„ - Frowart Caleb! – zahuczał głos jednego z profesorów, który deklamował z
listy nazwiska uczniów, przydzielanych do poszczególnych Domów.
Gromada czekających na swoją kolej pospiesznie się rozstąpiła. Wyszedł z niej
szczupły chłopiec o szarych oczach z wyrazem zdziwienia i
swoistego rodzaju nieufności. Zawsze taki był –
podejrzliwy na każdej płaszczyźnie.
Ale właśnie ta
taktyka obronna pozwalała mu w porę
ochronić się przed interesownymi ludźmi.
-
Oczywiście... wszystko jasne... – wymruczała Tiara, naciągnięta niemal na jego całą twarz.
-
Masz plany, ale czy osoby, które wciąż odrzucasz, pomogłyby ci w ich realizacji? Tak... Ufaj, chłopcze. Ufaj. Bo są ludzie, którzy chcą posiąść twój majątek, ale i tacy, którym zależy tylko na tobie. Zwłaszcza, kiedy się zmienisz…
Caleb nie odezwał się ani słowem. Słuchał i choć
prawie nic nie zrozumiał, nadal
milczał.
- A
więc? Gdzie chciałbyś się
dostać? Do Ravenclaw’u – tam, gdzie iskrzy się płomień wiedzy? Do Hufflepuff’u – Domu
Sprawiedliwych? A może do Gryffindoru? Wszak jesteś odważny...
-
Powinienem być w Slytherinie – szepnął, jakby nieśmiało.
-
SLYTHERIN? – dociekała Tiara nazbyt głośno. – Powinieneś? – dodała już
znacznie ciszej.
- To
nie ONI decydują za ciebie, tylko TY.
Caleb rozejrzał się po rówieśnikach,
którzy z
niecierpliwością oczekiwali na swoją kolej. Postanowił skrócić ich
męki – a także własną.
-
Slytherin. Chcę być w Slytherinie. CHCĘ –
zaakcentował dobitnie,
aby Tiara nie doszukiwała się żadnych zastrzeżeń.
-
Zadecydowałeś... No dobrze... SLYTHERIN!!”
***
Caleb Frowart leżał bezwładnie na swoim łóżku. Tonął w miękkich falach pościeli, zupełnie lekceważąc porę, o której raczył się
obudzić. Zdawał się nie słyszeć
irytującego poszczękiwania sztućców i odgłosu ożywionych rozmów, które niosło się echem z parteru. Wybitny ignorant – to pokrótce jego
charakterystyka, do której można
dodać kilka gratisów o kuszącym, jakże
zniewalającym uśmiechu i wręcz potwornej indyferencji wobec jakichkolwiek
zasad. Nie, nie łamał ich – wprost
przeciwnie – dostosowywał się, ale ta metamorfoza zazwyczaj nie trwała zbyt długo. Bo
czego można się spodziewać po kuzynie, a zarówno
najlepszym przyjacielu Scorpiusa Malfoya? Wiele i nic zarazem.
- Cal, dziś stajesz się pełnoletni! Wstawaj, dzieciaku! – zawyła jego
siostra, Laura, która bez żadnych ceregieli
przekroczyła próg pokoju, brutalnie zsuwając z brata kołdrę.
-
Który dzisiaj? – wysyczał ten, wyraźnie niezadowolony z obecności starszego
rodzeństwa.
- A
gdybym był goły? – żachnął się, spoglądając
złowrogo na uśmiechniętą twarz
Laury.
-
Trzynasty Sierpnia – stwierdziła Laura, ale uświadomiwszy sobie sens słów Caleba, dodała po
chwili: – Nie mam czego oglądać, to po
pierwsze, a po drugie... No nie zapowietrzaj się tak! Obiecałam być dla ciebie miła w ten uroczy i niepowtarzalny dzień! – zaszczebiotała wesoło, jak jakaś trzynastolatka. A w rzeczywistości
miała lat dziewiętnaście. Już
dopadała ją chandra, spowodowana
rychłą utratą ukochanej końcówki „naście”, gdyż
zbliżały się jej dwudzieste urodziny.
-
Jakoś nie zauważyłem różnicy – rzucił krótko Caleb,
puszczając mimo uszu uwagę o rzekomym ‘zapowietrzaniu
się’, co niemniej jednak uraziło jego męską dumę. Ociężale dźwignął się z materaca i podszedł do obszernej, antycznej szafy, wydobywając z
niej niebieski t-shirt i spodnie.
- A
ty lepiej idź i przejrzyj się w lustrze. Chyba widzę jakąś zmarszczkę przy
twoim lewym oku – stwierdził beznamiętnie, czerpiąc dyskretną satysfakcję z
jej oburzonego wyrazu twarzy, który od razu
został zastąpiony przez histeryczne
pytanie:
-
Naprawdę?!
Caleb kiwnął energicznie głową i parsknął ironicznym
śmiechem, gdy drzwi zatrzasnęły się za
zdenerwowaną Laurą. „Hipochondryczka”, skwitował
ją w myślach.
-
Kobiety – rozległ się pomruk dobiegający od strony balkonu.
-
Malejesz w moich oczach, Scorpiusie – odparł Caleb, nawet nie zerkając w
kierunku właściciela trafnego „spostrzeżenia”. – Czy wiesz, co to jest OBSZAR PRYWATNY? – zaakcentował dobitnie, a bladoniebieskie tęczówki śledzące każdy jego ruch, zwęziły się nieznacznie, spotykając szare, wymowne
spojrzenie.
-
Dlaczego ja wciąż się z tobą zadaję?
- Bo
jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Dlatego –
odpowiedział nonszalancko zapytany i,
wzruszywszy ramionami, wyłonił się zza cytrynowej zasłony, która zaszeleściła łagodnie.
Scorpius potoczył wzrokiem po pokoju. Zawsze tak robił, ilekroć zjawiał się w rezydencji Monroe’ów - no cóż - teraz
to już po części zamieszkiwanej przez Frowart’ów. Był ciekaw każdego milimetra
miejsca, które odwiedzał. Dla niego nie liczył się nawet fakt, że było to miejsce, które poznawał niemal przez całe swoje
życie. Ale posmak zainteresowania pozostał do dziś.
- To,
co? Imprezka, hm? – rzekł Scorpius parę chwil później, gdy
mierzył rzeczywistość znudzonym
wzrokiem. Włożył dłoń do
kieszeni i wyłowił z niej paczkę papierosów. Sięgnął po jednego
i skrzywił się na sam widok zapalniczki,
którą musiał użyć zamiast różdżki, gdyż
nie ukończył jeszcze siedemnastu lat.
Korzystanie z czarów poza murami Hogwartu nie było w jego przypadku wskazane.
Zaciągnął się głęboko, rozkoszując się tym błogim stanem zapomnienia. Nikotynowy dym dokładnie wypełnił jego płuca.
-
Nawet mi nie przypominaj. – Caleb posłał kumplowi błagalne spojrzenie. – Od
samego rana słyszę wrzaski Laury, ojciec czepia się o byle gówno, a matka? Jezu, szkoda gadać! Jeszcze
brakuje tu Geoff’a. – Opadł bezwiednie
na jasną pościel, napawając się ciemnością, która nastała, gdy tylko zamknął oczy. – Niech ten
dzień wreszcie się skończy! – zawył, mocno mrużąc powieki, ale cisza nie zapadła.
-
Nawet nie zdążył się na dobre zacząć. E tam.
Pomyśl tylko! Legalna, skrapiana libacja, czyż to nie kusząca myśl? Choć nie
tak bardzo, jak ta, że łamiemy
jakieś prawo. Fakt – napomknął z lekka
zdegustowany Scorpius, wypuszczając z ust siwe kłęby dymu.
- No,
stary... ten tego... mam tu dla ciebie taki drobiażdżek – wyszczerzył w uśmiechu
klawiaturę idealnie równych zębów i wyciągnąwszy jakąś małą paczuszkę zza pleców, wycelował ją wprost w
nos Caleba. Chłopak nieco zezował, by w pełni uchwycić
uroczą, choć nie do końca estetycznie zawiązaną kokardkę, która tkwiła na samym
czubku owego „drobiażdżku”.
- CO
TO JEST?! – zapiał, otwierając pudełeczko, na
co Scorpius wygiął usta w kpiącym uśmieszku.
-
Moja dobroć.
-
Dobra, dobra… – zachichotał Caleb, drobnymi aluzjami dając Scorpiusowi do
zrozumienia, że trzy pigułki, które leżały obojętnie
we wnętrzu puzderka, wyściełanego
jakimś przyjemnym w dotyku materiałem, nie sugerowały mu tego, co w istocie
powinny.
Scorpius przewrócił oczyma w geście irytacji.
-
Teraz to ja pytam: dlaczego ja wciąż się z tobą zadaję?! – mruknął szorstko,
niczego sobie nie robiąc ze sfrustrowanych jęków Caleba. – Chłopie, czy ty NIE WIESZ, CO TO JEST? – Zrobił
minę w stylu: „Co ta pełnoletność robi z ludźmi?!”, po czym uśmiechnął się filuternie. – Jedna
tabletka to najpiękniejsza godzina twojego życia – odliczał na palcach, zaczynając od kciuka. – Dwie czynią je niezapomnianymi, a trzy... –
ściszył głos do tego stopnia, że Caleb ledwo mógł go dosłyszeć – chłopie... nawet nie pytaj! To trzeba przeżyć, ale
nie polecam skonsumowania wszystkich naraz.
- A
co? Za moment opowiesz mi przejmującą historię, jak trafiłeś do gejowskiego klubu? Przedawkowałeś i
zapomniałeś, jak się nazywasz? To chyba
mało prawdopodobne. W twoim
przypadku...?
-
Blisko... – przytaknął z
ociąganiem Scorpius, nie uzewnętrzniając jakiegokolwiek zniecierpliwienia
żartami Caleba, które niebezpiecznie przekraczały
granicę dobrego smaku –
przynajmniej w jego ocenie. W końcu trzeba jakoś „uczcić” nowo nabyte prawa najmłodszego Frowarta, jako pełnoletniego obywatela, choć... To przecież tylko
jeden dzień! Kto powiedział, że
Scorpius nie staranuje go w Hogwarcie dopiero co poznanymi zaklęciami, które sumiennie studiował od blisko miesiąca?
- To
teraz czas na drugi prezent.
- Robi
się nieco sektowato. Już mi dałeś jakieś
prochy.
- Nie
gadaj, tylko bierz, bo mogę się rozmyślić. – Sięgnął za zasłonę i
ignorując śmiech Caleba, podarował mu drugi
pakunek – tym razem nieco większy i
cięższy.
Frowart rozdarł papier,
którym owinięty był przedmiot. To, co zobaczył
wewnątrz, przerosło jego najśmielsze
oczekiwania.
- Książka?! – zapiał. – Scorpius
Malfoy dał mi KSIĄŻKĘ?! – powtórzył z niedowierzaniem. Opuszkami palców musnął ornamenty
jej brzegów i zrobił zniesmaczoną minę, gdy tylko poczuł włoskowatą
materię.
- Ugh... – wzdrygnął się. Odrzucił przedmiot
na bok, obsesyjnie wycierając dłonie o
dżinsy.
- To chyba żyje! Coś ty mi do chałupy sprowadził?!
- Tak
to się traktuje prezenty?! Twoja macierz nie wpajała ci manier? – fuknął urażony Scorpius.
- Co to w ogóle jest, do jasnej cholery?!
- Prawdę mówiąc... sam
nie wiem – stwierdził Ślizgon, wodząc wzrokiem po runicznych, wygrawerowanych
na zdewastowanej okładce,
znakach. „Łacina”, pomyślał. „Cholera,
gdybym jeszcze wypowiadał ją z właściwym
akcentem!”
- Hę? Że jak?!
- Liczą się dobre intencje, nie? Doceń
moje starania! Z tego, co zauważyłem, lubisz
takie starocie... Znalazłem to na
strychu w skrzyni, w rzeczach dziadka. Nie rozgryzłem, jak się ją otwiera, więc... – zamyślił się, co
obrazowały jego mocno zaciśnięte usta.
Zawsze tak robił, ilekroć coś lub ktoś
absorbował jego myśli.
- Rodzinna pamiątka, taa? Ech...
Powinienem staranniej dobierać sobie znajomych...
Scorpius obrzucił
go ostrzegawczym spojrzeniem.
- Patrz – wskazał na książkę. – Tu coś napisano i jest miejsce na jakąś
pieczęć! Robi się tajemniczo.
- Wygrzeb ją z rzeczy dziadka – rzucił znudzonym
tonem Caleb i ziewnął
przeciągle.
- Dziadziuś nie zapisał jej w testamencie, poza tym... Pewnie walnąłby mnie Cruciatusem, gdyby dowiedział się, że widziałem w
skrzyni jego sprane gatki zeszłej ery – zironizował Scorpius,
zanosząc się śmiechem.
Scorpius podszedł do okna, wciąż dzierżąc w dłoni
dymiącego papierosa. Zaciągnął się po raz
wtórny, po czym wystukał na parapecie jakąś rytmiczną melodię.
-
Lubię ten kawałek – stwierdził po kilku
minutach ciszy, lekko zmrużywszy powieki.
-
Zachowujesz się nienormalnie – podsumował go Caleb nieco ironicznym tonem. – Kto by pomyślał, że jak
jakiś niedobitek wymarłego gatunku
romantyków grasz na pianinie i, o
zgrozo, upajasz się tym?
- Mogę
robić, co chcę. Nikt nie wcina się do mojego życia, nikt nie psuje jego
idealności. I jedyne, co mnie trzyma w tym popieprzonym realizmie jest to, co
trzymasz w łapie – ruchem głowy wskazał na pudełeczko,
znajdujące się w ręku Caleba. – I to. – Wzroki obydwóch padły na
czarny fortepian, który stojąc biernie od kilku lat w ciemnym kącie, zdążył osiąść w kilkuwarstwowy kurz.
-
Nienormalne – powtórzył Caleb.
Spojrzał na „prezenty urodzinowe”, otrzymane od kumpla. Uśmiechnął się szeroko, powoli kierując spojrzenie na
Scorpiusa. Sięgnął po różdżkę i usatysfakcjonowany pełnoletniością, która
umożliwiała mu czarowanie poza szkołą, wykonał nią jakiś
fantazyjny szlaczek w powietrzu. Z końca perfekcyjnego kawałka drewna posypały się złote iskry.
-
Władza – stwierdził z zadowoleniem. – A więc – zaczął, chwytając w oburącz kubek pełen przezroczystego napoju – odradzałeś połknięcie wszystkich naraz? – Włożył do ust trzy tabletki, popił je wodą i obrał zdziwioną,
sceniczną minę. – Ale pytanie... Jakie
wszystkie?
Scorpius uśmiechnął się kpiąco.
-
Mamy dwa popieprzone światy. No i... Może jutro opowiesz mi przejmującą
historię z życia wziętą, jak wylądowałeś w
gejowskim klubie ? – skorygował swój wywód słowami
samego solenizanta i zarechotał. – No to imprezka! – zapiał radośnie, obserwując
zdezorientowane ruchy Caleba, jego osobliwy, jakby nazbyt beztroski uśmieszek i
rozbiegane oczy.
- Czy
wiesz, że jesteś...
-
Taa... Wiem.
"Jestem dziwny?", pomyślał Scorpius. "Chyba
ktoś mi to już kiedyś powiedział..."
*
Godzina 18:06. Wzrok Caleba wędruje po poszczególnych
rzeczach: posłanym przez skrzaty domowe łóżku, złamanym piórze, którego używał tylko po to, by tradycji stało się za dość. Bardziej preferował pospolite, mugolskie długopisy, których
pragmatyzm polegał przede wszystkim na tym, że nie łamały się non
stop i nie sprawiały tylu niedogodności, co powszechne
pióra. Jednak musiał trzymać fason – nie
obnosić się z tym, że korzystał z wynalazków ludzi niemagicznego pochodzenia.
Czuł się dziwnie spokojny i rozdrażniony zarazem. Jego spojrzenie zatrzymało się na książce, bezwładnie leżącej na biurku. Zmarszczył brwi, przypominając sobie słowa Scorpiusa, który mówił, że znalazł ją w rzeczach swojego zmarłego dziadka. „Idiota”, pomyślał Caleb, kręcąc głową z dezaprobatą. „No
cóż... Już mogę korzystać z czarów poza szkołą, a więc...”
- Aperacjum
– syknął, dotykając książkę czubkiem
swojej różdżki. Ale nic się nie wydarzyło: nic niezwykłego, nic,
co przykułoby jego uwagę.
- Hm,
a to co? – Przyjrzał się zdaniu, o którym wcześniej wspomniał Scorpius. – Łacina. Ciekawe – stwierdził po chwili.
- Bella
rest est morte sua mori – wyszeptał. Poczuł dziwny ucisk w umyśle. I nie był to zwykły ból głowy. Nie...
- Co
jest?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz