Mówi się, że każdy ma do
spełnienia jakąś misję, zagadkowy cel, o którym i tak nie ma zielonego pojęcia.
Może być on najdrobniejszy, najmniej znaczący spośród wszystkich znaczeń, ale
zawsze odgrywa pewną rolę. Z góry zaplanowana przyszłość, zapisana gdzieś w
dalekich gwiazdach, przeraża nas, a jednocześnie intryguje, bo kogo nie
interesowałoby własne życie i to, co się z nim stanie? Ale z drugiej strony,
jeśli wszystkie istnienia zależałyby od jakiś świetlnych punktów i gdyby nagle
nieskazitelną stal firmamentu zasnuły ciemne chmury tak samo, jak nasze życie,
czy bralibyśmy to na poważnie? Nie, bo kto powiedział, że przeznaczenia nie
można zmieniać? Nawet tego najbardziej okrutnego, wymierzającego nam dotkliwy i
nieusuwalny cios na całe życie...?
***
„ -
Malfoy Scorpius! – wyczytał nauczyciel Zielarstwa, Neville Longbottom. Z tłumu
jedenastolatków wyłonił się jasnowłosy chłopiec. Jego twarz nie wyrażała
jakichś przesadnie optymistycznych uczuć. Usiadł na chwiejnym stołku i w
momencie, gdy profesor Longbottom nałożył tiarę na jego głowę, usłyszał cichy,
powłóczysty pomruk:
-
Ogromny potencjał, tak... Inteligencja, upór, zapał... to jasne...
Bezwzględność i wytrwałość – cechy, które są nieodłącznymi towarzyszami twojego
losu. Chcesz znaczyć więcej niż inni, chcesz, by świat wiedział o Scorpiusie
Malfoyu. Nie popełniaj tego samego błędu, co twój ojciec... Czas daje drugą
szansę Malfoyom... Nie próbuj odgrywać małych ról w miliardach ludzkich żyć,
lecz posiądź potężną władzę nad jednym, jedynym szarym istnieniem, Scorpiusie.
Scorpius zwęził
oczy z irytacji. Co mógł mieć na myśli ten wyświechtany kapelusz?! To była
oczywista bzdura; przemądrzałe bajdurzenie przedmiotu, któremu przemijanie
odebrało wiele. Zbyt wiele.
- „Czy możemy zakończyć to żałosne
widowisko?” – odparł w myślach, niecierpliwie wiercąc się na taborecie. Wtem
dobiegło go dziwne parsknięcie, stopniowo przeistaczające się w tubalny wrzask:
- SLYTHEEERIIIN!”
***
Cztery ściany,
okna obleczone w ciemnozielone draperie, a w rogu dostojny kominek i kilka
drewien płonących dogasającymi iskrami ognia. Otwarte drzwi balkonu przesiewały
do pokoju chłodne podmuchy letniego wiatru - ogarnęły całe pomieszczenie,
pustosząc je. Kilka arkuszy papieru poderwały się z mahoniowego biurka i
poszybowały ku szczelinie; ciemne zasłony pochwycił wiatr i zaczął nimi miotać
na wszystkie strony, a obraz, wiszący na jednej z czterech ścian, spadł na
podłogę z głośnym łoskotem. Złota rama, zdobiąca jego brzegi, ukruszyła się
nieco, a szklana płyta, chroniąca przed upływem czasu, pękła na samym
środku.
Portret
rodzinny: na pierwszym planie owdowiała babcia z posępną miną, tuż obok
para młodych ludzi z małym zawiniątkiem w ramionach, a w nim utulony we śnie
niemowlak ze znikomymi pasmami jasnej czuprynki na głowie; mały, bezbronny,
sam, lecz w otoczeniu bliskich. W tle wujostwo z potomkami, które robiły na
złość malarzowi, nie dając się uchwycić z jakiegokolwiek profilu. Wszyscy byli
wyniośli, a ich postury jakby monumentalne. Obojętne wyrazy twarzy sprawiały
wrażenie wyrzeźbionych w kamieniu. Wyglądali, jak pomniki. I on - Scorpius
Malfoy - drobny posążek pomiędzy zimnym zbiorem martwych bloków kamienia, które
obrzucały go chłodnymi, bezwyrazowymi spojrzeniami.
Wkrótce
stał się taki, jak reszta członków rodziny – cyniczny, arogancki i wyniosły.
Nie znał innego życia, bowiem ojciec był dla niego autorytetem: był dla
niego wszystkim – każdym słowem, myślą, każdą małą, ale także i górnolotna
ideą.
Draco nie często opowiadał o
młodzieńczych latach, o nauce w Hogwarcie, ale gdy Scorpius na samym początku
swojej edukacji spytał nieśmiało, co ma zrobić, by otoczenie zaczęło go
akceptować i szanować, ten stwierdził: „Masz być lepszy. To wystarczy”. Więc
Scorpius, będący święcie przekonanym o prawdzie zawartej w słowach rodziciela, był
lepszy; czuł się wszechmocny i potężny, kiedy po upływie krótkiego czasu
stał się na tyle rozpoznawalny, że nawet uczniowie ze starszych klas brali pod
uwagę jego zdanie.
„Szanują mnie”, myślał niejednokrotnie, z satysfakcją zdając relację ojcu.
A ten tylko uśmiechał się ironicznie i gasił jego zapał kwestionującymi
kiwnięciami głowy. Zatem Scorpius dążył do władzy całkowitej, motywowany
zwątpieniem swojego autorytetu – chciał mu dorównać, pokazać, że jest więcej
warty niż on sądził!
Scorpius
miał wiele wad, ale spośród ich plątaniny wyłaniała się jedna, ale jakże
znacząca cecha, której potęga polegała na tym, że wszystkie mankamenty jego
charakteru wkrótce przeistaczały się w bezdyskusyjne plusy. Był bystry, ale i
nieposkromiony – inteligentny, a zarazem zuchwały; najbardziej
charakterystyczną cechą, odziedziczoną po ojcu, była niezależność i
surrealistyczne postrzeganie świata, natomiast po matce niezwykły urok
osobisty, zdolność skutecznej manipulacji i niebezpieczny dar przekonywania –
sztukę perswazji.
Rodzina
Malfoyów miała niejedną, skrzętnie ukrywaną przed resztą cywilizacji tajemnicę
– nawet przed nim samym. Nie pojmował, mimo całego szacunku do ojca, dlaczego
tak biernie wpatrywał się w jeden obraz? Nie dziwiłoby go to tak przesadnie,
gdyby nie bardzo istotny fakt, że starszy Malfoy godzinami przesiadywał w swoim
gabinecie, co rusz spoglądając w złote ramy obrazu. A ten przedstawiał jakiegoś
pijaka, który jedyne, co robił, to sączył tanie wino. Nieopodal, w czarnym,
wyświechtanym płaszczu, świadczącym o wiekowości właścicielki, stała Śmierć.
Cierpliwie czekała na kres swego podopiecznego...
Jaki tkwił w tym sens?!
Scorpius
nawet nie mógł podejrzewać, ile wspomnień kryje się w tej gamie barw, w tych
idealnie dobranych kolorach i mozaikach odcieni rozprowadzonych warstwami przez
machnięcie pędzlem; nie wiedział, ile chwil odżywa w Draconie, ile spraw
nabiera ponownego sensu, uśmierzając ból straty, który piętnuje go od
kilkunastu lat, bezustannie skazując na rozpamiętywanie – najgorsze, co mogło
mu się przytrafić.
Mimo znośnego kontaktu z ojcem, Scorpius nie wspomniał dzieciństwa zbyt miło.
Usilnie próbował wyrzucić z pamięci momenty, kiedy rodzice non stop wszczynali
kłótnie, sądząc, że ich syn śpi. Awantury najczęściej dotyczyły jednej osoby –
niejakiej Hermiony Granger - niegdyś to nazwisko padło z ust jego matki, której
ton brzmiał dość oskarżycielsko. Scorpius nie wiedział, dlaczego właśnie ta
kobieta stała się obiektem sprzeczek jego rodziców, ba, dlaczego w ogóle
odważyła się zmącić ich uporządkowane życie, powodując w nim istny chaos?! Nie
rozumiał przyczyn wybuchów złości taty, dziwnego grymasu, który pojawiał się na
jego twarzy, wówczas, gdy choć poślednio wspomniał o Weasleyach, mieszkających
tuż za wzgórzem. Tylko ten pagórek dzielił zwaśnione rodziny, tylko ta jedna,
jedyna wierzba usytuowana na jego szczycie, wyznaczała granice obu posiadłości.
I ich żyć - odrębnych historii pisanych przez czas. Kiedy niby tak od
niechcenia spytał babcię, co jest przyczyną obopólnej niechęci, ta tylko
rzuciła krótko: „Stare dzieje. Nie zadawaj więcej pytań”. Scorpius odnosił
wrażenie, że właśnie te słowa z pewnością mogłyby stać się maksymą ich rodu,
bowiem ilekroć zaczynał temat Weasleyów, ojciec gromił go wzrokiem, a matka –
wręcz przeciwnie – opuszczała głowę i udawała, że nic nie słyszy.
W
dzieciństwie, jako dziesięciolatek, często wymykał się z domu pod osłoną nocy.
Szedł wówczas na wzgórze. Siadał pod rozłożystą wierzbą i obserwował pobliskie
miasteczko i malutkie, pomarańczowe światełka, będące oknami. Oczami wyobraźni
przenikał przez szyby jednego z dziesiątek domów i śledził losy jego lokatorów,
przypisując im różne czyny – niekoniecznie te chwalebne. Bo kto powiedział,
że ludzkość nie popełnia błędów? Popełnia. Właśnie to czyni nas ludźmi.
I w
kolejną, jakże gwieździstą noc, ponownie odwiedził swoje ulubione miejsce –
azyl, rzekłoby się. Usiadł na swym legowisku, po czym oparł głowę o pień,
ociężale przymykając powieki. Miał dosyć tych ciągłych kłótni rodziców, tego,
że zdawali się nim nie przejmować, sądząc, że on po prostu nie potrzebuje ciepła
z ich strony. No cóż, mieli rację – nie lgnął do nich przesadnie, był
samowystarczalny i to mu w pełni odpowiadało. Tylko czasem dręczył go zbolały,
retrospekcyjny widok sklepowej witryny, za którą jakiś dzieciak czule dziękował
rodzicom za otrzymany prezent. Rozpamiętując tamten dzień, Scorpius zastanawiał
się nad sobą, nad tym, czego potrzebuje, a zarazem, czego mu do szczęścia nie
brakuje, bo już to dawno posiadł. Nie czuł jakiejś zbyt silnej więzi z matką,
mimo to kochał ją. Przynajmniej tak mu się wydawało. Natomiast, jeśli mowa o
jego ojcu – Draconie Malfoyu, poważanym czarodzieju i właścicielu najlepiej
prosperującej kancelarii prawniczej w świecie magii, to zawsze chciał mu
zaimponować – wzbudzić zachwyt w tych bladoniebieskich oczach, które po nim
odziedziczył. Tak bardzo tego pragnął. Pragnął czuć, że ojciec darzy go
respektem tak, jak on czynił to wobec niego!
Zamknął
oczy. Jego dłonie spoczywające na trawie, uniosły się lekko nad ziemią, a palce
poczęły wystukiwać w przestrzeni jakiś niemy rytm, który tylko jemu był bliski
– bo tylko on go słyszał. A natura zdawała się komponować wraz z nim; ożywiony
wiatr wprawiał w ruch wysokie trawy, które szeleściły z taką zawziętością,
jakby chciały dorównać opadającym, a to subtelnie wznoszącym się gałązkom
wierzby, nucącym senną kołysankę.
- Jesteś dziwny, wiesz?
Scorpius, usłyszawszy ten pomruk, momentalnie poderwał się z miejsca.
- Jeszcze nigdy nie
widziałam, żeby ktoś „grał” na wietrze – wyznał spokojnie nieznajomy głos, a
chłopak rozejrzał się uważnie w poszukiwaniu właściciela tych niespodziewanych
spostrzeżeń.
- Co cię to obchodzi?! –
fuknął urażony, zwężając oczy z irytacji. Matka niegdyś napomknęła, że to
typowy odruch jego ojca.
- Nic. Nic mnie to nie
obchodzi. Bo ty mnie nie obchodzisz – stwierdziła cierpko postać, która
wyłoniła się zza drzewa. Zapewne siedziała po drugiej stronie pnia. – Nie muszę
ci tego tłumaczyć?
Sierp
księżyca rzucił kilka świetlistych promieni na filigranową dziewczynkę,. Ta,
mimo beznamiętnego wyrazu twarzy i brązowych oczu zwężających się w niewielkie
szparki, a to znowu odzyskujących pierwotny kształt - co zapewne miało
sygnalizować zdanie w stylu: „Nie podskakuj, mały!” (choć Scorpius nie
omieszkał w myślach zauważyć, iż był wyższy od niej o kilka cali), wyglądała
dość komicznie w swej krasie. Włosy dziwnego koloru, który balansował na
pograniczu brązu a rudego, kilka piegów na nosie i chude nogi, będące ostoją
dla krótkiego tułowiu, to pokrótce jej rysopis. Miała na sobie dżinsy z
małą, uroczą łatką na kolanie, czerwony sweterek, na którym królowała litera
„R” jaśniejszego odcienia oraz nieco „zzieleniałe” adidasy (ów kolor
zawdzięczała m.in. mokrej, błotnistej trawie u podnóża górki, przez którą z
pewnością kroczyła).
- Co się tak gapisz? – Oskarżycielski
ton wyrwał go z chwilowego zamyślenia, niosąc się butnym echem w jego umyśle.
- Mogę robić, co chcę. W
końcu płacę te podatki, nie? – syknął.
Twarz
Rose pokraśniała łagodnie. Sama nie wiedziała czy arogancka postawa tego
chłopca była przyczyną rumieńca, który wykwitł na jej policzkach, czy też jego
niebywała śmiałość, z jaką się obnosił. Zresztą, co ją to obchodzi?! Nic. Wszak
zdążyła już mu to oznajmić!
- Odezwał się dorosły –
mruknęła tylko, omotawszy go surowym spojrzeniem.
Tymczasem
Scorpius śmiał się w duchu z jej obojętnej miny, którą tak scenicznie
przybrała. Kpiący uśmieszek wyginał jego usta, ilekroć lustrował wzrokiem
wielką, wydzierganą na drutach literę „R”, stanowiącą mocny kontrast na jej
swetrze.
- Jak się nazywasz? –
rzucił niedbale i nie wiedząc, co zrobić z dłońmi, którymi od czasu do czasu
nerwowo gestykulował, pospiesznie schował je do kieszeni płaszcza. Nie lubił,
jak jakiś niespokojny odruch zdradzał jego niecierpliwość lub zaciekawienie.
Dziewczynka posłała mu sfrustrowane spojrzenie, które on bez problemu
rozszyfrował.
- Nie jestem psycholem –
zaśmiał się głośno.
Rose
spuściła głowę, lekko się rumieniąc. „Palant”, pomyślała, utkwiwszy oczy
w swoich adidasach.
- Nazywam się Ro... - W tym
momencie rozległo się natarczywe wołanie.
- Dziecko! Co ty tu robisz?
Poczekaj aż twój ojciec się dowie, że wymykasz się o tej porze... –
wycedziła nadchodząca z naprzeciwka kobieta. Mimo złowrogiego tembru głosu
jej twarz miała bardzo łagodny wyraz. Zauważywszy Scorpiusa, znieruchomiała, co
oczywiście nie umknęło uwadze dociekliwej i spostrzegawczej Rose.
- Mamo? – powiedziała, na
co kobieta zdecydowanym ruchem odgarnęła do tyłu burzę brązowych włosów i z
nieco zażenowaną miną wykrztusiła: - Rose, do domu.
- Ale mamo...
- Nie kłóć się ze mną –
skarciła ją kobieta, badawczo przyglądając się chłopcu, który w odwecie uniósł
lewą brew.
„Boże, taki sam,
jak jego ojciec”, przemknęło
jej przez myśl, ale uświadomiwszy sobie, że zachowuje się dość niedorzecznie, taksując
wzrokiem każdy centymetr kwadratowy twarzy tego chłopca, instynktownie się
odwróciła. „Scorpius? Tylko Draco mógł wymyślić TAKIE imię...”, myślała,
zerkając przez ramię na zdezorientowanego, młodego arystokratę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz