczał Scorpiusowi, że nawet ignorancję innych puszczał mimo uszu. Miał u niego dług. Skąd mógł wiedzieć, że ten został już dawno spłacony, a Malfoy zaciągnął u niego swój własny, o wiele, wiele cięższy?...
     Scorpius opuścił rękę, dał mu znak. Dae zwinnie, choć z niezaprzeczalną dla siebie nonszalancją, machnął różdżką. W próżni zawisła niematerialna, gorejąca tablica – Dae przyciągnął ją do siebie krótkim zaklęciem, przyłożył rękę do symboli każdego z dwunastu aktywistów Zgromadzenia i ożywił skamieniałe postacie avatarów. Kruk spod jedynki nieomal dziabnął go w palec, wąż powoli zwinął się w swój numer – ósemkę, a liczba doskonała – dwunastka – rozbrzmiała dostojnym zawołaniem orła. Chłopak nakreślił na planszy piętnaście numerów, oznaczających rekrutów. Żaden znak, żadne zwierzę tkwiące wytrwale przy wcześniejszej dwunastce, nie pojawiło się przy świeżo wypalonych w powietrzu nazwiskach – kolejnego, ewentualnego członka Stowarzyszenia miały wyłonić dzisiejsze pojedynki. Scorpius kiwnął nieznacznie głową, na co Dae pchnął lekko tablicę, która wzniosła się ku górze, ostygając nad głowami zgromadzonych i reprezentując sobą coś w rodzaju cennego trofeum. Wszyscy byli świadomi tego, że nikt, przeszło od roku, nie dostał się do Stowarzyszenia, chociaż kilku niemal otarło się o zaszczytne, trzynaste miejsce. Definitywna decyzja należała do Przewodniczącego, czyli Scorpiusa Malfoya, a ten albo nie widział w uzdolnionym rekrucie tego, co pozostała, jak na jego gust zbyt optymistycznie nastawiona jedenastka, albo po prostu nie miał humoru i odrzucał każdego, tylko po to, by podnieść swoją samoocenę i cieszyć się, że jest takim wszechmocnym dupkiem.
     Ale powód był zupełnie inny. Podświadomie bał się konkurencji. Myśl, że Zgromadzenie mogłoby stać się wylęgarnią takich mistrzów jak…
     Scorpius machinalnie spojrzał w kierunku tablicy. Śnieżna pantera jedenastki znieruchomiała w pozie sfinksa, a Smok dziesiątki schował głowę za ogon. Numery te były nieczynne z bardzo błahego powodu – ich właścicieli nie było w zamku. Patrząc na śnieżną panterę Caleba, Scorpius uśmiechnął się słabo, z ledwo co dostrzegalnym żalem. Inaczej sprawa miała się z dziesiątką – ilekroć myślał o Zane’ie, czuł na podniebieniu jakiś nieprzyjemny, cierpki posmak, którego nie mógł się pozbyć przez długie godziny. Bał się, że jeśli ta prawda wyjdzie na jaw, to wywlecze za sobą na światło dzienne kolejną tajemnicę i całość przybierze wymiar ogniw spajających łańcuch. Wiedział, że wszystko łączyło się w jedno - cóż, w tym przypadku właściwie w niego.
     BACH. Zaklęcie jakiegoś młokosa odbiło się rykoszetem o przezroczystą ścianę, która oddzielała ich bezpieczną wnękę od pola bitwy. Scorpius potrząsnął trzeźwo głową. Dopiero teraz doszło do niego, że na podeście pojedynkowali się dwaj niezwykle zdeterminowani adepci, a do jego obowiązków należało wnikliwe obserwowani ich poczynań i wystawienie podsumowującej oceny. Oczywiście każdy z dwunastki miał prawo dać swoją subiektywną notę, natomiast były to głosy cząstkowe. Werdykt Malfoya stanowił decydującą większość.
     Powinien się skupić, tak, oczywiście… Ale po co to wszystko?... Nikt nigdy nie był tak dobry, jak… Nikt nie mógł go pokonać… Ale  o n  go pokonał… Wypędził z tego zamku raz na zawsze. Pamiętał, że śmiał się z niego… „Jesteś sprytny, ambitny… Nie licz na nikogo, a może coś z ciebie będzie.”
     Potarł uporczywie swoje skronie, schował oczy w otwartej dłoni. Słyszał głos. W swojej głowie. Uszach. Wzroku. Istne szaleństwo.
     „Ja nic nie zrobiłem!”
     Znowu to samo… Od kilku dni obezwładniało go paraliżujące poczucie końca.
     Wciągnął głęboko powietrze, zrobił kilka chwiejnych kroków w bok. Napotkał zdziwione spojrzenie Masaki i krótkie, niepewne pytanie:
 - W porządku?
 - Jasne. – Już dawno przestało być w porządku.
     Dae skinął głową, a po chwili na jego usta wpłynął zadowolony uśmiech.
 - Mały jest świetny! – Scorpius, wiedziony sugestywnym spojrzeniem kolegi, przeniósł uwagę na podest i drobnego, choć bardzo rezolutnego, zwinnego chłopca, uwijającego się między tabunem zaklęć, jak wdzięczny koliber.
     „Nigdy nie będziesz jednym z nas. Pamiętaj, mały.”
     Znowu… ZNOWU!
     Mały… mały… mały…
 - Co jest… – W oddali, na jednym z krańców podwyższenia, tuż za wspomnianym graczem, majaczyła jakaś sylwetka. Wysoki, ciemnowłosy chłopak z ramionami bezkompromisowo zaplecionymi za piersiach przyszpilał go wzrokiem; zacięta mina, wrogi błyski w oku, zaciśnięta pięść i żółty emblemat na piersi… Kontury wyostrzyły się.
     Malfoy zmrużył powieki, chcąc się upewnić, chcąc… Ale nie było mowy o żadnej pomyłce. Skonfundowany obserwował, jak usta chłopaka otworzyły się w ironicznych słowach.
 - Ja pamiętam. A ty… Malfoy…?
     Zdezorientowany Ślizgon popatrzył na całą tę kohortę, którą ktoś kiedyś ozwał Zgromadzeniem Orłów, i nagle zdumienie wyparło nieokiełznane przerażenie – nikt oprócz niego nie słyszał ani nie widział tamtej postaci. 
     Wypadł z groty bez żadnego wyjaśnienia.

*

     Dobry Scorpius zdziwił się, kiedy usłyszał ciche wyrzuty sumienia w głowie swojego właściciela. Siedząc na zewnętrznym brzegu człowieczego Styksu, mącił wodę energicznymi wymachami stóp. Rzeka po tej stronie wydawała się być przejrzystsza niźli w okolicach drzemiącego na drugim brzegu Złego Scorpiusa.
 - Kim był tamten chłopak? – spytał zadumany Dobry Scorpius, ciekaw jak zwykle. 
     Zły Scorpius niechętnie otworzył jedno oko i parsknął uciesznie.
 - Ktoś, komu nasz kochany Scorpius odebrał wszystko i nigdy tego nie żałował! Echhh, moja krew!
 - Więc dlaczego teraz…
 - Daj mi spać, mendo! – Zły Scorpius nerwowo przewrócił się z jednego boku na drugi i prychnął krytycznie pod nosem, jakby to jeszcze miało jakieś znaczenie.
     Dobry Scorpius uśmiechnął się skrycie. Wszystko miało znaczenie.

*


     Tegoroczne ferie nadeszły tuż po przerwie świątecznej. Scorpius bez chwili namysłu wrócił do zacnej posiadłości rodziny Malfoyów, zaopatrzony w liczne księgi, które zamierzał wnikliwie przestudiować w trakcie wolnego tygodnia i zająć czymś swoje skołatane myśli.
     „Nosi mnie, rozdziera w tę i w tamtą. Muszę coś zrobić, ale nie wiem co. W głowie pustka, złe myśli bolą, plątają się ze sobą; gdzie prawda, gdzie fałsz, gdzie ja. Muszę pozbierać się w kupę, wyznaczyć sobie jakiś konkretny cel i dążyć tylko do niego. Zabini. Pojadę do niego. Teraz, natychmiast. Będę mu kłamał w żywe oczy, aż sobie przypomnę, jakim jestem sukinsynem. Pochłonie każde moje słowo z tą samą uległością i podziwem, co inni. Tylko ona mi nie uf… Zła myśl, przestań…! Czekam aż wszystko wróci do normy - ja tu, ty tam… Chcę odzyskać swój fałsz!”
          Gdzie podział się jego fałsz, gdy Scorpius wyjrzał przez okno i zobaczywszy na zewnątrz zmrożony śnieg, szepnął cicho do siebie: „nienawidzę tego białego pustkowia”. Gdzie był jego fałsz, kiedy zamrugał kilkakrotnie powiekami, jakby coś go bolało. Gdzie był ten cholerny fałsz, gdy przemierzywszy zwały niebieskawego śniegu, przerzucił nogę przez korpus swojego motocykla; gdy cisnął kaskiem o mur obrośnięty bezlistnym, bordowym krzewem i już po niego nie sięgnął. Noc była jego bezwzględnym prokuratorem, tabletka argumentem wykazującym niewinność. Argumenty skończyły się po kilku smętnych dniach. Kara zapadła cicho, niepostrzeżenie i była jak nigdy niewypowiedziana spowiedź.

*

     Naciskał pedał gazu, sprawiał, że gęsto prószący z nieba śnieg nie zdążył nawet musnąć czubka jego nosa. Czuł na powiekach mróz, nie mógł oddychać – wszystko w nim zgodnie zamarzało. Wieczorny cień drzew kładł się tuż za nim, gonił koła motocyklu. Aleja, połyskująca fioletem i srebrem, z uwieszonymi po obu stronach głowami posępnych strażników, zdawała się tłumić wściekły ryk maszyny. Był tylko on, cisza i puste pudełko po tabletkach w kieszeni.
    Miał niemal zamknięte oczy, mrużył je, bo nie chciał widzieć. Zaczął się sobą brzydzić, pomyślał, że gdyby ktoś namalował jego portret przez pryzmat tego, co zrobił, chlasnąłby czarną farbą na sam środek płótna i niedbale ją rozprowadził.
     Coś jednak przykuło jego uwagę. Jakaś postać szła z naprzeciwka i w pewnym momencie przystanęła. Albo on jechał tak szybko? Przyśpieszył, nie potrafił znieść myśli, że ktokolwiek mógł go teraz zobaczyć, w takim stanie, w stanie nijakim, pośrednim, w stanie samotności. Już mijał nieznajomego, gdy niespodziewanie przyuważył kolejną osobę i jeszcze jedną, i jeszcze, i jeszcze psa drepczącego nieopodal. Zmarszczył czoło, obejrzał się, Boże, Rose Weasley, skąd ona się tu wzięła? Waid… co, wrócił? Co jest grane?!... Kimie?... KIMIE!!!
     Ostro skręcił w bok, pragnął zawrócić, krzyknąć, powiedzieć, szepnąć. Wpadł w poślizg, motocykl zaczął niebezpiecznie rotować. Powietrze szarpało nim, aż w końcu chwyciło za ramiona i powaliło na ziemię. Motor bezlitośnie pchnęło wprost na ścianę zmrożonych drzew.
     Leżał na plecach, twarzą do szarego nieba. Śnieg przykrywał jego ciało jak kołdra śmierci. Oddychał miarowo, regularnie. Pomyślał, że umieranie wcale nie jest takie złe. Tylko ta przymuszona, standardowa retrospekcja, ciąg obrazów, o których sądził, że zniknęły, że przecież skutecznie starł je paznokciami, jak przy odruchu przeczesywania włosów – tylko ta retrospekcja… Tylko to streszczenie, ten skrót… Tylko tego nie chciał widzieć.
     Leżał na plecach, twarzą do szarego nieba. W kieszeni spoczywało puste opakowanie po tabletkach. Już nic nie mogło go uratować.

*

Okiem Scorpiusa.

     Kiedy nie wiesz, jak zacząć, byś nigdy się nie skończył, musisz przygotować swój misterny plan działania. Jedenastoletni chłopcy są naiwni, wierzą, że jeśli tylko będą czegoś mocno chcieli, wszystko im się uda. Tak wmawiają im rodzice, żeby zaszczepić w nich jakieś bezsensowne idee. Dwunastoletni już wiedzą, że będą pomiatani z racji swojego wieku. Trzynastoletni wyrażają bunt przeciwko takiemu systemowi. Czternastoletni snują na boku jakieś głupie konspiracje. A piętnastoletni… piętnastoletni mszczą się za wszystkie te lata lekceważenia.  Biją mocniej niż tamci. Precyzyjniej.
     Opowiem ci moją historię. Pomyślisz, że nie byłem dobry. Ale czy ktokolwiek zły mógłby zajść tak daleko?
     Ja…
     Nie wiem.

*


     „Rose Weasley.
     Imię i nazwisko pecha.”

    To, co spędza mi sen z powiek, a co zarazem uśpiło moją czujność, zadziwia mnie samego. Nie wiem, dlaczego… hm… zabolał… mnie ostatni list od niej. Nie wiem. Być może z powodu mojego egocentryzmu lub z chęci uzależnienia od siebie wszystkich, którzy nawiną mi się pod rękę. Dziwią mnie moje reakcje. Dziwi mnie moje zachowanie. Sam sobie dziwię się, bo gdy leżę tu, na śniegu, ze zgrabiałymi, sparaliżowanymi kończynami, pomyślałem o niej, jako o pierwszej osobie, którą mogłem skrzywdzić, nie, którą skrzywdziłem na pewno. Krzywda. Nie lubię takich słów, nie lubię czegoś, co jednoznacznie kojarzy się z sentymentem, ckliwością i słabościami. Nie lubię słów: „tęsknię”, „kocham”, a nawet „nienawidzę”, bo wszystkie te wyrazy są synonimami jakichś uczuć. Nie zostanę słownikiem synonimów. Chcę tu zasnąć, jestem już zmęczony. Zmęczony własną nieprzewidywalnością. No i ciągle się powtarzam. Nie wiem, nie wiem…
     Gdy widziałem ją po raz ostatni na wzgórzu, dokładnie dwudziestego czwartego grudnia ubiegłego roku, zarejestrowałem jej wyraz twarzy. Określały go wściekłość, pretensje i upokorzenie. Nie czuję się najlepiej, przywołując tamten obraz - fizycznie, psychicznie – każde zdarzenie staje się dla mnie uderzająco oczywiste i wyraźne. Wtedy takie nie było.
     Weasley nie ma bladego pojęcia, że krótką chwilę po tym, jak uciekła ze wzgórza, pobiegłem za nią. Nie było mi przykro, nie targały mną żadne dotkliwe wyrzuty sumienia - coś, co poderwało mnie wówczas z nóg i szepnęło: „Idź”, krążyło w moich żyłach, a później zatarło wszelkie ślady, jak zbrodniarz. Zatrzymałem się w połowie drogi, bo dopiero wtedy uświadomiłem sobie coś istotnego. Że niby co jej powiem, jak nie mam zamiaru niczego mówić? Że po co to wszystko? Po co ta szopka, to żałosne przedstawienie rodem z jakiegoś podrzędnej klasy romansidła? Wycofałem się, jak zawsze, kiedy stąpam po niepewnym gruncie, przeciętym rysami lodzie.
     Zebrałem fakty wtedy, zbiorę fakty teraz. A fakty są takie, że ona mnie nie chce. Nie łudźmy się. Nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek chciała, nie wiem czy nawet ja chcę ją. Czy to dobrze, czy źle, cóż, po prostu boję się, że miała jakieś znaczenie w moim świecie, że gdzieś tam figurowała w mojej hierarchii. Czegoś mi brakuje. Jeśli jest to ostatni moment mojej szczerości – chyba nawet pierwszy – muszę to powiedzieć. Powiem, że nie tęsknię. Nie kocham. Ale już nie nienawidzę. Nie nienawidzę.
     Będę jeszcze bardziej słaby. Pulsująca pustka. Tak brzmi mój synonim najgorszego, najwolniej rozrywającego bólu. Czuję to. Wiem to.

*

     „Człowiek, który był lepszy ode mnie we wszystkim oprócz nieuczciwości.
     Zniszczyłem go, zabierając wszystko za jednym zamachem.”

     Pamiętam go aż nazbyt dobrze. Abraham Waid był mózgiem Hogwartu, myślą przewodnią Francisa Sage’a, który do tej pory działa w moich kręgach. Wtedy jednak funkcjonowało tylko jedno określenie. S i ó d m o k l a s i ś c i. Wiedli prym w całym zamku, wyznaczali reguły i bezkarnie łamali je z racji tego, że w każdej chwili mogli coś zmodyfikować, nanieść poprawki bez żadnych konsekwencji. Nie podobało mi się to. Już wtedy obejmowałem wśród uczniów bardzo solidną, wysoką pozycję, ale „byłem tylko piątoklasistą”, toteż nie miałem żadnych szans, żeby wkupić się w łaski elity. Waid wyraźnie wysforował się na prowadzenie, był piekielnie inteligentny i reprezentował sobą wybitnie niebezpiecznego przeciwnika. Doskonale wiedział, że niezmordowanie aspirowałem do roli jednego z nich, jak nie ważniejszego od tej całej zgrai ważniaków bez charakteru, ale… Ale. No właśnie. Śmiał się. Śmiał się, ilekroć ktoś wspominał o moich osiągnięciach, przydatnych talentach. Ucinał temat, bo nie było mowy o tym, by „Ślizgoni odzyskali swoją dawną świetność, nastała nowa era, rozumiecie?”.
     Uczyłem się, zawzięcie zgłębiając tajniki magii, nie tylko tej na poziomie klasy, do jakiej uczęszczałem – byłem ponad wszystkim i wszystkimi, ćwiczyłem lot na miotle, możliwości własnego umysłu, przyłożyłem się do Eliksirów, tworząc własne, niepowtarzalne mikstury. Poszerzałem swoje możliwości poprzez niestrudzone dążenie do celu. Patrząc na tamtą sytuację z perspektywy czasu, sądzę, że Waid nieświadomie mi pomógł. Zmobilizował mnie do działania. Zwątpienie innych zawsze dawało mi mocnego kopa, a ja nie zamierzałem leżeć plackiem na ziemi i pozwolić na bezceremonialne podeptanie, jak gówno wartego śmiecia, jak niedopałek papierosa. Kroplą dopełniającą czarę goryczy był mecz Quidditcha, którego Ślizgoni rozgrywali przeciwko Puchonom. Jak nie trudno się domyślić, Waid był kapitanem drużyny, a oprócz tego również ścigającym. Byłem wówczas jeszcze Obrońcą, dopiero później, gdy zrobiono ze mnie kapitana, wdrożyłem w życie własną strategię, wprowadzając zmiany w kadrze i rozmieszczeniu drużyny.
     Wyobraź sobie boisko, błyszczące od zaczarowanych transparentów, kolorowych czapek i atrybutów uczniów z poszczególnych Domów, i szum. Szum rozwścieczonej, podekscytowanej widowni, niecierpliwie czekającej na ostatni gwizdek sędzi – dźwięk, który nastąpi dokładnie za dwie minuty. Wyobraź sobie tablicę z punktami. 120:120. Szukający z obu drużyn są bezsilni, znicz złośliwie umyka im z dłoni, drwi z ich zaciętych min i dzikiej frustracji. Nikt nie pamięta o kilkudziesięciu pierwszych minutach świetnych strzałów i brawurowych akcji, liczą się tylko ostatnie sekundy.
    Więc jest Waid, pikujący po kafla w dół, publiczność wyje, skanduje, rozhisteryzowane dziewczyny krzyczą: „Rozbije się, łaaa, łiii!”. I tak dalej. Nie wiem, co zrobił ten drań Waid, że jednak nie utarł się na miazgę. Od tamtej pory zacząłem studiować mugolskie prawa fizyki. Byłem pewien, że cwaniak obliczył sobie na boku własne możliwości i przewidział, kiedy powinien poderwać miotłę w celu uniknięcia zderzenia z murawą.
     Więc jest Waid. Trzyma pod pachą kafla, przerzuca go do drugiego Ścigającego, który z powrotem, po ominięciu ślizgońskiego, klnącego Pałkarza, podaje go Waidowi. Waid leci w moim kierunku z zawrotną prędkością. Pytanie: „O której obręczy myśli?”, dostaje błyskawiczną odpowiedź. Waid robi niespodziewany zwód.  Środkowa. „Dziesięć punktów dla Hufflepuffu!”. Rozbrzmiewa gwizdek, uwieńczający mecz. Koniec. „130:120 dla Hufflepuffu! Ojj, mina Obrońcy Slytherinu jest bardzo uzasadniona. Cóż za emocje!”
     Smak porażki – nieopisany. W głowie kotłowało mi się multum myśli, byłem rozgoryczony! Waid, wyniesiony do góry przez swoich kumpli z drużyny, skoczył na równe nogi tuż przede mną. Uśmiechnął się z widoczną satysfakcją, ale także z pewnego rodzaju współczuciem. Nie potrzebowałem żadnego współczucia!
 - Dobrze ci szło, nie martw się. Jesteś sprytny i ambitny. Tam, przy obręczach, byłeś skazany na siebie. Naucz się osiągać optimum własnych możliwości w samotności. Nie licz na nikogo, a może coś z ciebie będzie - ale nie w naszych szeregach. Nigdy nie będziesz jednym z nas. Pamiętaj, mały  – poklepał mnie po plecach i odszedł w ferworze pogwizdywań i okrzyków radości, jakie wywoływały towarzyszące mu grupy kibiców i fanek.
     Więc byłem sam – samotny – i rosłem w siłę. Waid nie podejrzewał, że w jego ‘radzie’ odnajdę drugie znaczenie. Pamiętaj, że nie tylko ty jesteś inteligentny. Inspirujesz innych ludzi. Kto wie, kiedy, gdzie i których z nich odważy się użyć wobec ciebie twojej własnej broni. Urok i inteligencja potrafią zabić. Biłem mocniej niż on. Precyzyjniej. Zmieliłem Waida w proch. A raczej w biały proszek…
     Plan był trudny w realizacji, ale możliwy. Tak, jak mówiłem – eksperymentowałem, toteż przygotowanie Eliksiru Wielosokowego nie stanowiło dla mnie zniechęcającej bariery. Trudniej było zdobyć włos Waida. Miałem jednak dostęp do boiska i – jeśli zachowałem odpowiednią ostrożność – także do szatni wszystkich drużyn. Tuż po meczu, gdy upewniłem się, że publiczność opuściła stadion – wkradłem się do siedziby Puchonów i zebrałem z koszulki Waida, oczywiście oznaczonej wielką jedynką, kilka włosów. Reszta poszła zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami.
     Waid posiadał własną pracownię, w której się uczył, tworzył mikstury, wymyślał nowe zaklęcia. Kwaterę tę przydzieliła mu sama dyrektorka szkoły, która nawet nie kryła się z tym, że zagwarantowała mu posadę nauczyciela po skończeniu szkoły. Nie znosiłem go głównie przez to, że mi imponował. Natura wyposażyła go w ponadprzeciętne przymioty, ale nie lubiłem tego przyznawać przez pryzmat własnej zazdrości. Do pracowni hasło wstępu posiadali tylko McGonagall, Waid i jego kilku zaufanych kumpli, z których jednego, na dobrą sprawę, zmanipulowałem. Dzięki paru zaklęciom na drugi dzień niczego nie pamiętał. Bezbolesny kac w pigułce, krótko mówiąc.
