- O, tu jesteś, wszędzie cię szukałem! – Ni stąd,
ni zowąd wyrósł przed nimi Albus Potter. Wyglądał na szczerze ucieszonego ich
widokiem, co obojga zdziwiło, zwłaszcza Amelię. – Sory, stary, ale śpieszymy
się, więc... – Z ostentacyjną miną i uśmieszkiem „odkleił” palce Zane’a od
skóry Ślizgonki, po czym sam chwycił ją za ramię i kazał z sobą iść.
- Zdążyłem cię polubić, nie spieprz tego,
s t a r y ! – usłyszał nieoczekiwanie w swoim umyśle.
Zane zlustrował go
spojrzeniem, obdarzył nieco zaskoczonym, ale kpiącym półuśmieszkiem i odszedł w
kierunku Malfoya oraz reszty swojej „paczki”. Mina Albusa momentalnie
spoważniała.
Amelia odetchnęła z ulgą.
- Dzięki – mruknęła z cichą wdzięcznością. –
Skąd w tobie tyle zdolności aktorskich? – Uśmiechnęła się prawym kącikiem ust.
- Mam młodszą, upierdliwą siostrę i
starszego, jeszcze bardziej upierdliwego brata.... Muszę się jakoś bronić, no
nie?... A tak swoją drogą... Myślisz, że po świętach skręci mi za to kark? –
Wyraźnie zaniepokojony zerknął ukradkiem w kierunku Zane’a.
Dziewczyna zaśmiała się
szczerze. Sama była zaskoczona tym, że Potter swoim roztargnieniem i
bojaźliwością wzbudzał w niej multum pozytywnych emocji – nie wymuszonych i nie
udawanych, i że nawet jej się to podobało.
- Dlaczego ma czekać aż do „po świętach”? –
uniosła brwi, a po chwili pokręciła głową, chichocząc pod nosem: – Zane ma
bardzo krótką pamięć... spokojnie...
Albus utkwił twardo swe
zielone oczy w jej zadumanej twarzy. Sprawiał wrażenie człowieka, który odczuwa
silną potrzebę powiedzenia o czymś, ale nie wie, jak się do tego zabrać.
-
Ferox... – zaczął ze zmieszaniem, a jednocześnie ze... współczuciem? Tak, to
było współczucie, którego nie chciała usłyszeć, zwłaszcza z jego ust. Kiedy jej
oczy spotkały się z jego oczami, zacisnął mocno wargi.
-
Już ci mówiłam, żebyś się tak na mnie nie gapił – syknęła na wpół karcąco i na
współ z rozbawieniem.
Potrząsnął gwałtownie głową, jak małe dziecko, które właśnie za coś zbesztano.
Amelia odwróciła wzrok, uśmiechnęła się lekko, jakby z odrobiną ignorancji, po
czym stwierdziła:
-
Wiem, że tam byłeś... wtedy, na moście...
Spojrzał na jej oczy, które nikły prędko pod opadającymi powiekami. Sam nie
potrafił określić, co chciał w nich odnaleźć. Wyprostował się i przełknął cicho
ślinę.
- I wiem, co widziałeś – dodała chłodno. Jej ton zmienił się nie do poznania,
uśmiech zrzedł z twarzy. Była taka, jakiej Albus wyjątkowo nie lubił i jaka
najszybciej go irytowała. Tym bardziej zmitygował się, zacisnął zęby i zmrużył powieki.
-
Mówisz to tak... po prostu? – odparł z naciskiem i ułudną wiarą w swoje racje.
Już nawet nie było mu głupio za to, że wyszedł na gościa, który rzuca na siebie
Zaklęcie Niewidzialności i buszuje po zamku w poszukiwaniu czyichś ciekawych
wspomnień.
Amelia ponownie podniosła na niego wzrok. Tym razem kryły się w nim stanowczość
i silne rozdrażnienie.
-
Po prostu.
- A więc dlaczego mi to pokazałaś?! – warknął
z wyrzutem, wracając przez pamięć do sytuacji na moście, kiedy to z taką
łatwością spenetrował umysł Ferox. – Te swoje „po prostu” myśli, hę?!
- Błąd przy pracy – syknęła, a jej usta
wygiął kąśliwy uśmieszek. – No i? – Uniosła brew. – Czekam na kolejne mądrości
życiowe, panie Potter, byle szybko, bo nie interesują mnie całe zwoje.
Albus obdarzył ją zaniepokojonym spojrzeniem. Zaczynała sobie z niego kpić.
-
Myślę, że potrzebujesz pomocy... – wybełkotał poważnym tonem po dłuższej pauzie
milczenia.
Prychnęła z kpiną.
- Od ciebie? – zaakcentowała bezlitośnie, z
drwiną. – Będziesz dobrym psychologiem, wiesz? – stwierdziła podniośle. – Ale
lepiej zacznij od własnych odchyłów, skarbie – parsknęła ironicznym śmiechem. –
A teraz... Powiedz to.
Posłał jej niepewne,
pytające spojrzenie. Amelia stała się nieobliczalna, nie wiedział, czego może
się po niej spodziewać, toteż był powściągliwy w swoich gestach i słowach.
-
Nic dla ciebie nie znaczę, po prostu dręczyło cię sumienie. Musiałeś się
ruszyć, wykonać jakiś ruch... Spróbować, ale nie przejmować się zbytnio tym, co
ode mnie usłyszysz... Tak, nie, tak, nie... Przyznaj... – Zaczęła pokonywać
metalowe schodki.
-
Dlaczego taka jesteś? – rzucił oschle, nawet nie odwracając się w jej stronę.
Za wszelką cenę starał się wymazać w sobie obrazy i dźwięki z ostatnio
podsłuchanej dyskusji Zane’a i Amelii, ale było to trudne, zbyt trudne... W
ogóle nie powinien z nią gadać, zwłaszcza po tym, co usłyszał!
Przystanęła.
- Prawda boli, co nie, Potter? – mruknęła
przez ramię. – A ja najwidoczniej lubię się nią dzielić z innymi, bo to zawsze
raźniej, nie?! – zironizowała, zaciskając mocno powieki, byleby tylko się nie
złamać, byleby tylko zdusić w sobie krzyk, byleby tylko nie dopuścić do oczu
tych żałosnych łez... Nie... nie tu, nie przy tych ludziach, nie przy nim i...
nie przy nim...
- Ferox...
Otarła policzek wierzchem
rękawa. Coś zaczynało wymykać się spod kontroli, coś, co było silniejsze od
niej samej.
- Wiesz
co? Chrzań się – powiedziała na odchodnym i ruszyła wzdłuż wąskiego
korytarza, znikając w jednym z ostatnich przedziałów.
„Te myśli są zbyt
ciężkie, zbyt gęste, zbyt moje... Nie potrafię ich udźwignąć, nie w pojedynkę.
Lubię być sama, ale nie samotna... A ty... a ty jesteś jeszcze bardziej
zagubiony... Nie możemy sobie pomóc.”
*
- Jesteś pewien? – spytał Scorpius, patrząc z
niepokojem na Masakę.
Dae pokiwał twierdząco
głową.
- No a sylwester?! – wypalił Malfoy,
trzymając się tego argumentu, jak ostatniej deski ratunku. – Weź... – zajęczał.
– Chyba nie spędzisz go sam, w HOGWARCIE?! – zaakcentował dobitnie, wkładając w
te słowa tyle jadu i tyle sarkazmu, ile tylko jego język mógł wyprodukować.
Masaka uśmiechnął się
tajemniczo.
- Coca-cola i plasterek cytrynki dotrzymają
mi towarzystwa...
- Niezaprzeczalnie.
- ...dostarczane przez tajemniczą brunetkę –
dokończył, na co Malfoy wydał z siebie okrzyk ubolewania. – skrzacią brunetkę,
oczywiście – sprostował, rechocząc pod nosem. – Po ostatnich rewelacjach –
sugestywnie spojrzał na miejsce, w którym Scorpius miał wytatuowany krzyż –
chyba potrzebuję spokoju. Zresztą, naprawdę, radzę ci, zrób to samo, bo prędzej
czy później wzbogacisz swoje arcydzieło – ponownie wskazał ruchem głowy na ów
„arcydzieło” – o świątynię jerozolimską i
w końcu skończysz z metrowymi pejsami i jarmułką na głowie!
- Widzę, że ktoś tu pilnie notuje na
Wróżbiarstwie? – podsumował go Scorpius, a po chwili powtórzył wcześniejsze
pytanie: - NA PEWNO?
Masaka zaśmiał się.
- I tak chcesz, żebym odmówił. Powiedz po
prostu, że nie masz z kim spędzić tego sylwestra…
Malfoy Wygiął usta w
niezadowolonym grymasie, powstrzymując się od jakiegoś kąśliwego komentarza.
Chociaż i tego nawet nie był w stanie wymyślić. Skończył się, wypalił, jak papierosy,
które nieraz dzierżył. Teraz powinien strzepnąć z siebie popiół i runąć do
pierwszego lepszego kontenera.
„I właśnie w takich oto
sytuacjach lepiej jest mieć plan B... ekhm... którego właściwie jeszcze nie
wymyśliłem...”
- Nie skończyłem jako altruista. – odburknął
tylko i spojrzał na coś ponad ramieniem Masaki. Dae mógł tylko przypuszczać,
jaki typ dziewczyny (zawsze był to osobnik płci przeciwnej, zresztą, nikogo to
już nie dziwi) mógł zainteresować jego kumpla. Jednak jakież było jego
zdziwienie, gdy, odwróciwszy leniwie głowę, nie zobaczył długonogiej, zgrabnej
piękności, lecz nieco przysadzistą, przeciętną Gryfonkę z czerwonymi policzkami
i niesfornymi, rozwichrzonymi włosami. Nie, w sumie nie zdziwił się wcale, że
Malfoy patrzył właśnie na nią. Dziwił się raczej temu, że to patrzenie tak
wiele go kosztowało...
„Nie
masz kogo gnoić. To nawet... smutne? Powiem ci, że nawet się cieszę, że ten
wysterylizowany kocur mnie zawiesił. Bo ja się nie s k o ń c z ę
tak szybko, jak ty...
„Idź do diabła, Cal!”, zaklął w myślach.
- Tak... TO do ciebie niepodobne... – przyznał
powoli Dae.
Scorpius, zauważając minę
Masaki, spuścił spojrzenie i jakby gdyby nigdy nic ponowił pytanie:
- Jesteś pewien, że nie chcesz jechać?
Dae parsknął pod nosem,
kręcąc głową z dezaprobatą.
- Jesteś tak troskliwy czy tak zrozpaczony?
Bo uwierz, to zasadnicza różnica. A ani jedno, ani drugie mi do ciebie po
prostu nie pasuje!
Malfoy zmarszczył brwi.
- Troskliwy, zrozpaczony...? Niby czemu? –
Zmrużył powieki, jakby oślepiło go jakieś światło.
- Zadajesz mi to samo pytanie od dziesięciu
minut. Jestem już odrobinę... znudzony...? Nie. Jestem maksymalnie znudzony – stwierdził
Dae zdawkowym tonem, a kiedy Malfoy znowu zerknął w kierunku grupy Gryfonów,
dodał ze zrezygnowaniem: – Mam dziwne wrażenie, że do twojego stolika dosiadł
się nowy gracz i nawet pokazujesz mu swoje karty... – stwierdził z powagą,
ściągając usta w „zamyślony” dzióbek. – Ha, no popatrz! Nie tylko ty potrafisz
wymyślać takie kombinacje i zagadki – zarechotał bezczelnie. – Chcesz o tym
pogadać? – spytał, modulując swój głos na wysoce poważny.
Scorpius prychnął z
pogardą, a zarazem z rozbawieniem.
- Nie jestem w nastroju na te twoje denne
żarciki...
Dae wyszczerzył zęby,
poklepał Malfoya po ramieniu i wrócił na ścieżkę wiodącą do Hogwartu.
- Wesołych Świąt, Scorp! – rzucił przez ramię
radosnym tonem.
- Taa, jasne...
Ślizgon zaczął zastanawiać
się nad tym, jak będą wyglądać jego tegoroczne święta, zresztą, myślał o tym
bezustannie. W tej kwestii zanosiło się jednak na brak jakichkolwiek zmian. „Ochhh,
jak ja nie znoszę tego słowa! Zmiany, zmiany, zmiany...! To się raczej... nie
zmieni.”
Zacisnął mocno palce wokół trzonu swojej miotły i ruszył w kierunku pociągu. Do
odjazdu zostało jedynie kilka minut, powinien się pośpieszyć. Ciągnąc za sobą
ogromną walizkę, minął grupkę Gryfonów, na których przed paroma chwilami
zatrzymał wzrok. Nagle usłyszał jakiś straszliwy huk. Obejrzał się za siebie i
dostrzegł dwie, rozkraczone na ziemi osoby. Jedna, tęższa i potężniejsza,
szybko się pozbierała, obrzuciła gapiów dumnym spojrzeniem, po czym zwróciła
się do tej, która właśnie wkładała do swojej walizki rozrzucone klamoty.
- Uważaj, jak leziesz, Weasley! – warknęła
rozeźlona blondyna i dołączyła do swojej bandy.
W tym momencie Malfoy
przystanął. Posłał Rose przelotne spojrzenie, zupełnie nie różniące się od
tych, jakimi patrzyli obcy, wyśmiewający ją, ludzie. Ona też go zauważyła.
Chłopak powoli odwrócił wzrok i wspiął się na schody pociągu, znikając
ostatecznie w jednym z przedziałów. Ujrzawszy w oknie zarys znajomej sylwetki,
zaciągnął zasłony gwałtownym ruchem.
Zamknął oczy. Pociąg
ruszył.
***
Był wyjątkowo ciepły
poranek, kiedy okno w jednej z bogatszych, londyńskich kamienic zostało
otwarte. Słabe promienie wtargnęły do ciemnego pokoju, rozświetlając jego
ponure przedmioty, w tym siedzącego przy biurku mężczyznę. Spędzał w pracy tak
wiele czasu, że śmiało mógł należeć do wyposażenia gabinetu. Kiedy usłyszał
nieco przesłodzony, kobiecy głos, był właśnie w trakcie segregowania i
wyrzucania protokołów z zadawnionych procesów.
- Kto? – rzucił krótko, nawet nie podnosząc
wzroku na wiszący przed nim obraz Temidy, który, pod podobną postacią,
znajdował się również w innych pomieszczeniach.
- Joseph Yoebon – stwierdziła bogini.
W tym samym momencie do
gabinetu wpadła zdyszana, przysadzista kobieta. Kilka siwych pasm włosów,
upiętych pierwotnie w dbały kok, opadły na jej pomarszczone policzki.
Rozejrzała się gorączkowo, aż w końcu jej spojrzenie znieruchomiało na obrazie
Temidy.
- Felice? – odparł pytająco Draco, wpatrując
się w swoją sekretarkę z nieukrywanym zdumieniem.
- Zrzuć tę przepaskę z oczu, jędzo, bo może
wtedy zauważysz, kto tu tak naprawdę pracuje! – wycedziła kobieta w kierunku
udającej impas Temidy.
Felice ściągnęła gniewnie
usta, ruchem różdżki dostawiła sobie krzesło, a po chwili zaczęła się na nie
wspinać. Wymachiwała rękoma - jakby nieudolnie polowała na świerszcze - byleby
tylko zerwać ze ściany ten przeklęty obraz, który utrudniał jej wykonywanie
swoich obowiązków, ba, który po prostu starał się ją wygryźć z pełnionej przez
nią funkcji!
- Jesteś za stara, żeby temu podołać –
syknęła w odwecie Temida, chichocząc pod nosem na widok niemal zmagającej się z
wiatrakami sekretarki.
- Powiedziała starożytna mumia!... – fuknęła
Felice, odstawiając krzesło na miejsce.
- Felice?! – powtórzył Draco, tym razem z
wyraźnym naciskiem i stanowczością. – Później o tym pogadamy, okej? – Uniósł
sugestywnie brew. – Z łaski swojej wprowadź tu Josepha.
Uspokojona łagodnym, acz
dość zażenowanym spojrzeniem swego pracodawcy Felice spuściła pokornie głowę,
by w odwecie wycofać się do swojego punkt pracy. Temida wymamrotała coś
niezrozumiałego kącikiem ust, niewątpliwie obraźliwego, i prychnęła pogardliwe.
Kiedy do gabinetu wkroczył niski, gruby mężczyzna, ukłoniła mu się nisko i
wróciła do swych ram w pokoju obok.
- No, no – zacmokał znacząco Yoebon,
ogarniając gabinet badawczym spojrzeniem. – Twoja kancelaria już sama w sobie
jest wygraną sprawą! – podsumował z uznaniem.
- Dziękuję. – Usta Dracona wygiął posępny
uśmieszek. – Co cię tu sprowadza? – Zręcznie i niezbyt nachalnie przeszedł do
sedna sprawy.
Joseph odetchnął cicho.
- Chciałem ci osobiście wręczyć twoją
należność. – Utkwił swe małe oczy w Draconie. – Proszę, przelicz – podał mu
brązową, dość sporą kopertę.
Draco odłożył kopertę na
stosik dokumentów.
- Niepotrzebnie. – Zawiesił głos, jakby się
nad czymś głęboko zastanawiał, a jednocześnie, jakby czuł ogromną potrzebę
podzielenia się z Yoebon’em swoimi myślami. – Hm... Mogę cię o coś zapytać? –
mruknął w końcu, mierząc tęgiego jegomościa przenikliwym spojrzeniem. –
Dlaczego ja? – Zmarszczył brwi. – Twoja firma ma ogromne kłopoty finansowe...
- Miała – wtrącił pomrukiem Yoebon.
Malfoy pokiwał lekko
głową.
- Tak, ale... umówmy się, nie jestem tani. –
Uśmiechnął się głupio. – Ten bałagan w papierach mógł uporządkować KAŻDY, nawet
przeciętny prawnik... Więc? Dlaczego wybrałeś mnie? Wciąż się nad tym
zastanawiam...
- Powinieneś się cieszyć, zasiliłem twoje
konto o setki galeonów! – Usta Yoebona wygiął niezbyt zadowolony grymas. –
Ale... jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć... – zaczął, dostrzegając w gestach
Malfoya pewne zniecierpliwienie. – Pomyślisz, że jestem stuknięty...
Oczy Malfoya zwęziły się w
akcie zadumy.
- Coś kazało mi wybrać właśnie ciebie –
wyjaśnił mężczyzna, skubiąc nerwowo swoją siwą, kozią bródkę.
- Coś? Intuicja? – Malfoy zaśmiał się
cierpko.
Yoebon zrobił zamyśloną
minę.
- No, COŚ w tym stylu... – mruknął parę chwil
później. Najwyraźniej chciał uciąć ten temat i to tak szybko, jak się tylko
dało. Nagle jego oczy się powiększyły, a usta uchyliły w okrzyku.
- Prawie zapomniałem! – Momentalnie zaczął
szperać w swojej teczce, aż w końcu zastygł w bezruchu, jakby sobie coś
przypomniał. Uśmiechnął się nieznacznie, po czym poklepał dłonią swoją pierś.
- Jeśli przyjdziesz z małżonką, będę
zachwycony. – Wyjął z wewnętrznej strony marynarki jakąś zdobioną kopertę,
położył ją z niezwykłym pietyzmem na długiej komodzie, skinął kulturalnie głową
i wyszedł. Chwilę później Draco usłyszał charakterystyczne dla teleportacji
pyknięcie.
Przeszedłszy wolno przez
cały pokój, dotarł do mebla. Sięgnął po kopertę, na której złotym, pochyłym
drukiem nagle pojawiło się jego imię i nazwisko. W środku znajdowało się
zaproszenie na jakiś bankiet – a jak Draco później wyczytał – na uroczyste
świętowanie trzydziestej rocznicy ślubu państwa Yoebon’ów, wyznaczone na
dziewiątego stycznia.
Ostentacyjnie rzucił
zaproszenie na biurko, tuż obok brązowej koperty z pieniędzmi, i podszedł do
otwartego okna. Życie na dole toczyło się swoim własnym, leniwym rytmem;
samochody stawały na czerwonym świetle, by po chwili ruszyć po zielonym. „Szara
rutyna, szare ulice, szarzy ludzie”, pomyślał z pobłażaniem i włożył ręce
do kieszeni spodni, kiwając się na piętach, do przodu i do tyłu. Zazwyczaj
gubił przy tym zbędne, przytłaczające go myśli. Ale nie tym razem.
Dzisiaj był tak dziwny
dzień, że powoli zaczynał się niepokoić o stan własnej głowy. Oszalał czy jak?!
Miał halucynacje, ostatniego wieczoru wypił zbyt wiele alkoholu, a może po
prostu brał na siebie zbyt wiele obowiązków? Nie, to wszystko było takie
realne!... Ale jeśli... jeśli to prawda, jeśli nie ma mowy o żadnej pomyłce
albo innym przypadku decydującym za ten dziwaczny splot wydarzeń... to musiał
coś zrobić. A wszystko to dzięki dzisiejszej wizycie niezwykłego klienta...
Odkaszlnął, pierwszy,
drugi, trzeci raz... W końcu przerodziło to się w konwulsję i łapczywe
nabieranie powietrza... Pośpiesznie zamknął okno, jakby obawiał się, że ciepły,
acz nadal zimowy wiatr może pogorszyć sprawę. Machnął różdżką. Do jego ręki
wpadła jakaś chusteczka. Przytknął ją sobie do ust; nie wiedzieć czemu, poczuł
się lepiej. Zmiął papier i wrzucił go do kosza niczym piłeczkę.
- Co jest, szefie? – Temida poruszyła się
gwałtownie, jakby myślała, że została przez niego wezwana w jakiejś nie
cierpiącej zwłoki sprawie.
Draco opadł ciężko za swój
fotel i potarł niespokojnie swoją skroń.
- Powiedz Felice, żeby skontaktowała się z –
spojrzał na małą karteczkę, którą zostawił ów mężczyzna – z niejakim Gabrielem
Fitzroyem. Natychmiast – polecił twardo i nerwowo zapalił papierosa, po którym
był kolejny i następny, i jeszcze jeden... Wrzucił je do popielniczki i
odetchnął głęboko. Po chwili, jak gdyby nigdy nic, wrócił do wcześniejszego
zajęcia.
***
Wigilia schematyczna, bez
większych rewelacji. Czyli istna masakra, jakieś idiotyczne przedstawienie dla ludzi
z wyższych sfer, byleby tylko udać szczęśliwą, kochającą się rodzinkę bez
żadnych problemów. Zresztą... Scorpius nie był katolikiem, nie uznawał tego
typu „spotkań rodzinnych”, zrobił to tylko i wyłącznie przez wzgląd na swoją
matkę.
Grał różne role, ale
tej nienawidził wyjątkowo gorliwie.
„Miodzio...”, pomyślał z sarkazmem, wdrapując się na szczyt
wzgórza nieco chwiejnym krokiem. Brnąc przez grubą warstwę śniegu, klął co
chwila na własną bezsilność. Dziś kończył szesnaście lat. Cholerne szesnaście
lat! Dlaczego nie siedemnaście?! Wówczas mógłby użyć czarów, aby ułatwić swą
wędrówkę, a tak...?! „Jeszcze moment i zamienię się w pieprzonego bałwana!”,
warczał w duchu, zapinając kurtkę pod samą szyję.
Dotarłszy na sam wierzchołek,
przycupnął pod wierzbą, wokół której prawie w ogóle nie było śniegu. Wyciągnął
z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę. Próbował ją „uruchomić”, ale drżały
mu ręce, zresztą, nigdy nie potrafił obsługiwać tego skomplikowanego
urządzenia mugolów. Podjął jeszcze kilka daremnych prób. W końcu, rozłoszczony
do granic możliwości, cisnął obiema rzeczami o ziemię. Oparł głowę o szeroki
pień.
Był chłodny, grudniowy wieczór, kiedy zaszumiały pęki zmarzniętych, prostych
jak drut gałązek wierzby; gdy z chmur zaczął prószyć gęsty śnieg i gdy w oknach
domów okolicznych wiosek zapaliły się światła.
-
Musimy porozmawiać – usłyszał nieoczekiwanie. Doskonale wiedział, do kogo ów
głos należał, toteż nawet nie kwapił się, by spojrzeć w tamtym kierunku. Wciąż
był wściekły za ten dzisiejszy incydent w jego dormitorium. Nie lubił, jak ktoś
grzebał w jego rzeczach, zwłaszcza jeśli ową osobą był przedstawiciel
Gryffindoru.
Rose zakasała rękawy, jakby przygotowywała się do jakiejś walki, po czym
odetchnęła ciężko.
-
Mam to głęboko gdzieś, że nie chcesz mnie widzieć, że gdybyś tylko chciał,
wyrzuciłbyś mnie stąd, ale... do cholery jasnej... – syknęła, wbijając czubek
swojego buta w glebę i gwałtownym ruchem przesuwając nogę, w wyniku czego
pagórek został podzielony na dwie części – to moja... ziemia... i co najwyżej
to ja!... mogę cię... wyrzucić... z mojego... kawałka... jasne?! – wysapała, na
co Malfoy uśmiechnął się nieco zażenowany. Śmieszyła go, bo ilekroć próbowała
być stanowcza, działo się zupełnie na odwrót. Mimo wszystko musiał przyznać, że
w takich sytuacjach była nadzwyczaj urocza.
-
Mów – powiedział spokojnie, na co Rose otwarła szerzej usta, jakby jeszcze
chciała go za to ochrzanić. Wydawała się zaskoczona takim obrotem sprawy, gdyż
sądziła, że jej przemowa będzie burzliwsza i znacznie dłuższa, i że wykorzysta
wszystkie, kompletowane od tygodni, argumenty!
Przestąpiła nerwowo z nogi na nogę.
- Wiem, że mnie nienawidzisz, a teraz jeszcze
bardziej... – zaczęła na wydechu. – Obrażasz mnie, nienawidzisz, pomagasz,
jesteś lepszy, znowu mnie nienawidzisz, znowu mi pomagasz, i znowu... znowu
nienawidzisz – Jej ręce szalały w porywczych gestach. – Czy naprawdę tylko
ja mam wrażenie, że to nie ma żadnego sensu?! A teraz... jeszcze ten głupi
konkurs... Przecież mogłeś wygrać, co ja mówię, już wygrywałeś! Wciąż o tym
myślę... cholera... Tego chciałeś?! Żebym zastanawiała się non stop, dlaczego
tak ze mną pogrywasz? – Mówiła szybko, jednak teraz już wszystko do niego
docierało. – Ostatnio szukałam odpowiedzi. Fakt, nie powinnam czytać tych
twoich... pamiętników – na samo słowo „pamiętnik” Malfoy wciągnął gwałtownie
powietrze i zrobił oburzoną minę – ale... proszę cię... powiedz mi, o co w tym
wszystkim chodzi?!
Zdążył się odzwyczaić od
jej chaotycznych wywodów, mających na celu umoralnienie jego ateistycznej
osoby, jednak, kiedy tak mówiła, uzmysłowił sobie, że nawet mu tego brakowało.
Brakowało mu tego „wypełnienia” ciszy, którą w sobie budował, a która powoli
zaczynała go denerwować.
Dziewczyna poczerwieniała,
jakby osiągnęła apogeum w swojej wściekłości albo jakby zbierało jej się na
płacz. Chyba jedno i drugie.
- I to wszystko dlatego, Scorpiusie? –
szepnęła, siadając po przeciwnej stronie drzewa. – Dlatego, że raz czy dwa moje
nazwisko znalazło się nad tobą?
Nie odpowiedziawszy, patrzył przed siebie - na odległe pagórki, lasy i domy,
pogrążone w słońcu i iskrzącym śniegu.
- Znasz prawdę... – syknął, jakby rozważał
dwie możliwości: naprawdę była tak niedomyślna czy po prostu gryfońsko durna?!
Ich rodziny po prostu nie mogły żyć w zgodzie - zakorzeniano w nim tę ‘prawdę’
już od najmłodszych lat, zresztą, w niej też.
- Twoja ‘prawda’ jest zbyt skomplikowana,
żeby mogła ją znać! – warknęła. – To jest żałosne, nie rozumiesz? Przy tobie
robię rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłam i których nigdy bym nie
zrobiła! Boże, nauczyłam się latać na miotle... no, powiedzmy... mimo że mam
lęk wysokości... a jakiekolwiek próby przezwyciężenia tego... strachu... kończą
się napadami histerii! Ale tamtego dnia... tak nie było. Będąc w twoim
towarzystwie, nie ufam samej sobie... ale... tobie. I to... to nie jest
normalne!
- Taa... to nie jest normalne... – przyznał,
zamyślając się. Jego zaangażowanie w tę rozmowę było tak małe, że Rose poczuła
się, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody. Otwierała się przed nim, mógł
to perfidnie wykorzystać i wiedziała o tym. Bardziej niż kiedykolwiek...
Ale on myślał, zastanawiał się, kojarzył pewne sytuacje; nie był bierny...
- Nie rozumiem tego, co robisz! Najpierw
wydzierasz się na mnie, bo niby zakosiłam ci jakieś idiotyczne plany na twój
ukochany meczyk – zakpiła, już nawet nie starając się być miłą. On nie potrafił
wykrzesać z siebie chociażby chwili uwagi, a więc dlaczego ona miała zdobyć się
na coś więcej?!
- A później, jak gdyby nigdy nic, z własnej
woli oddajesz mi bilet na trzytygodniowy wyjazd... Nie dałeś mi żadnego wyboru,
nigdy nie dawałeś... Robisz tylko to, co ty chcesz. Kłamiesz, mówisz prawdę,
mącisz... Już nie wiem, w co wierzyć...
Zirytował się.
- Chcesz mieć wybór? Dobrze. – Wstał z ziemi,
obszedł dookoła pień drzewa i upadł na kolana, tuż przed Rose. Jego oczy były
jeszcze większe i jeszcze bardziej niebieskie niż kiedykolwiek wcześniej.
Dziewczyna podkuliła nogi, nie kryjąc zdumienia.
Był chłodny, grudniowy
wieczór, kiedy dźwięk szeleszczących pnączy zharmonizował się z nerwowym i
regularnym oddechem; gdy jedno ciało przekroczyło granicę i gdy umysł
zrobił podobnie...
- Zagrajmy w moją grę, Weasley – zaczął
łagodnie Malfoy, nie odrywając od niej wzroku. – Masz dwa wyjścia. Możesz
zbudować wszystko od początku, coś... lepszego od tego wszystkiego – ruchem
ręki zatoczył pewien obszar – albo... z n i s z c z y ć swoją ostatnią
szansę na normalność... – mruknął, w wyniku czego Rose rozchyliła lekko wargi,
jakby chciała coś powiedzieć. Niedowierzała. Zaśmiała się nerwowo.
- Co wybierasz? – zapytał głupio Malfoy,
niezmiennie zachowując twarz pokerzysty, który rozkłada karty.
Odchrząknęła znacząco,
czując się dość nieswojo.
- Tak... w ciemno? – spytała po dłużej chwili
namysłu. Gdzie był ten haczyk? Zawsze był... zawsze!... „Aha! Oczekuje ode
mnie, że wybiorę to, co brzmi lepiej... Nie dam mu tej satysfakcji...!”
Przytaknął gorliwie. Był
pewien, że, rzeczywiście, Gryfonka wybierze pierwszą opcję i po prostu
odejdzie. Jakie jednak było jego zdziwienie - ogromne i prawdziwe zdziwienie -
kiedy dziewczyna niepewnie wystawiła mu przed twarzą dwa palce. Zamrugał
kilkakrotnie, jakby niedowierzał temu wyborowi, aż w końcu pokiwał wolno głową.
Nawet nie mogła przypuszczać, na co się porwała! Przecież dał jej wskazówkę -
określenie „zniszczyć” powinno jej słusznie zasugerować, że bardziej kusząca
była propozycja numer jeden, prawda?! A mimo to... zrobiła zupełnie odwrotnie.
No cóż...
Sam dokładnie nie
wiedział, w jaki sposób zrodził mu się w głowie taki, a nie inny pomysł.
Dotrzymywał słowa, zwłaszcza sobie, toteż nie miał najmniejszego zamiaru
zmieniać pewnych d e t a l i swej gry – jej konsekwencji. Oparł dłonie o
konar i wraz ze zmniejszającym się dystansem coraz mocniej na niego napierał.
Kiedy w jego umyśle słowo ‘dystans’ wyparło inne słowo, słowo ‘blisko’, później
‘coraz bliżej’, a następnie ‘zbyt blisko...’, zaszokowana i jakby nieco
zaczarowana tą sytuacją Rose poruszyła się gwałtownie. Myślała, że to tylko
zwykła gra... Coś więcej niż „chińczyk”, ale mniejsze niż ‘na śmierć i
życie’...
- Czekaj...! Mówiłeś, że nie powinno się
naginać pewnych zasad... To przecież twoje słowa!... – wtrąciła cicho, ale
Malfoy przerwał jej parsknięciem śmiechu:
-
„Naginać”? Weasley... my ich nie naginamy, my je właśnie łamiemy... – Przywarł
mocno wargami do jej warg i obdarzył ją najbardziej namiętnym pocałunkiem, na
jaki było go stać w tamtym momencie.
Był chłodny, grudniowy wieczór, kiedy na wierzbie poczęły osadzać się lodowe
kryształki, opadając w jakimś magicznym ruchu na dwie, złączone ustami osoby;
gdy świat zatrzymał się, by po chwili pędzić w jakiejś niepojętej rotacji –
przez meandry wspomnień, tego chcenia i nie chcenia,
nieodwołalnie trafiając w to pierwsze...
Całował ją wiecznie, nieskończenie, głęboko i szczerze, a uderzenia jej dłoni o
jego klatkę piersiową pozostały prawie niezauważone. Ich częstotliwość
stopniowo malała, aż definitywnie spadła do zera. Brak inicjatywy ze strony
Rose pogłębiał w Ślizgonie chęć udowodnienie swoich racji, chociaż... W tamtej
chwili nie czuł, że całuje swojego wroga - kogoś, do którego winien pałać
wyjątkową nienawiścią - ale po prostu d z i e w c z y n ę, której musiał
pokazać, że nie bez powodu cieszy się w Hogwarcie renomą mistrza... A że
ową d z i e w c z y n ą była Rose Weasley, ta sama Rose Weasley,
która wzbudzała w nim tyle sprzecznych uczuć, począwszy od wstrętu, a
skończywszy na niepokojącym zainteresowaniu, to jeszcze bardziej skupił się na
tym, by przelać swoje najgorętsze uczucia w tę jedną, jedyną czynność.
Dźwięki grały w jej głowie jakąś wyjątkowo nieudaną
symfonię – fałszowały, mąciły, mieszały się ze sobą, szalały, goniły, a to ustawały...
i znowu ruszały w morderczym pościgu... STOP. Szeleszczące, zmarznięte listki
zamieniają się w czarno-białe, wygrywające regularne brzmienie, klawisze, a
gęsto prószący śnieg w małe, srebrne dzwoneczki. W tysiące... miliony...
miliardy... małych, srebrnych dzwoneczków...
Pozwalając jej odetchnąć,
odsunął usta. Nawet mu się to podobało...
- To jest błąd – odparła niemal od razu, nie
otwierając oczu. – Ogromny błąd...
- Ludzie je popełniają – odpowiedział z tym
swoim stoickim spokojem, który tak bardzo ją irytował.
Spojrzała na niego jak
zahipnotyzowana.
- Ty nie jesteś człowiekiem...
- No właśnie... – I znowu się do niej
zbliżył. I znowu, i znowu, i znowu... I jeszcze raz, i drugi, i trzeci, i
czwarty... Aż ona zrozumie, aż on straci głowę. Aż ona spojrzy na niego, aż on
spojrzy na nią. Aż ona wejrzy w niego, a on wejrzy w nią. Aż początek dotrze do
końca, aż koniec dotrze do początku...
W e j r z e l i.
Mimo że całował ją tak namiętnie i zapamiętale, nie pozwolił sobie na podobne,
charakterystyczne dla takich sytuacji, czułostki. Nie wplótł palców w jej
włosy, nie objął za szyję, nie poczuł ciepła jej skóry. Tym bardziej zdziwił
się, kiedy Rose niepewnie przytknęła dłoń do jego karku, jeszcze mocniej go do
siebie przysuwając. I już wiedział, że nikt nigdy nie dotknął i nie dotknie go
w taki sam sposób i że nigdy dotąd nie czuł i
nie poczuje się tak, jak wtedy - tak winny, a jednocześnie tak spełniony...
jak tamtego wieczora... Dlatego musiał to skończyć.
Zapadała noc, noc wyborów... Spadające z nieba kryształki zaczęły połyskiwać na
niebiesko. Świat znowu zamarzał. Jego serce znowu zamarzało...
W końcu oddalili się od siebie.
- Dlaczego to zrobiłeś... – szepnęła i
zabrzmiało to bardziej, jak stwierdzenie „zrobiłeś to...”, niż pytanie
„dlaczego?”... – Co to za... gra...? – Uśmiechnęła się kpiąco, wycofując rękę.
Odsunął się od niej,
siadając obok.
- Chciałem coś sprawdzić.
- I? Sprawdziłeś...? – spytała, nie wiedząc,
co myśleć o tym dziwacznym incydencie. – I dlaczego... mój wybór oznaczał
„zniszczenie ostatniej szansy”...? – Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad
tym, czy zacząć się śmiać, czy nadal dociekać sensu tej „gry”.
Malfoy pokiwał wolno
głową, podniósł na Rose swe spojrzenie i uśmiechnął się z lekką kpiną.
- Dlatego – uniósł sugestywnie brew,
pomachawszy ostentacyjnie dłonią. – Życzę udanego wyjazdu, Weasley. Pozdrów
Arabów.
„Każdej nocy zakochuję się
w tobie od początku... coraz szybciej i coraz mocniej... Nie dałeś mi żadnego wyboru.
I teraz też nie dajesz...”
Z r o z u m i a ł a.
Obrzuciła go zbolałym spojrzeniem i
dźwignęła się z ziemi.
- Dziękuję – warknęła i, powstrzymując łzy
upokorzenia, skierowała swe stopy w kierunku wioski. W końcu znikła z jego pola
widzenia.
Tym razem nie było żadnych
‘haczyków’. „Zbudować” oznaczało zbudować, a „zniszczyć” oznaczało zniszczyć.
Malfoy już od dawna przestał wplątywać ją w swoje kłamstwa; teraz wszystko było
prawdą, chociaż nic na to nie wskazywało...
- Happy Birthday, Scorp – odparł posępnie,
nabierając na dłoń garść śniegu i zdmuchując ją niczym świeczkę na torcie...
„To tylko gra... Nie lubię przegrywać.”
S t r a c i ł g ł o w ę...
A ta sytuacja była taka śmieszna… taka…
śmieszna…
To było w chłodny, grudniowy
wieczór.
Okej, naprawde staram sie to wszstko ogarnac, ale nie potrafie. Co "zrozumiala" Rose? W jaka gre gra Scorpius? Chyba jestem za glupia na to opowiadanie, ehh.
OdpowiedzUsuńAle prawda jest taka, ze piszesz niesamowicie, masz rzadko spotykany talent kreowania rzeczywistosci, jstem pod glebokim wrazeniem.
Przepraszam za brak polskich znakow, pisze z telefonu :)
To wcale nie jest skomplikowane, chociaż faktycznie, w tym odcinku mało co jest dosłowne. Rose do samego końca łudziła się, że Malfoy 'wcale nie jest taki zły', ten pocałunek całkowicie wytrącił ją z równowagi. Kiedy jednak Malfoy pokazał swoje prawdziwe oblicze, zrozumiała, że nie ma już żadnego ratunku dla ich znajomości i musi pogodzić się z tym, że ten człowiek nigdy się nie zmieni. Co do gry Malfoya...
UsuńSam przed sobą przyznał się, że czegoś mu brakowało po tym, jak Rose opuściła jego dormitorium, że "zdążył się odzwyczaić od jej chaotycznych wywodów, mających na celu umoralnienie jego ateistycznej osoby, jednak, kiedy tak mówiła, uzmysłowił sobie, że nawet mu tego brakowało." I mimo, że właściwie nie chciał jej już robić żadnej krzywdy, może był tym już nieco znudzony, w końcu dał jej klarowny wybór - zniszczyć lub zbudować, ale ona jak zwykle doszukiwała się w tym jakiegoś haczyka. On tak naprawdę miał nadzieję, że wybierze tę drugą opcję, odejdą w swoją stronę i przestaną sobie wchodzić w drogę. Tak naprawdę sam nie wiedział, co stanie się, jak ona wybierze opcję "zniszczyć" - wymyślił ją na poczekaniu, możemy się tu doszukiwać faktycznej chęci bycia blisko niej. Z drugiej strony ten pocałunek, ten gest powinien być dla niej niejako nagrodą, ale, jak wiemy, Scorpius postarał się, by nie był.
„To tylko gra... Nie lubię przegrywać.” - w tej myśli da się niemal usłyszeć usprawiedliwienie, które Scorpius tworzy sam przed sobą. "To tylko gra..." - nic istotnego dla niego, w końcu zawsze tworzył intrygi, gierki, ale z drugiej strony, dlaczego czuje się podle? "Nie lubię przegrywać." - próbuje tłumaczyć swoje zachowanie własnym charakterem.
"S t r a c i ł g ł o w ę...
A ta sytuacja była taka śmieszna… taka… śmieszna… "
- znowu pojawiają się treści niemal przeciwstawne. "Stracił głowę" - nie czuje się dobrze, tak jak przewidywał, nie czuje satysfakcji. Później posępnie tłumaczy sobie, że przecież to "jest takie śmieszne...", ale dlaczego nikt tu się nie śmieje, zwłaszcza nie on?
Wiem, że niektórym wydaje się, że to jest trudne do pojęcia, ale wystarczy chwila skupienia, jakieś małe doświadczenie życiowe i da się to zrozumieć. :) A jak nie - zawsze służę pomocą.
Pozdrawiam ;*