32. " Wybór " - cz. II



- O, tu jesteś, wszędzie cię szukałem! – Ni stąd, ni zowąd wyrósł przed nimi Albus Potter. Wyglądał na szczerze ucieszonego ich widokiem, co obojga zdziwiło, zwłaszcza Amelię. – Sory, stary, ale śpieszymy się, więc... – Z ostentacyjną miną i uśmieszkiem „odkleił” palce Zane’a od skóry Ślizgonki, po czym sam chwycił ją za ramię i kazał z sobą iść.
 - Zdążyłem cię polubić, nie spieprz tego, s t a r y ! – usłyszał nieoczekiwanie w swoim umyśle.
     Zane zlustrował go spojrzeniem, obdarzył nieco zaskoczonym, ale kpiącym półuśmieszkiem i odszedł w kierunku Malfoya oraz reszty swojej „paczki”. Mina Albusa momentalnie spoważniała.
     Amelia odetchnęła z ulgą.
 - Dzięki – mruknęła z cichą wdzięcznością. – Skąd w tobie tyle zdolności aktorskich? – Uśmiechnęła się prawym kącikiem ust.
 - Mam młodszą, upierdliwą siostrę i starszego, jeszcze bardziej upierdliwego brata.... Muszę się jakoś bronić, no nie?... A tak swoją drogą... Myślisz, że po świętach skręci mi za to kark? – Wyraźnie zaniepokojony zerknął ukradkiem w kierunku Zane’a.
     Dziewczyna zaśmiała się szczerze. Sama była zaskoczona tym, że Potter swoim roztargnieniem i bojaźliwością wzbudzał w niej multum pozytywnych emocji – nie wymuszonych i nie udawanych, i że nawet jej się to podobało. 
 - Dlaczego ma czekać aż do „po świętach”? – uniosła brwi, a po chwili pokręciła głową, chichocząc pod nosem: – Zane ma bardzo krótką pamięć... spokojnie...
     Albus utkwił twardo swe zielone oczy w jej zadumanej twarzy. Sprawiał wrażenie człowieka, który odczuwa silną potrzebę powiedzenia o czymś, ale nie wie, jak się do tego zabrać.
 - Ferox... – zaczął ze zmieszaniem, a jednocześnie ze... współczuciem? Tak, to było współczucie, którego nie chciała usłyszeć, zwłaszcza z jego ust. Kiedy jej oczy spotkały się z jego oczami, zacisnął mocno wargi.
 - Już ci mówiłam, żebyś się tak na mnie nie gapił – syknęła na wpół karcąco i na współ z rozbawieniem.
    Potrząsnął gwałtownie głową, jak małe dziecko, które właśnie za coś zbesztano. Amelia odwróciła wzrok, uśmiechnęła się lekko, jakby z odrobiną ignorancji, po czym stwierdziła:
 - Wiem, że tam byłeś... wtedy, na moście...
     Spojrzał na jej oczy, które nikły prędko pod opadającymi powiekami. Sam nie potrafił określić, co chciał w nich odnaleźć. Wyprostował się i przełknął cicho ślinę.
  - I wiem, co widziałeś – dodała chłodno. Jej ton zmienił się nie do poznania, uśmiech zrzedł z twarzy. Była taka, jakiej Albus wyjątkowo nie lubił i jaka najszybciej go irytowała. Tym bardziej zmitygował się, zacisnął zęby i zmrużył powieki.
 - Mówisz to tak... po prostu? – odparł z naciskiem i ułudną wiarą w swoje racje. Już nawet nie było mu głupio za to, że wyszedł na gościa, który rzuca na siebie Zaklęcie Niewidzialności i buszuje po zamku w poszukiwaniu czyichś ciekawych wspomnień.
     Amelia ponownie podniosła na niego wzrok. Tym razem kryły się w nim stanowczość i silne rozdrażnienie.
 - Po prostu.
 - A więc dlaczego mi to pokazałaś?! – warknął z wyrzutem, wracając przez pamięć do sytuacji na moście, kiedy to z taką łatwością spenetrował umysł Ferox. – Te swoje „po prostu” myśli, hę?!
 - Błąd przy pracy – syknęła, a jej usta wygiął kąśliwy uśmieszek. – No i? – Uniosła brew. – Czekam na kolejne mądrości życiowe, panie Potter, byle szybko, bo nie interesują mnie całe zwoje.
     Albus obdarzył ją zaniepokojonym spojrzeniem. Zaczynała sobie z niego kpić.
 - Myślę, że potrzebujesz pomocy... – wybełkotał poważnym tonem po dłuższej pauzie milczenia.
     Prychnęła z kpiną.
 - Od ciebie? – zaakcentowała bezlitośnie, z drwiną. – Będziesz dobrym psychologiem, wiesz? – stwierdziła podniośle. – Ale lepiej zacznij od własnych odchyłów, skarbie – parsknęła ironicznym śmiechem. – A teraz... Powiedz to.
     Posłał jej niepewne, pytające spojrzenie. Amelia stała się nieobliczalna, nie wiedział, czego może się po niej spodziewać, toteż był powściągliwy w swoich gestach i słowach.
 - Nic dla ciebie nie znaczę, po prostu dręczyło cię sumienie. Musiałeś się ruszyć, wykonać jakiś ruch... Spróbować, ale nie przejmować się zbytnio tym, co ode mnie usłyszysz... Tak, nie, tak, nie... Przyznaj... – Zaczęła pokonywać metalowe schodki.
 - Dlaczego taka jesteś? – rzucił oschle, nawet nie odwracając się w jej stronę. Za wszelką cenę starał się wymazać w sobie obrazy i dźwięki z ostatnio podsłuchanej dyskusji Zane’a i Amelii, ale było to trudne, zbyt trudne... W ogóle nie powinien z nią gadać, zwłaszcza po tym, co usłyszał!
     Przystanęła.
 - Prawda boli, co nie, Potter? – mruknęła przez ramię. – A ja najwidoczniej lubię się nią dzielić z innymi, bo to zawsze raźniej, nie?! – zironizowała, zaciskając mocno powieki, byleby tylko się nie złamać, byleby tylko zdusić w sobie krzyk, byleby tylko nie dopuścić do oczu tych żałosnych łez... Nie... nie tu, nie przy tych ludziach, nie przy nim i... nie przy nim...
 - Ferox... 
     Otarła policzek wierzchem rękawa. Coś zaczynało wymykać się spod kontroli, coś, co było silniejsze od niej samej.
 - Wiesz co? Chrzań się powiedziała na odchodnym i ruszyła wzdłuż wąskiego korytarza, znikając w jednym z ostatnich przedziałów.
     „Te myśli są zbyt ciężkie, zbyt gęste, zbyt moje... Nie potrafię ich udźwignąć, nie w pojedynkę. Lubię być sama, ale nie samotna... A ty... a ty jesteś jeszcze bardziej zagubiony... Nie możemy sobie pomóc.”

*

 - Jesteś pewien? – spytał Scorpius, patrząc z niepokojem na Masakę.
     Dae pokiwał twierdząco głową. 
 - No a sylwester?! – wypalił Malfoy, trzymając się tego argumentu, jak ostatniej deski ratunku. – Weź... – zajęczał. – Chyba nie spędzisz go sam, w HOGWARCIE?! – zaakcentował dobitnie, wkładając w te słowa tyle jadu i tyle sarkazmu, ile tylko jego język mógł wyprodukować.
     Masaka uśmiechnął się tajemniczo.
 - Coca-cola i plasterek cytrynki dotrzymają mi towarzystwa...
 - Niezaprzeczalnie.
 - ...dostarczane przez tajemniczą brunetkę – dokończył, na co Malfoy wydał z siebie okrzyk ubolewania. – skrzacią brunetkę, oczywiście – sprostował, rechocząc pod nosem. – Po ostatnich rewelacjach – sugestywnie spojrzał na miejsce, w którym Scorpius miał wytatuowany krzyż – chyba potrzebuję spokoju. Zresztą, naprawdę, radzę ci, zrób to samo, bo prędzej czy później wzbogacisz swoje arcydzieło – ponownie wskazał ruchem głowy na ów „arcydzieło” – o świątynię jerozolimską i  w końcu skończysz z metrowymi pejsami i jarmułką na głowie!
 - Widzę, że ktoś tu pilnie notuje na Wróżbiarstwie? – podsumował go Scorpius, a po chwili powtórzył wcześniejsze pytanie: - NA PEWNO?
    Masaka zaśmiał się.
 - I tak chcesz, żebym odmówił. Powiedz po prostu, że nie masz z kim spędzić tego sylwestra…
     Malfoy Wygiął usta w niezadowolonym grymasie, powstrzymując się od jakiegoś kąśliwego komentarza. Chociaż i tego nawet nie był w stanie wymyślić. Skończył się, wypalił, jak papierosy, które nieraz dzierżył. Teraz powinien strzepnąć z siebie popiół i runąć do pierwszego lepszego kontenera.
     „I właśnie w takich oto sytuacjach lepiej jest mieć plan B... ekhm... którego właściwie jeszcze nie wymyśliłem...”
 - Nie skończyłem jako altruista. – odburknął tylko i spojrzał na coś ponad ramieniem Masaki. Dae mógł tylko przypuszczać, jaki typ dziewczyny (zawsze był to osobnik płci przeciwnej, zresztą, nikogo to już nie dziwi) mógł zainteresować jego kumpla. Jednak jakież było jego zdziwienie, gdy, odwróciwszy leniwie głowę, nie zobaczył długonogiej, zgrabnej piękności, lecz nieco przysadzistą, przeciętną Gryfonkę z czerwonymi policzkami i niesfornymi, rozwichrzonymi włosami. Nie, w sumie nie zdziwił się wcale, że Malfoy patrzył właśnie na nią. Dziwił się raczej temu, że to patrzenie tak wiele go kosztowało...
     „Nie masz kogo gnoić. To nawet... smutne? Powiem ci, że nawet się cieszę, że ten wysterylizowany kocur mnie zawiesił. Bo ja się nie  s k o ń c z ę  tak szybko, jak ty...
     „Idź do diabła, Cal!”, zaklął w myślach.
- Tak... TO do ciebie niepodobne... – przyznał powoli Dae.
     Scorpius, zauważając minę Masaki, spuścił spojrzenie i jakby gdyby nigdy nic ponowił pytanie:
 - Jesteś pewien, że nie chcesz jechać?
     Dae parsknął pod nosem, kręcąc głową z dezaprobatą.
 - Jesteś tak troskliwy czy tak zrozpaczony? Bo uwierz, to zasadnicza różnica. A ani jedno, ani drugie mi do ciebie po prostu nie pasuje!
     Malfoy zmarszczył brwi.
 - Troskliwy, zrozpaczony...? Niby czemu? – Zmrużył powieki, jakby oślepiło go jakieś światło.
 - Zadajesz mi to samo pytanie od dziesięciu minut. Jestem już odrobinę... znudzony...? Nie. Jestem maksymalnie znudzony – stwierdził Dae zdawkowym tonem, a kiedy Malfoy znowu zerknął w kierunku grupy Gryfonów, dodał ze zrezygnowaniem: – Mam dziwne wrażenie, że do twojego stolika dosiadł się nowy gracz i nawet pokazujesz mu swoje karty... – stwierdził z powagą, ściągając usta w „zamyślony” dzióbek. – Ha, no popatrz! Nie tylko ty potrafisz wymyślać takie kombinacje i zagadki – zarechotał bezczelnie. – Chcesz o tym pogadać? – spytał, modulując swój głos na wysoce poważny.
     Scorpius prychnął z pogardą, a zarazem z rozbawieniem.
 - Nie jestem w nastroju na te twoje denne żarciki... 
     Dae wyszczerzył zęby, poklepał Malfoya po ramieniu i wrócił na ścieżkę wiodącą do Hogwartu.
 - Wesołych Świąt, Scorp! – rzucił przez ramię radosnym tonem.
 - Taa, jasne...
     Ślizgon zaczął zastanawiać się nad tym, jak będą wyglądać jego tegoroczne święta, zresztą, myślał o tym bezustannie. W tej kwestii zanosiło się jednak na brak jakichkolwiek zmian. „Ochhh, jak ja nie znoszę tego słowa! Zmiany, zmiany, zmiany...! To się raczej... nie zmieni.”
     Zacisnął mocno palce wokół trzonu swojej miotły i ruszył w kierunku pociągu. Do odjazdu zostało jedynie kilka minut, powinien się pośpieszyć. Ciągnąc za sobą ogromną walizkę, minął grupkę Gryfonów, na których przed paroma chwilami zatrzymał wzrok. Nagle usłyszał jakiś straszliwy huk. Obejrzał się za siebie i dostrzegł dwie, rozkraczone na ziemi osoby. Jedna, tęższa i potężniejsza, szybko się pozbierała, obrzuciła gapiów dumnym spojrzeniem, po czym zwróciła się do tej, która właśnie wkładała do swojej walizki rozrzucone klamoty.
 - Uważaj, jak leziesz, Weasley! – warknęła rozeźlona blondyna i dołączyła do swojej bandy.
     W tym momencie Malfoy przystanął. Posłał Rose przelotne spojrzenie, zupełnie nie różniące się od tych, jakimi patrzyli obcy, wyśmiewający ją, ludzie. Ona też go zauważyła. Chłopak powoli odwrócił wzrok i wspiął się na schody pociągu, znikając ostatecznie w jednym z przedziałów. Ujrzawszy w oknie zarys znajomej sylwetki, zaciągnął zasłony gwałtownym ruchem.
     Zamknął oczy. Pociąg ruszył.

***

     Był wyjątkowo ciepły poranek, kiedy okno w jednej z bogatszych, londyńskich kamienic zostało otwarte. Słabe promienie wtargnęły do ciemnego pokoju, rozświetlając jego ponure przedmioty, w tym siedzącego przy biurku mężczyznę. Spędzał w pracy tak wiele czasu, że śmiało mógł należeć do wyposażenia gabinetu. Kiedy usłyszał nieco przesłodzony, kobiecy głos, był właśnie w trakcie segregowania i wyrzucania protokołów z zadawnionych procesów.
 - Kto? – rzucił krótko, nawet nie podnosząc wzroku na wiszący przed nim obraz Temidy, który, pod podobną postacią, znajdował się również w innych pomieszczeniach.
 - Joseph Yoebon – stwierdziła bogini.
     W tym samym momencie do gabinetu wpadła zdyszana, przysadzista kobieta. Kilka siwych pasm włosów, upiętych pierwotnie w dbały kok, opadły na jej pomarszczone policzki. Rozejrzała się gorączkowo, aż w końcu jej spojrzenie znieruchomiało na obrazie Temidy.
 - Felice? – odparł pytająco Draco, wpatrując się w swoją sekretarkę z nieukrywanym zdumieniem.
 - Zrzuć tę przepaskę z oczu, jędzo, bo może wtedy zauważysz, kto tu tak naprawdę pracuje! – wycedziła kobieta w kierunku udającej impas Temidy.
     Felice ściągnęła gniewnie usta, ruchem różdżki dostawiła sobie krzesło, a po chwili zaczęła się na nie wspinać. Wymachiwała rękoma - jakby nieudolnie polowała na świerszcze - byleby tylko zerwać ze ściany ten przeklęty obraz, który utrudniał jej wykonywanie swoich obowiązków, ba, który po prostu starał się ją wygryźć z pełnionej przez nią funkcji!
 - Jesteś za stara, żeby temu podołać – syknęła w odwecie Temida, chichocząc pod nosem na widok niemal zmagającej się z wiatrakami sekretarki.
 - Powiedziała starożytna mumia!... – fuknęła Felice, odstawiając krzesło na miejsce.
 - Felice?! – powtórzył Draco, tym razem z wyraźnym naciskiem i stanowczością. – Później o tym pogadamy, okej? – Uniósł sugestywnie brew. – Z łaski swojej wprowadź tu Josepha. 
     Uspokojona łagodnym, acz dość zażenowanym spojrzeniem swego pracodawcy Felice spuściła pokornie głowę, by w odwecie wycofać się do swojego punkt pracy. Temida wymamrotała coś niezrozumiałego kącikiem ust, niewątpliwie obraźliwego, i prychnęła pogardliwe. Kiedy do gabinetu wkroczył niski, gruby mężczyzna, ukłoniła mu się nisko i wróciła do swych ram w pokoju obok.
 - No, no – zacmokał znacząco Yoebon, ogarniając gabinet badawczym spojrzeniem. – Twoja kancelaria już sama w sobie jest wygraną sprawą! – podsumował z uznaniem.
 - Dziękuję. – Usta Dracona wygiął posępny uśmieszek. – Co cię tu sprowadza? – Zręcznie i niezbyt nachalnie przeszedł do sedna sprawy.
     Joseph odetchnął cicho.
 - Chciałem ci osobiście wręczyć twoją należność. – Utkwił swe małe oczy w Draconie. – Proszę, przelicz – podał mu brązową, dość sporą kopertę.
     Draco odłożył kopertę na stosik dokumentów.
 - Niepotrzebnie. – Zawiesił głos, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał, a jednocześnie, jakby czuł ogromną potrzebę podzielenia się z Yoebon’em swoimi myślami. – Hm... Mogę cię o coś zapytać? – mruknął w końcu, mierząc tęgiego jegomościa przenikliwym spojrzeniem. – Dlaczego ja? – Zmarszczył brwi. – Twoja firma ma ogromne kłopoty finansowe...
 - Miała – wtrącił pomrukiem Yoebon.
     Malfoy pokiwał lekko głową.
 - Tak, ale... umówmy się, nie jestem tani. – Uśmiechnął się głupio. – Ten bałagan w papierach mógł uporządkować KAŻDY, nawet przeciętny prawnik... Więc? Dlaczego wybrałeś mnie? Wciąż się nad tym zastanawiam...
 - Powinieneś się cieszyć, zasiliłem twoje konto o setki galeonów! – Usta Yoebona wygiął niezbyt zadowolony grymas. – Ale... jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć... – zaczął, dostrzegając w gestach Malfoya pewne zniecierpliwienie. – Pomyślisz, że jestem stuknięty...
     Oczy Malfoya zwęziły się w akcie zadumy.
 - Coś kazało mi wybrać właśnie ciebie – wyjaśnił mężczyzna, skubiąc nerwowo swoją siwą, kozią bródkę.
 - Coś? Intuicja? – Malfoy zaśmiał się cierpko.
     Yoebon zrobił zamyśloną minę.
 - No, COŚ w tym stylu... – mruknął parę chwil później. Najwyraźniej chciał uciąć ten temat i to tak szybko, jak się tylko dało. Nagle jego oczy się powiększyły, a usta uchyliły w okrzyku.
 - Prawie zapomniałem! – Momentalnie zaczął szperać w swojej teczce, aż w końcu zastygł w bezruchu, jakby sobie coś przypomniał. Uśmiechnął się nieznacznie, po czym poklepał dłonią swoją pierś.
 - Jeśli przyjdziesz z małżonką, będę zachwycony. – Wyjął z wewnętrznej strony marynarki jakąś zdobioną kopertę, położył ją z niezwykłym pietyzmem na długiej komodzie, skinął kulturalnie głową i wyszedł. Chwilę później Draco usłyszał charakterystyczne dla teleportacji pyknięcie.
     Przeszedłszy wolno przez cały pokój, dotarł do mebla. Sięgnął po kopertę, na której złotym, pochyłym drukiem nagle pojawiło się jego imię i nazwisko. W środku znajdowało się zaproszenie na jakiś bankiet – a jak Draco później wyczytał – na uroczyste świętowanie trzydziestej rocznicy ślubu państwa Yoebon’ów, wyznaczone na dziewiątego stycznia.
     Ostentacyjnie rzucił zaproszenie na biurko, tuż obok brązowej koperty z pieniędzmi, i podszedł do otwartego okna. Życie na dole toczyło się swoim własnym, leniwym rytmem; samochody stawały na czerwonym świetle, by po chwili ruszyć po zielonym. „Szara rutyna, szare ulice, szarzy ludzie”, pomyślał z pobłażaniem i włożył ręce do kieszeni spodni, kiwając się na piętach, do przodu i do tyłu. Zazwyczaj gubił przy tym zbędne, przytłaczające go myśli. Ale nie tym razem.
     Dzisiaj był tak dziwny dzień, że powoli zaczynał się niepokoić o stan własnej głowy. Oszalał czy jak?! Miał halucynacje, ostatniego wieczoru wypił zbyt wiele alkoholu, a może po prostu brał na siebie zbyt wiele obowiązków? Nie, to wszystko było takie realne!... Ale jeśli... jeśli to prawda, jeśli nie ma mowy o żadnej pomyłce albo innym przypadku decydującym za ten dziwaczny splot wydarzeń... to musiał coś zrobić. A wszystko to dzięki dzisiejszej wizycie niezwykłego klienta...
     Odkaszlnął, pierwszy, drugi, trzeci raz... W końcu przerodziło to się w konwulsję i łapczywe nabieranie powietrza... Pośpiesznie zamknął okno, jakby obawiał się, że ciepły, acz nadal zimowy wiatr może pogorszyć sprawę. Machnął różdżką. Do jego ręki wpadła jakaś chusteczka. Przytknął ją sobie do ust; nie wiedzieć czemu, poczuł się lepiej. Zmiął papier i wrzucił go do kosza niczym piłeczkę.
 - Co jest, szefie? – Temida poruszyła się gwałtownie, jakby myślała, że została przez niego wezwana w jakiejś nie cierpiącej zwłoki sprawie.
     Draco opadł ciężko za swój fotel i potarł niespokojnie swoją skroń.
 - Powiedz Felice, żeby skontaktowała się z – spojrzał na małą karteczkę, którą zostawił ów mężczyzna – z niejakim Gabrielem Fitzroyem. Natychmiast – polecił twardo i nerwowo zapalił papierosa, po którym był kolejny i następny, i jeszcze jeden... Wrzucił je do popielniczki i odetchnął głęboko. Po chwili, jak gdyby nigdy nic, wrócił do wcześniejszego zajęcia.

***

     Wigilia schematyczna, bez większych rewelacji. Czyli istna masakra, jakieś idiotyczne przedstawienie dla ludzi z wyższych sfer, byleby tylko udać szczęśliwą, kochającą się rodzinkę bez żadnych problemów. Zresztą... Scorpius nie był katolikiem, nie uznawał tego typu „spotkań rodzinnych”, zrobił to tylko i wyłącznie przez wzgląd na swoją matkę.
      Grał różne role, ale tej nienawidził wyjątkowo gorliwie.
     „Miodzio...”, pomyślał z sarkazmem, wdrapując się na szczyt wzgórza nieco chwiejnym krokiem. Brnąc przez grubą warstwę śniegu, klął co chwila na własną bezsilność. Dziś kończył szesnaście lat. Cholerne szesnaście lat! Dlaczego nie siedemnaście?! Wówczas mógłby użyć czarów, aby ułatwić swą wędrówkę, a tak...?! „Jeszcze moment i zamienię się w pieprzonego bałwana!”, warczał w duchu, zapinając kurtkę pod samą szyję.


    Dotarłszy na sam wierzchołek, przycupnął pod wierzbą, wokół której prawie w ogóle nie było śniegu. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę. Próbował ją „uruchomić”, ale drżały mu ręce, zresztą, nigdy nie potrafił obsługiwać tego skomplikowanego urządzenia mugolów. Podjął jeszcze kilka daremnych prób. W końcu, rozłoszczony do granic możliwości, cisnął obiema rzeczami o ziemię. Oparł głowę o szeroki pień.  
      Był chłodny, grudniowy wieczór, kiedy zaszumiały pęki zmarzniętych, prostych jak drut gałązek wierzby; gdy z chmur zaczął prószyć gęsty śnieg i gdy w oknach domów okolicznych wiosek zapaliły się światła.
 - Musimy porozmawiać – usłyszał nieoczekiwanie. Doskonale wiedział, do kogo ów głos należał, toteż nawet nie kwapił się, by spojrzeć w tamtym kierunku. Wciąż był wściekły za ten dzisiejszy incydent w jego dormitorium. Nie lubił, jak ktoś grzebał w jego rzeczach, zwłaszcza jeśli ową osobą był przedstawiciel Gryffindoru.
     Rose zakasała rękawy, jakby przygotowywała się do jakiejś walki, po czym odetchnęła ciężko.
 - Mam to głęboko gdzieś, że nie chcesz mnie widzieć, że gdybyś tylko chciał, wyrzuciłbyś mnie stąd, ale... do cholery jasnej... – syknęła, wbijając czubek swojego buta w glebę i gwałtownym ruchem przesuwając nogę, w wyniku czego pagórek został podzielony na dwie części – to moja... ziemia... i co najwyżej to ja!... mogę cię... wyrzucić... z mojego... kawałka... jasne?! – wysapała, na co Malfoy uśmiechnął się nieco zażenowany. Śmieszyła go, bo ilekroć próbowała być stanowcza, działo się zupełnie na odwrót. Mimo wszystko musiał przyznać, że w takich sytuacjach była nadzwyczaj urocza.
 - Mów – powiedział spokojnie, na co Rose otwarła szerzej usta, jakby jeszcze chciała go za to ochrzanić. Wydawała się zaskoczona takim obrotem sprawy, gdyż sądziła, że jej przemowa będzie burzliwsza i znacznie dłuższa, i że wykorzysta wszystkie, kompletowane od tygodni, argumenty!
     Przestąpiła nerwowo z nogi na nogę.
 - Wiem, że mnie nienawidzisz, a teraz jeszcze bardziej... – zaczęła na wydechu. – Obrażasz mnie, nienawidzisz, pomagasz, jesteś lepszy, znowu mnie nienawidzisz, znowu mi pomagasz, i znowu... znowu nienawidzisz – Jej ręce szalały w porywczych gestach. – Czy naprawdę tylko ja mam wrażenie, że to nie ma żadnego sensu?! A teraz... jeszcze ten głupi konkurs... Przecież mogłeś wygrać, co ja mówię, już wygrywałeś! Wciąż o tym myślę... cholera... Tego chciałeś?! Żebym zastanawiała się non stop, dlaczego tak ze mną pogrywasz? – Mówiła szybko, jednak teraz już wszystko do niego docierało. – Ostatnio szukałam odpowiedzi. Fakt, nie powinnam czytać tych twoich... pamiętników – na samo słowo „pamiętnik” Malfoy wciągnął gwałtownie powietrze i zrobił oburzoną minę – ale... proszę cię... powiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi?!
     Zdążył się odzwyczaić od jej chaotycznych wywodów, mających na celu umoralnienie jego ateistycznej osoby, jednak, kiedy tak mówiła, uzmysłowił sobie, że nawet mu tego brakowało. Brakowało mu tego „wypełnienia” ciszy, którą w sobie budował, a która powoli zaczynała go denerwować.
     Dziewczyna poczerwieniała, jakby osiągnęła apogeum w swojej wściekłości albo jakby zbierało jej się na płacz. Chyba jedno i drugie.
 - I to wszystko dlatego, Scorpiusie? – szepnęła, siadając po przeciwnej stronie drzewa. – Dlatego, że raz czy dwa moje nazwisko znalazło się nad tobą?
     Nie odpowiedziawszy, patrzył przed siebie - na odległe pagórki, lasy i domy, pogrążone w słońcu i iskrzącym śniegu.
 - Znasz prawdę... – syknął, jakby rozważał dwie możliwości: naprawdę była tak niedomyślna czy po prostu gryfońsko durna?! Ich rodziny po prostu nie mogły żyć w zgodzie - zakorzeniano w nim tę ‘prawdę’ już od najmłodszych lat, zresztą, w niej też.
 - Twoja ‘prawda’ jest zbyt skomplikowana, żeby mogła ją znać! – warknęła. – To jest żałosne, nie rozumiesz? Przy tobie robię rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłam i których nigdy bym nie zrobiła! Boże, nauczyłam się latać na miotle... no, powiedzmy... mimo że mam lęk wysokości... a jakiekolwiek próby przezwyciężenia tego... strachu... kończą się napadami histerii! Ale tamtego dnia... tak nie było. Będąc w twoim towarzystwie, nie ufam samej sobie... ale... tobie. I to... to nie jest normalne!
 - Taa... to nie jest normalne... – przyznał, zamyślając się. Jego zaangażowanie w tę rozmowę było tak małe, że Rose poczuła się, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody. Otwierała się przed nim, mógł to perfidnie wykorzystać i wiedziała o tym. Bardziej niż kiedykolwiek...  Ale on myślał, zastanawiał się, kojarzył pewne sytuacje; nie był bierny...
 - Nie rozumiem tego, co robisz! Najpierw wydzierasz się na mnie, bo niby zakosiłam ci jakieś idiotyczne plany na twój ukochany meczyk – zakpiła, już nawet nie starając się być miłą. On nie potrafił wykrzesać z siebie chociażby chwili uwagi, a więc dlaczego ona miała zdobyć się na coś więcej?!
 - A później, jak gdyby nigdy nic, z własnej woli oddajesz mi bilet na trzytygodniowy wyjazd... Nie dałeś mi żadnego wyboru, nigdy nie dawałeś... Robisz tylko to, co ty chcesz. Kłamiesz, mówisz prawdę, mącisz... Już nie wiem, w co wierzyć...
     Zirytował się.
 - Chcesz mieć wybór? Dobrze. – Wstał z ziemi, obszedł dookoła pień drzewa i upadł na kolana, tuż przed Rose. Jego oczy były jeszcze większe i jeszcze bardziej niebieskie niż kiedykolwiek wcześniej. Dziewczyna podkuliła nogi, nie kryjąc zdumienia.
     Był chłodny, grudniowy wieczór, kiedy dźwięk szeleszczących pnączy zharmonizował się z nerwowym i regularnym oddechem; gdy jedno ciało przekroczyło granicę i gdy umysł zrobił podobnie...
 - Zagrajmy w moją grę, Weasley – zaczął łagodnie Malfoy, nie odrywając od niej wzroku. – Masz dwa wyjścia. Możesz zbudować wszystko od początku, coś... lepszego od tego wszystkiego – ruchem ręki zatoczył pewien obszar – albo... z n i s z c z y ć  swoją ostatnią szansę na normalność... – mruknął, w wyniku czego Rose rozchyliła lekko wargi, jakby chciała coś powiedzieć. Niedowierzała. Zaśmiała się nerwowo.
 - Co wybierasz? – zapytał głupio Malfoy, niezmiennie zachowując twarz pokerzysty, który rozkłada karty.
     Odchrząknęła znacząco, czując się dość nieswojo.
 - Tak... w ciemno? – spytała po dłużej chwili namysłu. Gdzie był ten haczyk? Zawsze był... zawsze!... „Aha! Oczekuje ode mnie, że wybiorę to, co brzmi lepiej... Nie dam mu tej satysfakcji...!”
     Przytaknął gorliwie. Był pewien, że, rzeczywiście, Gryfonka wybierze pierwszą opcję i po prostu odejdzie. Jakie jednak było jego zdziwienie - ogromne i prawdziwe zdziwienie - kiedy dziewczyna niepewnie wystawiła mu przed twarzą dwa palce. Zamrugał kilkakrotnie, jakby niedowierzał temu wyborowi, aż w końcu pokiwał wolno głową. Nawet nie mogła przypuszczać, na co się porwała! Przecież dał jej wskazówkę - określenie „zniszczyć” powinno jej słusznie zasugerować, że bardziej kusząca była propozycja numer jeden, prawda?! A mimo to... zrobiła zupełnie odwrotnie. No cóż...
     Sam dokładnie nie wiedział, w jaki sposób zrodził mu się w głowie taki, a nie inny pomysł. Dotrzymywał słowa, zwłaszcza sobie, toteż nie miał najmniejszego zamiaru zmieniać pewnych d e t a l i  swej gry – jej konsekwencji. Oparł dłonie o konar i wraz ze zmniejszającym się dystansem coraz mocniej na niego napierał. Kiedy w jego umyśle słowo ‘dystans’ wyparło inne słowo, słowo ‘blisko’, później ‘coraz bliżej’, a następnie ‘zbyt blisko...’, zaszokowana i jakby nieco zaczarowana tą sytuacją Rose poruszyła się gwałtownie. Myślała, że to tylko zwykła gra... Coś więcej niż „chińczyk”, ale mniejsze niż ‘na śmierć i życie’...
 - Czekaj...! Mówiłeś, że nie powinno się naginać pewnych zasad... To przecież twoje słowa!... – wtrąciła cicho, ale Malfoy przerwał jej parsknięciem śmiechu:
- „Naginać”? Weasley... my ich nie naginamy, my je właśnie łamiemy... – Przywarł mocno wargami do jej warg i obdarzył ją najbardziej namiętnym pocałunkiem, na jaki było go stać w tamtym momencie.
      Był chłodny, grudniowy wieczór, kiedy na wierzbie poczęły osadzać się lodowe kryształki, opadając w jakimś magicznym ruchu na dwie, złączone ustami osoby; gdy świat zatrzymał się, by po chwili pędzić w jakiejś niepojętej rotacji – przez meandry wspomnień, tego chcenia i nie chcenia, nieodwołalnie trafiając w to pierwsze...
     Całował ją wiecznie, nieskończenie, głęboko i szczerze, a uderzenia jej dłoni o jego klatkę piersiową pozostały prawie niezauważone. Ich częstotliwość stopniowo malała, aż definitywnie spadła do zera. Brak inicjatywy ze strony Rose pogłębiał w Ślizgonie chęć udowodnienie swoich racji, chociaż... W tamtej chwili nie czuł, że całuje swojego wroga - kogoś, do którego winien pałać wyjątkową nienawiścią - ale po prostu  d z i e w c z y n ę, której musiał pokazać, że nie bez powodu cieszy się w Hogwarcie renomą mistrza... A że ową  d z i e w c z y n ą  była Rose Weasley, ta sama Rose Weasley, która wzbudzała w nim tyle sprzecznych uczuć, począwszy od wstrętu, a skończywszy na niepokojącym zainteresowaniu, to jeszcze bardziej skupił się na tym, by przelać swoje najgorętsze uczucia w tę jedną, jedyną czynność.


     Dźwięki grały w jej głowie jakąś wyjątkowo nieudaną symfonię – fałszowały, mąciły, mieszały się ze sobą, szalały, goniły, a to ustawały... i znowu ruszały w morderczym pościgu... STOP. Szeleszczące, zmarznięte listki zamieniają się w czarno-białe, wygrywające regularne brzmienie, klawisze, a gęsto prószący śnieg w małe, srebrne dzwoneczki. W tysiące... miliony... miliardy... małych, srebrnych dzwoneczków...
     Pozwalając jej odetchnąć, odsunął usta. Nawet mu się to podobało...
 - To jest błąd – odparła niemal od razu, nie otwierając oczu. – Ogromny błąd...
 - Ludzie je popełniają – odpowiedział z tym swoim stoickim spokojem, który tak bardzo ją irytował. 
     Spojrzała na niego jak zahipnotyzowana.
 - Ty nie jesteś człowiekiem...
 - No właśnie... – I znowu się do niej zbliżył. I znowu, i znowu, i znowu... I jeszcze raz, i drugi, i trzeci, i czwarty... Aż ona zrozumie, aż on straci głowę. Aż ona spojrzy na niego, aż on spojrzy na nią. Aż ona wejrzy w niego, a on wejrzy w nią. Aż początek dotrze do końca, aż koniec dotrze do początku...
     W e j r z e l i.
     Mimo że całował ją tak namiętnie i zapamiętale, nie pozwolił sobie na podobne, charakterystyczne dla takich sytuacji, czułostki. Nie wplótł palców w jej włosy, nie objął za szyję, nie poczuł ciepła jej skóry. Tym bardziej zdziwił się, kiedy Rose niepewnie przytknęła dłoń do jego karku, jeszcze mocniej go do siebie przysuwając. I już wiedział, że nikt nigdy nie dotknął i nie dotknie go w taki sam sposób i że nigdy dotąd nie czuł i nie poczuje się tak, jak wtedy - tak winny, a jednocześnie tak spełniony... jak tamtego wieczora... Dlatego musiał to skończyć.
     Zapadała noc, noc wyborów... Spadające z nieba kryształki zaczęły połyskiwać na niebiesko. Świat znowu zamarzał. Jego serce znowu zamarzało...
     W końcu oddalili się od siebie.
 - Dlaczego to zrobiłeś... – szepnęła i zabrzmiało to bardziej, jak stwierdzenie „zrobiłeś to...”, niż pytanie „dlaczego?”... – Co to za... gra...? – Uśmiechnęła się kpiąco, wycofując rękę.
     Odsunął się od niej, siadając obok.
 - Chciałem coś sprawdzić.
 - I? Sprawdziłeś...? – spytała, nie wiedząc, co myśleć o tym dziwacznym incydencie. – I dlaczego... mój wybór oznaczał „zniszczenie ostatniej szansy”...? – Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad tym, czy zacząć się śmiać, czy nadal dociekać sensu tej „gry”.
     Malfoy pokiwał wolno głową, podniósł na Rose swe spojrzenie i uśmiechnął się z lekką kpiną.
 - Dlatego – uniósł sugestywnie brew, pomachawszy ostentacyjnie dłonią. – Życzę udanego wyjazdu, Weasley. Pozdrów Arabów.
     „Każdej nocy zakochuję się w tobie od początku... coraz szybciej i coraz mocniej... Nie dałeś mi żadnego wyboru. I teraz też nie dajesz...” 
     Z r o z u m i a ł a.
   Obrzuciła go zbolałym spojrzeniem i dźwignęła się z ziemi.
 - Dziękuję – warknęła i, powstrzymując łzy upokorzenia, skierowała swe stopy w kierunku wioski. W końcu znikła z jego pola widzenia.
     Tym razem nie było żadnych ‘haczyków’. „Zbudować” oznaczało zbudować, a „zniszczyć” oznaczało zniszczyć. Malfoy już od dawna przestał wplątywać ją w swoje kłamstwa; teraz wszystko było prawdą, chociaż nic na to nie wskazywało...
 - Happy Birthday, Scorp – odparł posępnie, nabierając na dłoń garść śniegu i zdmuchując ją niczym świeczkę na torcie...
     „To tylko gra...  Nie lubię przegrywać.”
     S t r a c i ł  g ł o w ę...
     A ta sytuacja była taka śmieszna… taka… śmieszna…
     To było w chłodny, grudniowy wieczór.

2 komentarze:

  1. Okej, naprawde staram sie to wszstko ogarnac, ale nie potrafie. Co "zrozumiala" Rose? W jaka gre gra Scorpius? Chyba jestem za glupia na to opowiadanie, ehh.
    Ale prawda jest taka, ze piszesz niesamowicie, masz rzadko spotykany talent kreowania rzeczywistosci, jstem pod glebokim wrazeniem.
    Przepraszam za brak polskich znakow, pisze z telefonu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To wcale nie jest skomplikowane, chociaż faktycznie, w tym odcinku mało co jest dosłowne. Rose do samego końca łudziła się, że Malfoy 'wcale nie jest taki zły', ten pocałunek całkowicie wytrącił ją z równowagi. Kiedy jednak Malfoy pokazał swoje prawdziwe oblicze, zrozumiała, że nie ma już żadnego ratunku dla ich znajomości i musi pogodzić się z tym, że ten człowiek nigdy się nie zmieni. Co do gry Malfoya...
      Sam przed sobą przyznał się, że czegoś mu brakowało po tym, jak Rose opuściła jego dormitorium, że "zdążył się odzwyczaić od jej chaotycznych wywodów, mających na celu umoralnienie jego ateistycznej osoby, jednak, kiedy tak mówiła, uzmysłowił sobie, że nawet mu tego brakowało." I mimo, że właściwie nie chciał jej już robić żadnej krzywdy, może był tym już nieco znudzony, w końcu dał jej klarowny wybór - zniszczyć lub zbudować, ale ona jak zwykle doszukiwała się w tym jakiegoś haczyka. On tak naprawdę miał nadzieję, że wybierze tę drugą opcję, odejdą w swoją stronę i przestaną sobie wchodzić w drogę. Tak naprawdę sam nie wiedział, co stanie się, jak ona wybierze opcję "zniszczyć" - wymyślił ją na poczekaniu, możemy się tu doszukiwać faktycznej chęci bycia blisko niej. Z drugiej strony ten pocałunek, ten gest powinien być dla niej niejako nagrodą, ale, jak wiemy, Scorpius postarał się, by nie był.

      „To tylko gra... Nie lubię przegrywać.” - w tej myśli da się niemal usłyszeć usprawiedliwienie, które Scorpius tworzy sam przed sobą. "To tylko gra..." - nic istotnego dla niego, w końcu zawsze tworzył intrygi, gierki, ale z drugiej strony, dlaczego czuje się podle? "Nie lubię przegrywać." - próbuje tłumaczyć swoje zachowanie własnym charakterem.
      "S t r a c i ł g ł o w ę...
      A ta sytuacja była taka śmieszna… taka… śmieszna… "
      - znowu pojawiają się treści niemal przeciwstawne. "Stracił głowę" - nie czuje się dobrze, tak jak przewidywał, nie czuje satysfakcji. Później posępnie tłumaczy sobie, że przecież to "jest takie śmieszne...", ale dlaczego nikt tu się nie śmieje, zwłaszcza nie on?
      Wiem, że niektórym wydaje się, że to jest trudne do pojęcia, ale wystarczy chwila skupienia, jakieś małe doświadczenie życiowe i da się to zrozumieć. :) A jak nie - zawsze służę pomocą.
      Pozdrawiam ;*

      Usuń