     Miałem więc Eliksir Wielosokowy, hasło, potrzebowałem jeszcze czegoś bardzo… przekonywującego. Akurat w tamtym okresie dorabiałem sobie na boku, nie chciałem brać kasy od ojca. Handlowałem „Śnieżną Utopią” – tak nazwałem swój zmodyfikowany, ulepszony biały proszek, no wiecie, co mam na myśli. Nie przewidziałem tylko jednego, bo, owszem, to był świetny, udoskonalony narkotyk, ale nie każdy organizm reagował na niego tak, jak przewidywałem. Kiedy w Hogwarcie nastąpiło pasmo zatruć i Skrzydło Szpitalne niemal pękało w szwach (nikt nie potrafił zdiagnozować przyczyny tych dziwnych zbiegów okoliczności, bo mój specyfik był niewykrywalny), postanowiłem działać… jak to się mówi?... yhm… upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Dokładnie. Na przełomie czasu żałuję tego, co zrobiłem. Waid i tak był w siódmej klasie, mogłem poczekać jeszcze kilka miesięcy, on skończyłby szkołę, a ja mógłbym zająć jego miejsce. Ale ja nie chciałem zajmować niczyjego miejsca, stanowić jakiegoś tam zastępstwa. Duma. Wtedy była duma. I przemożne pragnienie udowodnienia czegoś całemu światu.
     Wypiłem eliksir, wykorzystałem odpowiednią okazję, przemyciłem się do jego pracowni, skrzętnie ukryłem w jego szafce dużą torebkę „Śnieżnej Utopii” oraz częściowy spis ingrediencji, niby niedbale naskrobaną notatkę, którą miał się posługiwać w trakcie przygotowywania mieszanki. Zostawiłem też parę trudnych do zdobycia składników. Musiałem przeboleć tę stratę. Później wysłałem list. Bardzo treściwy list od serdecznego informatora. Podłość w całej krasie.
     Pamiętam tajne spotkanie prefektów, na którym się zjawiłem. Już wtedy piastowałem stanowisko prefekta Slytherinu, Waid był prefektem naczelnym, a jakże. Nikt nie wiedział, o co chodzi, nawet ja nie skojarzyłem faktów od razu, choć powinienem. Wszyscy czekali na rozwój akcji i wyjaśnienie – w końcu niecodziennie zwołuje się tego typu posiedzenia późno w nocy.
     McGonagall wyglądała na wyjątkowo przygnębioną. Unikała wzroku rozespanego, trochę sfrustrowanego Waida przez długie minuty niepewności. Gdy zatrzymała się, posyłając porozumiewawczy, kwaśny uśmiech w kierunku rady pedagogicznej, oblała mnie fala gorąca. Kątem oka zerknąłem w kierunku Waida i zrozumiałem, jak kolosalny popełniłem błąd.
- Nawet…  - zaczęła dyrektorka, poprawiając okulary i obrzucając Waida rozczarowanym spojrzeniem. – Nawet nie wiem, co powiedzieć – ściszyła głos. – Wiązałam z tobą tyle nadziei, sądziłam, że zaczniemy współpracę, gdy skończysz szkołę, a ty… - Z ciężkim westchnieniem sięgnęła ku kieszeni, wydobywając z niej sporych rozmiarów opakowanie. – Powiedz mi, co to jest?
     Waid otworzył szeroko oczy.
 - Ja… Skąd to… Skąd to pani ma? – zdołał wykrztusić.
 - Dostałam anonimowe zgłoszenie, tłumaczące ostatnie zatrucia. Osoba ta zasugerowała mi, żebym się tobie przyjrzała. Ach, Waid...
 - Nie rozumiem… Co ja mam z tym wspólnego?
 - Wspólnie z kilkoma nauczycielami przeszukałam twoją pracownię… Znalazłam w niej właśnie to – otworzyła pakunek i wysypała na rękę małą ilość białego proszku.
     Waid przełknął boleśnie ślinę.
 - Chyba pani nie uwierzyła…? Ja nigdy nie mógłbym...
     Nikt mnie nie podejrzewał, bo niby dlaczego miało być inaczej? Uczniowie, którzy się u mnie zaopatrywali, nie wiedzieli, kto właściwie sprzedaje im ukochany, magiczny proszek… Opanowałem najrozmaitsze zaklęcia, wiedziałem, jak pozostać anonimowym. Przecież piątoklasista nie mógłby dokonać czegoś takiego! Tylko ktoś z umiejętnościami, no cóż… dajmy na to… na przykład Waida?... był w stanie wykonać taką mieszankę. A on przecież kochał Eliksiry… Mój towar był naprawdę doskonały i schlebiało mi to.
     Zmieszałem Waida z błotem, okryłem hańbą jego rodzinę, pozbawiłem jakichkolwiek znajomych. Żaden z jego ambitnych, inteligentnych kumpli nie chciał być kojarzony z kimś, kto handlował narkotykami i pewnie sam je brał – to by tłumaczyło tę nieprzeciętną wiedzę, sprawność, bystrość, oczywiście… Waid został dyscyplinarnie wydalony ze szkoły, cicho i dyskretnie, żeby nie wyszło na jaw, jak bardzo McGonagall pomyliła się, mianując go w myślach swoim przyszłym następcą. Prefekci zostali zobowiązani do zachowania absolutnego milczenia. A rodzice Waida… „Taki wstyd, mój Boże, taki wstyd!”… Szanowany, apodyktyczny ojciec, przytłoczona matka, która boi się wychodzić z domu, bo przesiedziała w nim całe życie, gotując, sprzątając i potajemnie nakazując własnym dzieciom „uczyć się, dużo, dużo uczyć się i spełniać swoje marzenia!”, wzbudzać coś, czego nie da kupić się za żadne pieniądze. Coś, co zwie się respektem.
     Waid był w siódmej klasie, osiągnął więc pełnoletniość. Ojciec wyzbył się jakichkolwiek skrupułów, gdy wywalał go z domu. Wyznaczył żelazne reguły, według których wszyscy członkowie rodziny mieli żyć, wynosić ponad resztę, jako priorytet. Waid bezsprzecznie złamał najważniejszą. Nikt nie słuchał jego krzyków i wyjaśnień, bo nikt nie pytał się ‘dlaczego?’.
     Nie wiem, gdzie się podział i czy ktoś zatrudnił go z jego „burzliwą przeszłością”, powinno mnie to niewiele obchodzić. Prawdopodobnie matka jeszcze przez długi czas, wbrew zakazowi męża, wysyłała mu pieniądze. Później przestała, ojciec Waida odebrał jej wszystkie upoważnienia do kont bankowych. Miałem swoje źródła informacji.
     Byłem bezpieczny tylko przez chwilę. Uczyłem się na błędach – w sprawie Waida moim błędem stał się zbytni pośpiech, a przy Zane’ie, cóż, po prostu nieuwaga. Nie spodziewałem się, że ten kretyn podejrzewał mnie od samego początku. Kiedyś, na jednej imprezie, upił mnie i wkradł się do mojej pamięci. Tego, co zobaczył, nie przekazał dyrekcji, ale zachował dla siebie jako potencjalny przedmiot szantażu. Nie przypuszczałem, że jednak go wykorzysta. Całość przybrała wymiar łańcucha – tuszowanie pewnej sprawy groziło zdemaskowaniem poprzedniej.
     Jeśli przeżyję, będę zmuszony pilnować tej… A m e l i i… Niezbyt podoba mi się wizja śledzenia i eliminowania kogokolwiek, kto się do niej zbliży na dłużej niż lekcję, ale nie mam innego wyjścia. Nie mogę się skończyć. Nie mogę pozwolić, by ktoś mnie wykończył!...

*

     „Najkrótsza chwila w moim życiu, najdłuższa p u l s u j ą c a  p u s t k a.
     Tak naprawdę nigdy jej nie poznałem. Żałuję.”

     Kimie Masaka była trochę dziwna, jej rodzina uważała nawet, że oszalała. Mieszkali w małej wiosce, tak małej, że wszyscy mieszkańcy zaliczali się do grupy twoich sąsiadów, ale nie sądzę, by z tego faktu płynęło więcej korzyści.
     Odkąd pamiętam, lubiła mówić, że czas się z nią nie zgadza. Lubiła też wspinać się na wysokie drzewa, aby być ponad wszystkim tym, co spotykała na ziemi. Widziała coś więcej niż niebo i horyzont. Nigdy nie powiedziała, co to było. Często wdrapywała się na dach swojego domu i siedziała tam dopóty, dopóki ktoś siłą jej stamtąd nie ściągnął. Większość czasu spędzała w pokoju, mimowolnie była jego więźniem. Rodzice wyznaczali jej godziny, które mogła strwonić w ogródku, byleby tylko nie zbyt blisko ogrodzenia, bo istniało duże prawdopodobieństwo, że ktoś przyuważyłby jej dziwaczne zachowanie. Nie dość, że ich syn-czarodziej chodził po wiosce z jakimś patykiem wetkniętym w kieszeń spodni, to jeszcze córka rozmawiała z wyobrażonymi przez siebie stworami?! Rodzice Dae’a byli dobrzy, ale zbyt prostolinijni, zamknięci na realia świata, w jakim my – czarodzieje – egzystowaliśmy. Życie w takiej mieścinie rządziło się swoimi prawami, a oni nie zamierzali być wykluczonymi odludkami. Dae długo wzbraniał się przed powiedzeniem mi prawdy o tym, w jakich warunkach żyje i jak ograniczonych ma rodziców. Byłem do niego tak przywiązany, że nie mierzyłem go miarą lokat w banku, jak to wyglądało w innych przypadkach. Był moim przyjacielem, a ja byłem jego przyjacielem. Nie wiedziałem, co to znaczy - wiedziałem tylko, że nieźle to brzmiało i bardzo szybko spodobało mi się takie nazewnictwo.
      Gdy w zeszłoroczne wakacje przyjechałem do niego na kilka dni, pierwszą rzeczą, która naprawdę rzuciła mi się w oczy, była siostra bliźniaczka Dae’a - Kimie. Siedziała na piętach w ogródku i, dłubiąc palcem w wilgotnej glebie, odgarniała na boki osuwającą się do wyżłobionych rowków ziemię. W drugiej ręce trzymała bukiet ściętych niezapominajek, tych samych, które przyuważyłem w kuchni pani Masaki w trakcie obiadu. Najwyraźniej dziewczyna wyciągnęła je z flakonu, kiedy nikt nie widział, a teraz próbowała je powtórnie zasadzić. Zdziwił mnie ten widok. W jej postępowaniu było tyle nonsensu i niewytłumaczalnego szaleństwa… Nie zdradziłem swojej obecności, gdy dołożyła ostatnią grudkę ziemi pod pęk niebieskich kwiatków i z radością na ustach przechyliła malutką, fioletową konewkę, z której zaraz wyciekł strumień wody. Patrzyłbym na nią nadal i dziwiłbym się równie mocno, gdyby nie to, że niespodziewanie podniosła się z kolan i zgromiła mnie wzrokiem. Miała ciemne oczy, oczy Dae’a, który nieraz zmuszał mnie ich groźnym, nieustępliwym wyrazem do zmiany decyzji lub, jak zwykł mówić, ‘do wysuwania mądrych wniosków’.
 - Co robisz? – spytałem głupio.
     Jej twarz pokraśniała.
 - Pokazuję im drogę do domu – odpowiedziała. To całkiem w jej stylu – posługiwanie się metaforami, które w rzeczywistości nimi nie były. Dziwne zachowanie, w istocie bardziej prostoduszne i szczere niż szalone; bezradne spojrzenie, które mówiło: „Nic nie wiem. Naucz mnie wszystkiego”, a które tak naprawdę zawierało w sobie więcej mądrości niż opasły tom Seneki Myśli.  Doszukiwałem się niejasności w czymś, co nigdy nie było skomplikowane.
     Pamiętam, że zmarszczyłem sceptycznie czoło i wróciłem do budynku. Obudziłem się w nocy, było mi duszno. Otworzyłem okno, zapaliłem świecę. Kiedy automatycznie podniosłem wzrok na pobliskie, drewniane lustro, zobaczyłem w jego tafli drugie odbicie. Kimie stała w drzwiach mojego alkierza w białej, zwiewnej koszuli nocnej sięgającej kostek. Czarne, długie włosy, zwykle spięte w niedbałego warkocza, teraz kaskadami opływały jej twarz. Chciałem coś powiedzieć, ale nim mój głos doszedł do krtani, silniejszy podmuch wiatru strącił płomyk z knota świecy. Kiedy zapaliłem go ponownie, Kimie już nie było.
     Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy. W końcu przyłapałem się na tym, że sam nastawiałem swój wewnętrzny zegar na pewną nocną godzinę, byleby tylko mieć sposobność spotkania z nią. Boże, nawet nie wiem jak to nazwać! Była intrygująca, ale nie pociągała mnie jak normalna dziewczyna. Może byłem na to zbyt młody, a może nie potrafiłem na nią spojrzeć w sposób, w jaki ona chciała, żebym patrzył.
     Było mi jej żal. Większość dni spędzała w domu, kompletnie pozbawiona kontaktów towarzyskich. Teraz wiem, że wcale nie życzyłem jej takich znajomych, jacy mieszkali w tej zapyziałej wiosce. Wymyśliła sobie przyjaciół idealnych i nie widziała w tym nic złego.
     Piątej nocy odezwała się do mnie.
 - Pójdziesz ze mną?
 - Gdzie? – W pewnym sensie zatrważała mnie wizja przebywania z nią sam na sam poza obrębem tego pokoju.
     Wtedy podeszła do mnie i zrobiła coś, czego się nie spodziewałem. Stanowczo przyłożyła swój palec do moich ust, a następnie wyszeptała:
 - Nic nie mów, bo czar pryśnie.
     Wtedy poszedłbym za nią jak w ogień. Co mnie zaślepiło, co obezwładniło mechanizmy kontroli… Nie wiem.
     Przyprowadziła mnie na most, zawieszony pomiędzy dwoma brzegami urwiska porośniętego gęstą puszczą. Miejsce, z którego przyszliśmy, przywodziło na myśl przerażającą, czarną dziurę. Spojrzałem w bok – tak samo wyglądało to z drugiej strony. W grafitowej tafli rzeki, rozciągniętej dwadzieścia metrów niżej, odbijała się część nocnego firmamentu – przesuwające się chmury, niezmienne gwiazdy i…
 - Władca Snów – powiedziała Kimie, wskazując delikatnym ruchem nadgarstka na sierpowaty księżyc. – Czuwa nad innymi, bo sam nie śpi przez całą noc. Czeka na swoje marzenie, ale jest coraz bardziej zmęczony i za każdym razem zasypia. Ukrywa się w swojej ciemnej jamie, a one śmieją się z niego, bo ani razu mu się nie udało! – Z wściekłością cisnęła kamieniem o wodę. Sieć gwiazd zmarszczyła się jak tkanina.
     Spojrzałem na nią z zaciekawieniem. Wiedziałem, że to, co mówiła, było niedorzeczne i absurdalne, ale jej wiara w słuszność swoich racji urzekła mnie do takiego stopnia, że nie zamierzałem jej przerywać.
 - Na co czeka? – mruknąłem.
     Kimie uśmiechnęła się czarująco.
 - Na słońce. – Zamilkła, wpatrując się w lśniącą toń rzeki i najwyraźniej nad czymś rozmyślając. – Chcę się unosić na wodzie, jak Władca Snów. Ty potrafisz, widziałam. Nauczysz mnie.
     Pokręciłem przecząco głową.
 - Nie. – Kimie wspięła się na drewnianą, lichą balustradę, wprawiając moje serce w gwałtowny łomot. W takich momentach nie wiedziałem, jak daleko mogła się posunąć.
 - Złaź – syknąłem, łapiąc ją za nadgarstki.
 - Nauczysz…
     Warknąłem coś pod nosem, ale w końcu, niejako drogą szantażu, zgodziłem się. Kimie nieufnie zeszła z poręczy, chwyciła mnie za rękę i poprowadziła po najmniej stromym zboczu, u którego podnóża znajdowała się niewielka, omszała wysepka.
 - Nie puszczaj mnie, dopóki ci nie powiem – nakazałem, gdy z uczepioną na ramionach Kimie zanurzyłem się w rzece. Mój ruch roztoczył subtelne kręgi na wodzie, a długa, biała koszula dziewczyny, pod którą dostało się powietrze, zaczęła przypominać ogromną, dryfującą lilię.
     Czując pod stopami załamujący się grunt, cofnąłem się nieco. Przekonany o własnym bezpieczeństwie i bezpieczeństwie Kimie, rozluźniłem uścisk.
 - Teraz – odrzekłem, walcząc przez dłuższą chwilę z jej struchlałym spojrzeniem. Co innego myśleć, że się pływa, a co innego czuć, jak woda zaczyna cię bez reszty pochłaniać.
 - Boisz się? – zacmokałem ironicznie, siląc się na złośliwość. Miałem nadzieję, że tym sposobem ją zdeterminuję.
 - Strach jest dla ofiar. Niczego się nie boję – fuknęła nad wyraz heroicznie, dla potwierdzenia swoich słów puszczając moją szyję i kładąc się na lekko zmąconej wodzie. Uśmiechnąłem się z podziwem, stopniowo wyjmując dłonie spod jej pleców.
     Kimie zaśmiała się. To nie był śmiech człowieka obłąkanego, po prostu śmiech człowieka. Wtedy tylko to miało dla mnie znaczenie. Teraz wiem, że wykazałem się kompletnym brakiem odpowiedzialności, idąc tam z nią, ale… Tak, jak mówiła – to był czar. I jeśli chciałem, żeby nadal trwał, nie mogłem jej spłoszyć. Nie panowałem nad swoimi odruchami, kierował mną instynkt, pragnienia. Chciałem tam być. Chciałem, żeby mi zaufała, by wiedziała, że wcale sobie mnie nie wymyśliła. Chciałem pływać z nią w tej pieprzonej rzece. Nagle zechciałem, żeby mnie pokochała. Byłem żałosny.
- Nigdy nie pocałowałam żadnego chłopca – odparła cicho, jakby do siebie. – Rozmawiałam kiedyś z jednym, ale rodzice powiedzieli, że on nie istnieje.
     Więc pocałowałem ją, jakbym łudził się, że nagle zacznę być jej Władcą Snów. Ale wszystko, czego chciała, było już przez nią narysowane. Mogłem stać się nim tylko na chwilę. Moja rzeczywistość znaczyła dla niej tyle, ile zwykły sen.       
- Ja istnieję – rzuciłem bez namysłu, kładąc się na wodzie obok niej i wsuwając palce między jej palce. Zamknąłem oczy. Pomyślałem, że musi istnieć coś takiego, jak pojęcie milczenia doskonałego. Milczenie, które wcale nie boli, nie krępuje, nie zawstydza – które wskazuje dla ciebie właściwie miejsce na ziemi, które podpowiada, że „ci ludzie są mi pisani, że ten człowiek…”, że „nic nie dzieje się przez przypadek”. Nie wiem, czy to było miejsce dla mnie. Po prostu… Po prostu czułem się dobrze. 
     Do samego końca moja skóra była naznaczona wspomnieniem jej ciepłej dłoni. Nie zauważyłem, jak powoli wymykała się z mojego uścisku. Nie krzyczała, nie odezwała się ani słowem. Kiedy uświadomiłem sobie, że woda kołysze mną, jakby chciała zepchnąć mnie – intruza – na brzeg, oprzytomniałem. Kimie nigdzie nie było. Zniknęła, ot tak, po prostu. Pomyślałem, że…
     Zanurkowałem. Nie dbałem o to, jak głęboki oddech powinienem wziąć. Nie potrafiłem przebić się przez tę mroczną toń, która u powierzchni chłonęła cały poblask sklepienia. Nie dałem za wygraną, spróbowałem jeszcze kilka, kilkanaście razy, chociaż wiedziałem, że z każdą minutą skuteczność moich poczynań obniża się do minimum. Nie mogłem przestać, bo bałem się, że coś ominę, że… te parę metrów, nawet pół, a ona będzie wyciągała rękę, a ja… ominę… Nagle zastygłem. Zastanowiłem się, czy aby nie śnię, czy aby nie był to jakiś koszmar, który niezmordowanie dręczy ludzkość od zarania dziejów. Ale wtedy spostrzegłem, że na tafli unosi się samotny kwiatek. Niezapominajka z jej włosów. Oblała mnie naprzemienna fala gorąca i zimna; strach ugrzązł w gardle jak supeł.
 - KIMIE! KIMIEEE!!! – Kręgi tańczyły tylko wokół mnie. Tafla była spokojna, przepastna i lśniąca. Księżyc świecił mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.
     Czar prysł.

*


     Czasem nadal mam takie niepohamowane myśli… Że to nie była prawda. Przyśniło mi się, wmówiłem sobie, natrafiłem na fragment jakiejś rzewnej powiastki dla dziewczyn. Ale później otwieram jedną ze swoich starych książek i wypada z niej ususzona niezapominajka. Jest wyblakła, sprasowana i krucha. Myślę sobie – ktoś ją tu włożył, nie ja. Obracam ją w palcach i przed oczami nagle rysują mi się kolejno: most, rzeka, wysepka i tamta biała, rozłożysta lilia unosząca się na wodzie... Słyszę w głowie nierealną opowieść o Władcy Snów i podszept: „O jeden oddech za mało. Zostawiłeś ją. Zabiłeś ją”, myślę, walczę, potem wracam do swojego życia. Na chwilę. Schemat zapominania. Tak na niby, dla własnego spokoju - tak na chwilę. Niespokojny, niepogodzony, wracam, pieprząc coś o wybaczeniu.
     Nikt oprócz mnie nie wie, co naprawdę się stało. Po tym zdarzeniu wróciłem do domu Dae’a i spałem, wierząc, że, tak, na pewno, to tylko durny żart, ona była psychiczna, a jej poczucie humoru jeszcze bardziej spaczone - popłynęła na drugi brzeg. Fakt, że przecież nawet nie potrafiła utrzymać się na powierzchni, odsunąłem na peryferia swojego mózgu. Miała się obudzić, siedzieć w tym swoim ogródku i sadzić coś, co przecież już nigdy nie urośnie. Sama taka była. Wegetująca roślinką, niczym więcej.
     Kiedy o poranku zszedłem na śniadanie, w kuchni znajdowała się już mugolska policja. Niespodziewanie uderzyło we mnie wszystko to, co tłumiłem zeszłej nocy. Rodzice Dae’a powiedzieli komendantowi, że ich córce zdarzało się już wcześniej wymykać, znała różne wyjścia i nawet pieczołowicie zaryglowane drzwi frontowe nie stanowiły dla niej żadnego problemu. Nie wróciła. Nie znaleźli jej ciała. Jeden z policjantów zasugerował, że straciła pozostały kontakt z rzeczywistością i popełniła samobójstwo.
 - Może skoczyła z pobliskiego mostu? Rzeka jest zdradliwa. –  Śledztwo szybko umorzono, organy bezpieczeństwa uznały, że nie trzeba niczego wyjaśniać. Mnie za to wydawało się, że Kimie bardzo kochała swoje  i n n e  życie. Milczałem, bo przecież w głosie mogły zabrzmieć wyrzuty sumienia. Nie chciałem ich usłyszeć, nie chciałem, by ktokolwiek je słyszał. Po co mieli wiedzieć… Przyjaciel. Podobało mi się to słowo… Nie musieli wiedzieć.
     Poniekąd skróciłem jej męki, jej… Ale była jak cholerny kurz, unosiła się w każdym miejscu! W fotelu, przy tej swojej ławce na tyłach domu, we flakonie, w którym kiedyś stały świeżo ścięte kwiaty. Matka Dae’a specjalnie zostawiała je dla niej, udawała, że nie patrzy, że nie uśmiecha się potajemnie. Później nie było ani kwiatów, ani ogródka. Ławka spróchniała, rozpadła się na kawałki, spalili je w kominku, jak pali się zżółknięte listy z wyblakłymi treściami. Pozostał tylko ten kurz, tylko ten żal…
     Zabrakło im pieniędzy na pogrzeb, chociaż żeby czegoś zabrakło, trzeba już coś mieć, a oni… Nigdy nie zapomnę miny Dae’a, który najwyraźniej wstydził się zer na swoim rachunku - tych na minusie. Mierny ogródek z lichą pergolą, parterowy dom, drewniany płot, który zarys puszki farby miewał chyba tylko w mglistych snach - tyle posiadali. No nie mogę, moja kurtka była cenniejsza! Zapłaciłem z naddatkiem, usprawiedliwiając swój akt dobroci ogromnym współczuciem. Dziękowali mi, wylewali dosłowne potoki łez. „Dobrodziej, szlachetny człowiek, o tak!”. Mój Boże… Gdyby wiedzieli… Gdyby wiedzieli, że to ja otworzyłem wtedy te zaryglowane drzwi!… Ona ich nie sięgała!
     Był nagrobek, pomnik pochylonego anioła ze złożonymi w modlitwie dłońmi, słodkie epitafium i trumna, całkiem pusta. Chyba włożyli do niej jakieś pamiątki, jakieś zdjęcia. Sądziłem, że rodzice Kimie nienawidzili jej, że traktowali ją, jak wybrakowany egzemplarz… Ale oni kochali ją bardziej od Dae’a. Po pogrzebie sam mi powiedział: „Wiesz, ona po prostu potrzebowała więcej miłości. Rodzice kochali ją jak dwójkę swoich dzieci, a ja bardziej niż samego siebie. Nie złościłem się za to, nie wiem, czemu, po prostu, to było normalne. Przyszliśmy na świat w tej samej godzinie. To dziwne, ale myślałem, że razem umrzemy albo chociaż w podobnym momencie” - i rzeczywiście coś bezpowrotnie w nim zgasło, jak za sprawą zaklęcia NOX. Później nie mówił już nic, a ona była wszędzie, nawet w czasie. Chciało mi się rzygać, bo oni wszyscy patrzyli tak, jakby… Ale tylko ja wiedziałem, że Kimie Masaka nie wróci i nigdy więcej nie wskaże drogi powrotnej dla swoich martwych niezapominajek.
     Nie śpię od półtora roku. Każdy mi zazdrości. Też bym sobie zazdrościł, gdybym nie wiedział tego, co wiem. Wszyscy dla mnie nazywają się tak samo, bo imiona są zbyt osobowe. Wykreowałem sobie swój własny świat, czasem tylko schodzę tam, skąd uciekłem. Tutaj nic mnie nie obchodzi, nikt nie jest mi potrzebny. Straszne jest to, że gdyby nie mój „szlachetny gest”, dla Dae’a byłbym nikim. Boję się, że pewnego dnia odkryje prawdę, bo zapomnę uszczelnić swój umysł.
     Powiedziałem ci kiedyś, że codziennie zapominam. Uważasz, że kłamałem, że sobie coś ubzdurałem. Nie wiem, jak to się stało, ale kiedy myślę o tobie, widzę tylko ciemną plamę przed oczyma – to jakiś dziwny kawałek wycięty z mojej przestrzeni – później czerwoną, czarną, znowu czerwoną… Czerń, czerwień.... czerwień… czerwień… Czuję bezsens i chaos. Weasley… Po prostu wróć na swoje miejsce.
     Kim jestem?...

*

 - Jestem…
     Czerwień w kształcie kwadratu.
 - Scorpius. Scorpius Malfoy.
     Czerwień w kształcie trójkąta.
 - Boli cię coś?
     Czerwień w kształcie serca. Srebro w kształcie spękanych sopli lodu.
 - Motherfucker… Co za geometryczne piekło… – mruknął z namysłem, wyciągając ręce w kierunku jarzących się form. Dobiegł go ochrypły, trochę kpiący śmiech.
 - Zachowanie godne dumnego posiadacza wstrząsu mózgu.
     Scorpius wyostrzył wszystkie zmysły, a był to nielada wysiłek, zważając, że coś nieznośnego ocierało się o jego myśli, wydając dźwięk łudząco podobny do tego, jaki powoduje kreda torturująca tablicę.
 - Pamiętasz, co się stało? – Pamiętał. Czy to już tyle czasu minęło…?
 - Rozbiłem się na motocyklu.
 - Zrobiłeś to specjalnie? Nie miałeś kasku. – Odpowiedź była wręcz oczywista. Dlaczego tak długo się nad nią zastanawiał?
 - Nie chciałem się zabić – żachnął się. – Wpadłem w poślizg. – Kwadraty, trójkąty i serca. Spękane sople lodu. Scorpius wpatrywał się w sznur czerwonych lampek obleczonych wokół srebrnego, błyszczącego łańcucha. Jakie tam piekło?!... Pff. Jego zmysł węchu zarejestrował zapach ‘sterylnej czystości’ i różnego rodzaju medykamentów.
 - Co mi jest? – Odzyskał swoją rzeczowość.
     W głosie rozmówcy, prawdopodobnie lekarza, dosłyszał uśmiech. To nie była sala szpitalna, raczej… pokój… I nie jego pokój. Pokój jakiejś dziewczyny. Chyba. Te barwy ścian, plakaty, tytuły książek… Kompletnie inna bajka.
 - Wstrząs mózgu, skręcona kostka, multum siniaków. Dużo szczęścia, bardzo dużo, o tak! Musisz mieć układy z kimś na górze, z całą pewnością.
 - Wie pan, ja nie rozmawiam z obcymi. – Odzyskał swój cynizm i przekorność.
     Lekarz odchrząknął ze zmieszaniem. Dobrze – albo i źle – że do pomieszczenia zapukała nagle gospodyni domu, bo w innym przypadku nie wiedziałby, jak uniknąć niezręcznej sytuacji. „Dziwny chłopak”, pomyślał, wypisał receptę, odpowiednie rozporządzenia i posławszy kobiecie porozumiewawcze spojrzenie - „może być agresywny” - zszedł po schodach. Teleportował się dopiero w przedpokoju, wymieniając uprzednio grzeczności z głową rodziny. 
    Tymczasem Scorpius odzyskał pozostałe cechy swego oryginalnego charakteru i był skłonny dźwignąć się z łóżka, zarzucić swoje ubrania -  które czyste i złożone w kosteczkę leżały na siedzeniu krzesła – wybiec na zewnątrz, wsiąść na niedoszłą maszynę własnej śmierci i wrócić do domu. Ale ręce wcale nie chciały utrzymać ciężaru jego ciała, ponieważ ilekroć próbował się na nich podeprzeć, opadał z powrotem na poduszki, nie kryjąc gniewu i frustracji.
 - Spokojnie. Nie denerwuj się – nakazała kobieta dobrotliwym tonem. Nienawidził takiej wymowności. To tak, jakby ktoś wytykał mu jego wrodzoną opryskliwość, chcąc podkreślić własną wyższość i dominację! Jakby był skończoną idiotą!  
 - Czego ode mnie chcecie? – warknął.
     Kobieta zmrużyła oczy.
 - My od ciebie? – zaakcentowała cierpko. – Nie powinnam spodziewać się po tobie niczego dobrego.
 - Co mi tu pani wmawia, nawet mnie pani nie zna! W ogóle, gdzie ja jestem?! Zaciągać mnie do jakiejś rupieciarni… Bezczelność!
 - Jesteś niedaleko swojego domu, za wzgórzem…
 - Jak się tu znalazłem?! – O sekundę za wcześnie odwrócił głowę w stronę przyrożnej ściany. Zaniemówił.
 - Dokładnie po drugiej stronie wzgórza. Cudownie… – mruknął sarkastycznie pod nosem. Z mieszanymi uczuciami spoglądał na kolaż ze zdjęć zamknięty w szklanej powłoce antyramy. Nie mogło być gorzej. Najwyraźniej ktoś na górze opatrznie zrozumiał jego życzenie.
 - Właściwie… Właściwie to dobrze. Wreszcie dostąpił mnie ten zaszczyt. Widziałem panią – odparł, odnotowując w sobie wzbierającą falę wściekłości. – Na zdjęciu, w archiwum biblioteki szkolnej. – Grymas wykwitły na twarzy kobiety paradoksalnie go zdeterminował. Zaśmiał się szyderczo. – Pani i mój beznadziejnie słaby ojciec. Co to niby miało być?! Przez długie lata… cholerne lata… chciałem panią poznać. Kim jest „Granger”, której nazwisko było zakazane w moim domu?! Pomyślałem, że musiała być wyjątkowa, skoro sam Dracon Malfoy dał się złapać w jej sidła. Bo przecież musiał być jakiś sens w tym, że już w wieku ośmiu lat zastanawiałem się, kiedy wreszcie wyprowadzę się z tego domu?! I wie pani co? Pomyślałem, że pani też musiała być bardzo nieszczęśliwa, że pewnie była pani sama. Kur.wa! Nawet pani współczułem! A tu? Proszę bardzo!  – Wiedział, że to, co mówił, było pozbawione jakiegokolwiek usprawiedliwienia i logicznej spójności. Wyrzucał z siebie słowa z prędkością ostrzału. To była taka chwila pamięci, kiedy myślał o rzeczach dotąd uciszanych, zbierał każdy smutny fragment własnego życia, przywoływał go i miał ochotę obwiniać wszystkich ludzi o to, kim się stał. I że gdy wypowiadał słowo „spowiedź”, miał o kim myśleć. – Zatęchła nora, ogródek z rabatką, pewnie i ławeczka. To pani ma. A pani córka… Oddałem jej ten cholerny konkurs! Mogłem sam stąd wyjechać. Mówiła pani? Wątpię. Wcale nie jest taka inteligentna, taka ambitna. Byłem idiotą, rzuciłem klątwę na samego siebie, byleby tylko wygrała, byleby wyjechała! Chciałem odzyskać swoją przestrzeń, ale ją też mi ukradła! Zabija mnie pani od samych urodzin. Nikt mnie przez panią nie chce, nawet własny ojciec… nawet on… - powoli tracił przytomność. W końcu jego ręka spoczęła bezwładnie wzdłuż tułowia, a głowa zawisła na ramieniu.
     Hermiona, sparaliżowana absolutnym szokiem, wyszła z pokoju dopiero po kwadransie. Boże… Co ona zrobiła, jak mogła do tego dopuścić?... Parę dni temu, na bankiecie u Yoebow’a… Nie powinni. Nigdy nie powinni…
     Zeszła do salonu, gdzie czekał na nią wyraźnie strapiony Ron. Niedługo potem z ogromnego kominka wyłoniła się spięta, sztywna sylwetka mężczyzny. Rzucił formalne „dobry wieczór” Ronowi, a kiedy spostrzegł Hermionę skinął głową, niżej i bardziej miękko niż zwykle. Uśmiechał się słabo.
 - Dobrze, że się pośpieszyłeś, Malfoy – mruknął niechętnie Ron, co Draco podsumował niemal przezroczystym grymasem. Kobieta spojrzała na niego ukradkiem - coś, z czym nie chciała walczyć, zmusiło ją do tego, tak!... zmusiło… - szybko jednak odwróciła głowę.
 - Jest na górze – odparła oschle, zaplatając ramiona na piersiach i szczególnie dbając o to, by ani Draco, ani Ron nie zauważyli jej płynnej rozpaczy, ukrytej za rzęsami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz