2. " Jak serce wycięte na drzewie "


     „ - Weasley Rose! – rozległ się wrzask Neville’a Longbottoma, który ukradkiem rzucił pokrzepiające spojrzenie wychodzącej z grupy młodocianych uczniów dziewczynce.
     Gdy tylko wyświechtana Tiara otarła się o czubek głowy małej Rose, momentalnie zadrżała.
 - Weasley... Ech... Weasley... To już tradycja, coś o tym wiesz, nieprawdaż?
 - Tak – odpowiedziała Rose, kwitując to wymownym chrząknięciem.
 - Ravenclaw utorowałby ci prostą ścieżkę do szczytu wiedzy, zaś z drugiej strony... Widzę, że Gryffindor czai się w twoim umyśle.
 - Tam chcę trafić.
 - Na pewno...?
 - Tak. Tata powiedział, że mnie wydziedziczy, jeśli tam nie trafię – stwierdziła dziewczynka, rumieniąc się.
 - Ach, ten Weasley... Historia zatoczy krąg... Niech ci będzie... GRYFFIIINDOOOR!”

***

     Harmider – określenie, które idealnie definiowało sytuację w posiadłości rodziny Monroe’ów. Ale cóż innego powinno tam się dziać? Wszak najmłodszy Frowart osiągał pełnoletność! Idealny wręcz powód do uroczystości, która w szerszym znaczeniu miała być kameralna. Miała. Tak, To odpowiednie słowo.
     Ciotki niczym lawa spłynęły zewsząd i składały życzenia, uśmiechając się powierzchownie, a gdzieś obok czaili się wujkowie „po męsku” ściskający dłoń; niezliczona ilość ksiąg z „zaklęciami przydatnymi na nowej drodze życia” otrzymane w prezencie, kuzynostwo – młodsze i starsze, ale w równej mierze absorbujące cenny czas solenizanta i gdzieś tam Rose Weasley obserwująca to paradoksalne widowisko spod ściany. Nie przepadała za odwiedzinami u Frowartów, chociażby z powodu dobrze usytuowanych w hierarchii społeczeństwa osobistości, które także zjawiały się we włościach rodu Monroe’ów. Wiele słyszała o „grubych rybach”, jak z wyczuwalną pogardą ujmował jej ojciec, Ronald Weasley. Nie lubił on ludzi o wygórowanym mniemaniu, a z takowymi co rusz musiał się stykać, ilekroć tylko zawitał w „skromnych” progach Frowartów. Nic więc dziwnego, że postanowił wykręcić się natłokiem pracy, byleby nie uczestniczyć w tej stypie, jak sam stwierdził.  „Chyba tu padnę”, pomyślała Rose, mierząc rzeczywistość  znudzonym spojrzeniem. „Gdyby tylko Geoff tu był...”
     Rozejrzała się uważnie w poszukiwaniu turkusowych oczu i jasnej czupryny, która a nuż pojawiłaby się ponad głowami innych. Jednak nie zobaczyła nikogo o podobnym rysopisie. Upiła łyk soku i położywszy łokcie na stole, westchnęła ciężko.
 - Ale wyżerka! – zapiał Hugo, który pojawił się z talerzem załadowanym kremówkami. Ujrzawszy siostrę, postawił talerz przed jej nosem i stwierdził beznamiętnie:
 - Podzielę się z tobą. - Rose uniosła na niego zdumione spojrzenie.
 - Nie, dzięki.
 - Nie musisz się odchudzać...
     Rose uśmiechnęła się leciutko. Zaczęła posądzać swojego brata o jakiś przejaw człowieczeństwa, ale - jak się po chwili okazało - całkiem niesłusznie.
 - ...i tak ci nic nie pomoże.
 - Spójrz w lustro! – Rose zamachnęła się na niego, ale zamiast pacnąć go w twarz, jej dłoń wylądowała w zawartości pobliskiego półmiska.
 - Chyba już nikt tego nie zje – podsumował Hugo, obserwując palce Rose, z których ociekała jakaś masa nieznanej proweniencji. - Nawet ja.
      Dziewczyna wstała od stołu i z zaciśniętymi pięściami ruszyła przed siebie, butnie szturchając tych, którzy odważyli się stanąć na jej drodze. Mocnym ruchem ręki pchnęła drzwi, prowadzące na taras, po czym zbliżyła się do kamiennej balustrady.
Ponure chmury dokładnie uczesały niebo, zasłaniając jaśniejsze połacie. Wszystko tej nocy stanowiło nużący i nieharmonijny rozgardiasz: świerszcze, które bezustannie cykały, doprowadzając do istnego obłędu, śmiech gości i ich ożywione dyskusyjne na przeróżne tematy, muzyka dobiegająca od wewnątrz budynku, a gdzieś w tle smutne akordy fortepianu. Wiele dźwięków, które mieszały się ze sobą i mąciły uporządkowany ciąg myśli Rose Weasley.
 - Tylko nie mdlij – stwierdziła kpiąco jakaś postać, stojąca w nieoświetlonym kącie balkonu.
 - Nie mam zamiaru – wypaliła Rose, zająknąwszy się uprzednio. Nie dostrzegała twarzy nieznajomego, choć doskonale wiedziała, iż był to mężczyzna – poznała po charakterystycznym tembrze głosu. Poza tym wyraźnie czuła nikotynowy dym, który nieprzyjemnie drażnił jej zmysł węchu.
 - Rose Wealsey, mylę się? – mruknął mężczyzna.
 - Owszem, to ja. Skąd pan mnie zna?
 - Och, nie ciebie – nieznajomy wyszedł z cienia. Oczom Rose ukazała się dobrze zbudowana sylwetka mężczyzny, rzucającego na nią zaciekawione spojrzenia swych bladoniebieskich oczu.
 - Ale twoją matkę – dodał po krótkiej chwili, depcząc niedopałek papierosa.
Rose zaintrygował ton, jakim posłużył się mężczyzna, wypowiadając te słowa. Był niebywale sarkastyczny - jakby z ogromnym trudem wydobył z ust owo zdanie.
 - Skąd? – dociekała, konsekwentnie dążąc do meritum tej konwersacji. Była znudzona do takiego stopnia, że rozmowa z nieznajomym o jej mamie nie mogła się okazać bardziej nużąca niż obecny stan, w jakim tkwiła.
     Mężczyzna zerknął na nią przelotnie, unosząc przy tym lewą brew. Rose była pewna, że skądś znała ten mimowolny odruch.
 - Powiedzmy, że przyjaźniliśmy się w szkolnych latach – odparł chłodno, dzierżąc nerwowo w dłoni kolejnego papierosa. Zaciągnął się głęboko, powoli wypuszczając z ust siwe kłęby.
     Rose zakasłała teatralnie.
 - Rozumiem. – Nieznajomy uśmiechnął się lekko i odgarnął z czoła jasny kosmyk włosów.
 - Który rocznik? – spytał po chwili milczenia, błądząc wzrokiem po kamiennej balustradzie.
 - 2006 - odpowiedziała Rose coraz mocniej zaciekawiona tą rozmową. – A pan?
 - Który rocznik? Och, nawet nie pytaj!
 - Przepraszam. Chodziło mi o to, jak pan ma na imię – sprostowała Rose, wyraźnie zakłopotana.
 - Draco. Po prostu Draco – powiedział mężczyzna, zamyślając się. - Szósta klasa? Ciekawe...
 - Słucham? Co w tym takiego ciekawego?
 - Nieważne.
     Rose uniosła brwi. Przywykła do tego, że ilekroć ktoś zaciekawił ją swoją „historią”, brutalnie unikał odpowiedzi i pozostawiał ją w nienasyceniu z mętlikiem w głowie.    
     Posłała Draconowi ostatnie spojrzenie, po czym się odwróciła. W ogrodzie ujrzała solenizanta, Caleba Frowarta, który jakimś cudem wyrwał się z towarzystwa wujostwa. Rose nie omieszkała uśmiechnąć się kpiąco na jego widok. Nie pałała do niego przesadną sympatią, ale musiała raz za czas zjawić się tu ze swoją matką, a zarazem przyjaciółką Diany Frowart, Hermioną Weasley. Jeśli zaś mowa o Laurze – starszej siostrze Caleba, to Rose utrzymywała z nią znośne relacje. Co innego z Geoff’em. Był on najstarszy z całej trójki potomstwa Gerarda i Diany Frowartów, a jednocześnie najmilszy dla Rose mimo iż różnica wiekowa między nimi wynosiła sześć lat.
     Rose rozejrzała się w poszukiwaniu Hugona, ale nigdzie nie dostrzegając rudych loków, wróciła na salę.

*

 - Palisz? Wróciłeś do nałogu – rozległ się subtelny, kobiecy głos.
     Draco obrócił się gwałtownie, a jego twarz spowiła nieodgadniona radość,
wywołana widokiem znajomych ust... 
 - Jakoś tak wyszło – stwierdził, nie odrywając przenikliwego wzroku od orzechowych tęczówek, które z równą intensywnością omotały jego wargi.
 - Długo nie rozmawialiśmy – rzekła kobieta po krótkiej chwili milczenia, która napawała ją swoistego rodzaju ulgą. Zadrżała, gdy dłoń Dracona niebezpiecznie musnęła jej nagie ramię.
 - To twój syn, prawda? – dodała, wskazując delikatnym ruchem głowy na chłopaka, którego blond czupryna wyróżniała się spośród pozostałych. Spytała, choć nie musiała tego robić. Przez cały czas dostrzegała to uderzające podobieństwo.
 - Tak. To Scorpius – mruknął Draco od niechcenia. Chrząknął znacząco i spuścił oczy.
 - Hm...
 - Co?
 - Pamiętasz?
 - Słucham?
 - To miejsce. Wtedy tak naprawdę uświadomiłem sobie, że cię...
 - Przestań – wtrąciła Hermiona. Westchnęła ciężko i z braku ciekawszych perspektyw, zaczęła błądzić opuszkami palców po balustradzie, zataczając koła i wykonując jakieś finezyjne szlaczki.
     Draco w milczeniu obserwował jej gładką skórę, która bezlitośnie ocierała się o zimny, chropowaty marmur. Niemal słyszał bicie jej serca i miarowy oddech, czuł jej ciepło i rozżarzone spojrzenie; myślał o rzeczach minionych, a także tych nie rozpoczętych i zastanawiał się czy jego życie wyglądałoby inaczej, w ogóle, jakby ono wyglądało, gdyby w młodości był skory podjąć inną decyzję? Ale czy tym razem trafiłby w sedno?
 - Gdybym... – spróbował ponownie, ale Hermiona znowu mu przerwała:
 - Nie... Nie byłoby lepiej. Tak sądzę.
 - Granger... – Draco wyciągnął ku niej dłoń, ale ta odtrąciła ją pospiesznie.
 - Nie jestem Granger! – syknęła buntowniczo. – Jej już nie ma, rozumiesz? Nazywam się Weasley! Hermiona Weasley!
     Malfoy uniósł lewą brew w geście zakłopotania, po czym uśmiechnął się kpiąco.
 - Ale dla mnie zawsze nią będziesz, tak trudno to zrozumieć?! – odparł, nie zwracając najmniejszej uwagi na nerwowe ruchy kobiety i grymas złości, który osnuł jej twarz.
 - Tak, trudno! Nawet nie wiesz jak bardzo. To ty zdecydowałeś! A wciąż robisz mi wyrzuty...
 - Wyrzuty? – Spojrzał na nią z zaciekawieniem. Cóż... Miała rację, ale Draco nie potrafił ujawnić przed nią swych prawdziwych intencji. Znowu to zrobił – znowu schował się w hermetycznej, podświadomej skorupie swych myśli i zawiłych kontemplacji.
 - A jak inaczej można to nazwać?!
 - Słuchaj... Nie rozmawialiśmy od bitych kilku lat. Jedyne, co chciałem zrobić, to pogadać z tobą. To za dużo? Jeśli tak to... Żegnaj – rzucił na odchodnym, uprzednio zgniótłszy w dłoni niedopałek. Bolało. Ale sam nie mógł już orzec czy było to wewnętrzne rozdarcie, czy też pulsujący, zaczerwieniony ślad na skórze. Chyba obie te rzeczy. 
 - Chciałem tylko pogadać – szepnął, idąc przed siebie.
     „Masz rację, to trudne”, pomyślał.

*

     Blask księżyca i gwiazd obserwujących nocą ziemskie stworzenia. Ciche, splatające się szepty. Uśmiechy, szczere uśmiechy... Prawda i kłamstwo zgubione w wirze rzeczywistości. I masa ludzi, którzy z osobna nie odgrywali jakiejś znaczącej roli - dla wszystkich, ale dla kogoś? Dla jednej, odrębnej historii? Co dla takiego osobnika stanowił drugi? Jaką cenę byłby w stanie zapłacić za jego szczęście i pozbawione rozterek życie?  Prawda była taka, że jeszcze nikt nie przekalkulował czyjegoś dobra na pieniądze. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Suma tak niewyobrażalnie wielka po prostu nie istnieje w naszym ubogim świecie. A więc czas zadać pytanie... Co Caleb Frowart mógłby zrobić dla Jane Divbenmal? I na odwrót? Czy potrafiłby oddać za nią życie? Czy ona potrafiłaby umrzeć w jego obronie?


Czy potrafiłaby umrzeć z jego ręki...?

     Gdyby ktoś teraz spytał czy poświęciłaby swoje szare życie na rzecz jednego, kolorowego dnia spędzonego z NIM, zawahałaby się? Czy stwierdziłaby: „Przecież to niedorzeczne!” ? Czy zaśmiałaby się?
     Ale Jane odpowiedziałaby. Na pewno. Jej całe życie było przesiąknięte niczym nie wyróżniającymi się dniami – żyła, bo taka była rutyna. I tylko czasem wstrzymywała oddech, chcąc przerwać ten linearny ciąg i zobaczyć, jak to jest, gdy ma się wybór. Błahą wręcz alternatywę. Nabrać powietrza albo udusić się z powodu jego braku. 
     Aż wreszcie pojawił się on, on był jej tlenem – nieskazitelnym, perfekcyjnym i czystym. Przegonił rutynę, przemieniając każdy dzień w coś niepowtarzalnego. Innego. Dla niej mimo wielu wad był ideałem pod każdym względem - nieprzewidywalnym ideałem. Nigdy nie pytał czy Jane czegoś potrzebuje. Nie musiał tego robić. On zawsze znał jej najskrytsze pragnienia.
 - Nie chcę tam iść. Poza tym jest mi zimno i... – Jane urwała w połowie zdania, dostrzegając tajemniczy błysk w prawym oku Caleba. Przystanęła.
 - Chodź – nalegał Frowart i wyciągnął ku niej ramiona. Dziewczyna skapitulowała i wkroczywszy w odmęty posępnego lasu, mruknęła z przerażeniem:
 - Jak tu ciemno. Gdzie jesteś?
     Nie usłyszała odpowiedzi.
 - Caleb? Wiesz, że nie lubię, jak się chowasz! Jak wyskoczysz z krzaków, to cię chyba zabiję! – syknęła ostrzegawczo. Rękoma odgarniała gałęzie, które tarasowały jej przejście. Cywilizację zostawiła już dawno za sobą.
 - Ugh, nienawidzę cię, wiesz? Po co mnie tu przywiodłeś?! Muszę ci coś ważnego powiedzieć! Więc wyłaź! NATYCHMIAST!
     Dobiegł ją nagły trzask łamanych gałązek. Ktoś się zbliżał. Obróciła się gwałtownie, szukając źródła tego dźwięku.
 - Caleb? – szepnęła w zatrwożeniu. – Caleb... To ty?
Żadnego odzewu.
 - No nareszcie – odetchnęła z ulgą, gdy poczuła na ramieniu czyjąś chłodną dłoń. Jednak radość spełzła z jej twarzy, gdy tylko dostrzegła tajemniczy uśmieszek błąkający się na ustach Caleba. Celował w nią różdżką. Jego oczy nie wyrażały nic. Kompletnie nic. Były jakby puste. Niewidzące...
     Jane wzdrygnęła się.
 - Co ty robisz? – zapytała cicho. – Czy to jakiś żart?
 - Kocham cię. Przepraszam.
     Cichy szept... Szept nakazujący, by przejął kontrolę nad umysłem drugiego człowieka, by pojął jego zagadkę... Głośno, głośniej... „Mów do mnie, kieruj mną, bo nie potrafię zrobić tego sam...”

Zamilcz.

 - Cal, co ty...? Ty chyba nie…?
 - Wybacz, wybacz mi, proszę.
     Łzy. Zimny dreszcz. Krzyk rozpaczy. I wreszcie zielone światło, wciąż odbijające się w jego oczach... Aż nastała cisza. Zupełnie martwa cisza, którą zmącił plusk wrzucanego do jeziora ciała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz